W obszernym, interesującym artykule, opublikowanym w piątkowej Rzeczpospolitej, dr Janusz Kochanowski pisze m.in. tak na temat konfliktów między wolnościami rożnych grup, kiedy trzeba dokonywać wyważania i harmonizowania rozbieżnych roszczeń:
„Weźmy zresztą inny, również ciągle aktualny przykład, który może jeszcze lepiej ilustruje konflikt między prawami obywatelskimi i wolnościami różnych grup społecznych. Dostarczają go tradycyjnie już organizowane tzw. parady równości. Są one z jednej strony realizacją prawa do wypowiedzi i demonstracji mniejszości seksualnych, z drugiej strony są wymierzone w prawa i wolności grup społecznych reprezentujących bardziej tradycyjne w tym względzie preferencje”.
Fragment ten jest częścią dość zasadniczej polemiki dr Kochanowskiego z Marcinem Królem. Obu Panów znam od dawna, nie chcę wchodzić w ten spór frontalnie, zresztą moje miejsce po stronie „liberalnej” (czyli tam gdzie stoi prof. Król) jest chyba oczywiste i znane dobrze Rzecznikowi Praw Obywatelskich. Tu mnie interesuje wyłącznie pewna filozofia praw i wolności, zarysowana w tym właśnie zacytowanym zdaniu.
Dr Kochanowski przedstawia fundamentalny spór, jaki toczył się i toczyć będzie w Polsce wokół „Parad Równości”, jako konflikt dwóch wolności: tej, której żądają dla siebie organizatorzy i uczestnicy Parad, i tej, której domagają się przeciwnicy Parad. Myślę, że to błędne postawienie sprawy, ale sprawa jest tak ważna - w istocie sięga samego sedna naszego dyskursu publicznego - że warto zastanowić się, dlaczego.
Otóż, w najwyższym skrócie, myślę, że oponenci Parad Równości mają za sobą pewne argumenty, ale NIE Sa TO argumenty związane z wolnościami obywatelskimi ani jakimikolwiek innymi wolnościami zresztą. By wniknąć w konflikt rozmaitych wolności, zarysowany przez Rzecznika, trzeba bowiem zadać sobie pytanie: a jaka to wolność przeciwników Parad jest zagrożona przez fakt tych manifestacji? Jedyna sensowna odpowiedź, jaka przychodzi do głowy, brzmi: „Wolność do życia w mieście/państwie, w którym nie dochodzi do publicznych wystąpień, naruszających moje przekonania moralne”. Ale wystarczy tak wyartykułować ową „wolność” by zorientować się, że nie poddaje się ona w najmniejszym stopniu generalizacji, a zatem nie możemy (mówiąc trochę po kantowsku) chcieć żyć w społeczeństwie, w którym każdy będzie wolny od napotykania poglądow, które go oburzają. Taka „wolność” prowadzi do sprzeczności wewnętrznej: bo jeśli każdy będzie domagał się wolności od obecności w przestrzeni publiocznej takich poglądow, które go denerwują, żadne (lub prawie żadne) poglądy nie będą w praktyce dozwolone.
Mówiąc inaczej: nasza wolność dotyczy bardzo wielu rzeczy, w których chcemy być wolni od ingerencji zewnętrznej. Ale nie jest wolnością stan, w którym jesteśmy „wolni” od zachowań innych ludzi, których jedynym zagrożeniem dla nas jest to, że nas irytują, gorszą lub wzburzają. Możemy przeciw nim protestować, ale nie w imię naszej wolności, bo takowa nie jest tu zagrożona.
Ale teraz - jeśli Państwo doczytali tak daleko - podstawowy punkt: wolność nie jest rzeczą jedyną, jaką społeczeństwo powinno chronić. W sporze o Parady Równości ujawnia się bez wątpienia zasadniczy spór wartości i interesow. Możemy zadecydować, że przywiązanie do tradycyjnych wartości jest rzeczą tak ważną, iż warto jest ograniczać wolność innych (tzw. wolność publicznego formułowania poglądów nie-tradycyjnych) dla ochrony tradycji. Ja osobiście w takiej dyskusji będę gorliwie bronił priorytetu wolności, ale będę też respektował oponenta, który nad wolność przedłoży tradycję.
Ważne jest tylko, byśmy prawidłowo zdefiniowali przedmiot sporu - w przeciwnym razie, nie bvędziemy mówić do siebie ale obok siebie. Artykułowanie sporu wokół Parad równosci jako konfliktu wolności dwóch grup ludzi jest błędnym ujęciem, a zatem utrudnia rozmowę. Natomiast sformułowanie tego jako „wolność kontra...” coś innego (np. satysfakcja wielu ludzi, że w przestrzeni publicznej nie natrafiają na poglądy nie-ortodoksyjne, denerwujące i drażniące) jest właściwym ujęciem, gdyż pozwala na wyważenie rzeczywistych interesów, jakie są po obu stronach w tym zwarciu.
Mam nadzieję, że widzą Państwo, że nie chodzi mi tu o Parady Równosci jako takie - chodzi mi tu bowiem o coś w gruncie rzeczy dużo bardziej ważnego, niż te manifestacje. Chodzi mianowicie o (przepraszam za pretensjonalny zwrot), o integralność naszego dyskursu publicznego. W Polsce toczy się wielki, fundamentalny spór między „liberałami” a ..., no właśnie, jak nazwać drugą stronę, by nie brzmiało to jak etykieta? Powiedzmy - konserwatystami, tradycjonalistami. Jest to spór być może ważniejszy niż spory między partiami (które są liche) albo zwolennikami i przeciwnikami lustracji. Jeśli ten spór ma być poważny - a powinien być, bo po obu stronach są poważni ludzie - musi wyjść od oczyszczenia języka. Obie strony - my, liberałowie i „Wy” (konserwatyści? tradycjonaliści?) - mają w nim coś bardzo ważnego do powiedzenia. Ale by był to spór, a nie Wojna Kulturowa, musimy używać słów, które znaczą to samo dla obu stron kontrowersji.
Wolność to wolność - a nie wszystko, co komuś dobrze się kojarzy. Domagał się tego w słynnym eseju sprzed lat Isaiah Berlin. Nic dobrego nie wyniknie z rozciągania pojęcia wolności na wszystko, czego się domagamy. Takie rozciąganie prędzej czy później kończy się postulatem przymuszania do wolności. Niech więc spór między liberałami a konserwatystami w Polsce będzie konstruktywnym sporem o wzajemne wyważanie wolności i innych społecznych ideałów (które należałoby jakoś nazwać i uzasadnić) a nie jałowym sporem o to, czyja „wolność” powinna wziąć górę w sporach takich, jak te wokół Parad Równości.
Inne tematy w dziale Polityka