Istnieje długa, fascynująca tradycja gatunku eseistyczno-filozoficzno-politycznego pod tytułem “Zdumiony Europejczyk przygląda się Ameryce”, zaczynająca sie przynajmniej od Alexisa de Tocqueville’a, której kolejne rozdziały dopisują kolejni to intelektualiści europejscy (najczęściej: Francuzi – ale to może dlatego, że tam najwięcej intelektualistów, a z powodów częściowo finansowych chętnie przyjmują zaproszenia do Ameryki?) i do której to tradycji nie mam ambicji ani nawet specjalnie czasu się wpisać.
Ale, w tych ostatnich dniach mojego prawie-miesięcznego pobytu w Nowym Jorku, pragnę podzielić się z Państwem pewnym prostym spostrzeżeniem – tak prostym, że aż nieprzyzwoicie i wręcz zawstydzająco banalnym, za które niewątpliwie zostanę skarcony a może i obśmiany przez niejednego Komentatora. No ale – nie ujmując nic naszemu Salonowi – to “tylko” blog (piszę to z lękiem), a zatem nie miejsce na jakieś bardzo subtelne socjologiczne czy filozoficzne rozważania.
Otóż wydaje mi się, że tym, co najbardziej definiuje Amerykę (a mam na myśli, z karygodnym może skrótem, USA) w kontraście do Europy, to cecha, którą określiłbym jako “brak kanonów”. Czyli (tu moje copyright na nowe słowo) “bezkanonowość”.
Uwaga: nie chodzi mi o: brak dogmatów, brak aksjomatów, brak oczywistych pewników itp. To wszystko mamy również w europejskiej tradycji – obok, rzecz jasna, także równoległej tradycji opartej właśnie na mocno przyswojonych dogmatach, aksjomatach, pewnikach. Chodzi mi właśnie o brak “kanonów”, czyli nieformalnych, ale mimo to wyraźnie obowiązujących społecznie wyznaczników oceniania (i egzekwowania: choćby przez towarzyski ostracyzm) tego co jest piękne, przyzwoite, rozsądne, słuszne, itp.
Gdybym pisał socjologiczno-filozoficzny artykuł, musiałbym to spostrzeżenie opatrzyć teraz tysiącem zastrzeżeń i wyjątków. Ale piszę bloga więc dam sobie spokój, dodając tylko zastrzeżenie oczywiste: w poszczególnych środowiskach, grupach odniesienia, podkulturach, rzecz jasna obowiązują rozmaite kanony, czasem nawet niezmiernie sztywne. Ale w Ameryce, w stopniu dużo większym niż w starych kulturach europejskich, bardzo łatwo znaleźć sobie środowisko, grupę odniesienia, podkulturę z jakimś innym kanonem, a jest ich w sumie tak dużo, że w skali ogólno-społecznej, kanonów w ogóle nie ma.
Jest to najbardziej oczywiste w estetyce życia codziennego, ale także w kulturze “wysokiej”. W Nowym Jorku np., o czym wiedza wszyscy, którzy byli choć trochę w tym mieście, najpiękniejsza architektura nowoczesna sąsiaduje z brzydotą tak ostentacyjną, że wręcz ujmującą. Jakoś to promieniuje na bezkanonowość np. ubrań. Gdybym w Europie założył zieloną marynarkę do czerwonej koszuli i żółtych spodni, ludzie ubawili by się i pewno nawet pochwalili mnie za niesamowity wygłup, a za moimi plecami stukali się w czoło, uważając, że Sadurski zwariował. Tu jest to rzeczą zupełnie normalną i nikt nie uzna że tak ubrany koleś robi sobie jaja. On po prostu tak się ubiera. I niekoniecznie dlatego, że ma fatalny gust – ale dlatego, że w czymś takim, jak gust w ubraniach, tu nie ma kanonów.
W ostatnią niedzielę poszedłem do Harlemu, na mszę w jednym z kościołów baptystycznych. Zobaczyłem mniej więcej to, co widzi się czasami w filmach, ale co wydaje się wymysłem filmowców: szalejący pastor-showman, rewelacyjna grupa tłustych dość pań śpiewających genialnego soula, atmosfera będąca połączeniem religijnego uniesienia, towarzyskiej imprezy i muzycznego koncertu, w którym uczestniczyli wszyscy w kościele: 95 procent – Murzyni, 4 procent – Meksykanie, i 1 procent: pojedynczy zdumiony ale i zachwycony Polak. To TEŻ jest sposób przeżywania duchowości i obcowania z Bogiem. I wydaje mi się, że być może cała (także estetyczna i intelektualna) bezkanonowośc amerykańska ma swoje korzenie właśnie w bezkanonowości religijnej, bedącej reakcją na to, co wczesnych uchodźców z Europy uwierało w (ówczesnej) europejskiej religijnej nietolerancji.
Na uniwersytetach, a więc w środowisku mi najbliższym, właściwie wszystkie wyobrażalne i niewyobrażalne koncepcje są możliwe: w naukach prawnych (tam gdzie ja się zawodowo mieszczę) nie ma już chyba takiej koncepcji pod tytułem “Prawo jako …”, której tu by nie rozwinięto, wiążąc tradycyjne podejścia z możliwie wszystkimi innymi dyscyplinami naukowymi, w tym także np. z architekturą. Oczywiście 90 procent tego to brednie wierutne, ale te pozostałe 10 procent to rzeczy genialne, które określają kierunki rozwoju danej dyscypliny na całym świecie.
Takie są bowiem właśnie koszty i zyski bezkanonowości. Z jednej strony – strasznie dużo kiczu, bzdury i kabotyństwa; z drugiej strony, właśnie dzięki uwolnieniu się z gorsetu uznanych standardów – genialne nowe twory w nauce, sztuce, kulturze, które reszta świata, z pewnym opóźnieniem i przy odpowiednim obrobieniu i zmoderowaniu, skwapliwie podchwyca.
Spotkałem lata temu w Panamie pisarza amerykańskiego (o którym zresztą pisał był wcześniej Graham Greene, twierdząc że to agent CIA), który mi powiedział coś takiego mniej więcej: “USA to jedyny kraj na świecie, który został od początku wymyślony. Więc możemy zrobić w nim, co tylko chcemy – nie mamy żadnych ograniczeń”. To oczywiście tylko mit, który łatwo obalić – na chłodno, analitycznie i z powagą. Ale jest to mit, w który bardzo wielu Amerykanów autentycznie wierzy, a zatem który tę Amerykę stale napędza – z dobrymi i złymi tego skutkami.
Inne tematy w dziale Polityka