Wydać by się mogło, że w obliczu sporów o sprawy fundamentalne: o granice ochrony życia, o dopuszczalność różnych praktyk życia intymnego, o miejsce religii w życiu publicznym itp, mądrość polityczna, rozsądek i zwykły instynkt samozachowawczy nakazywać powinny politycznym elitom nakreślanie takich ram życia politycznego, w których zmieszczą się wyznawcy różnych światopoglądów, różnych religii, różnych koncepcji doskonałości jednostkowej.
Państwo powinno być miejscem, w którym nie ma obywateli drugiej, trzeciej i czwartej kategorii, wyznaczanych różnymi światopoglądami. Człowiek powinien skazywać się na potępienie za zbrodnie, przestępstwa czy niepłacenie podatków w terminie – ale nie za to, że ma inne poglądy na to, jak ułożyć swe własne życie. Państwo jako ramy koegzystencji rozbieżnych światopoglądów, które nie muszą walczyć o dominację dla przetrwania – oto jedyny ideał, godny pluralistycznej demokracji. To ideał liberalizmu politycznego.
Czy taki ideał przyświeca naszej elicie polityczno-intelektualnej? Pan Artur Bazak zwrócił niedawno na swym blogu uwagę (aprobująco) na tekst Jarosława Gowina w ostatniej „Europie”. Senator Gowin, jak to już niedawno pisałem, niewątpliwie jeden z najświatlejszych i najbardziej umiarkowanych intelektualistów Platformy Obywatelskiej, a więc realistycznie alternatywnej elity władzy, pisze m.in.:
Z punktu widzenia polityki kwestia wartości to nie temat drugorzędny czy zastępczy. Rzecz jasna, można wygrać wybory, nie mając zdecydowanego stanowiska w sprawie "wojny kulturowej", która toczy się we współczesnej cywilizacji. Bez takiego stanowiska - innymi słowy: bez rządu dusz - nie da się jednak realnie rządzić Polską, tzn. przekonać Polaków do dalekosiężnych celów i wizji, które nadają sens działaniom politycznym.
A żeby już nie było żadnych wątpliwości, o co chodzi, senator Gowin dodaje:
W moim przekonaniu nie da się przekształcić Polski w kraj, który sprosta wielkości naszej tradycji i randze wyzwań, jakie stawia przed nami przyszłość, bez oparcia porządku demokratycznego na fundamencie religijnym…
Proszę zwrócić uwagę: tak pisze człowiek światły i roztropny, wpływający zazwyczaj moderująco na najbardziej rozpalone głowy swej partii. Myślę, że warto w te słowa się wczytać, stanowią bowiem być może zapowiedź tego, co nas czeka. A po części i obraz tego, co już mamy.
Senator Gowin pisze o „rządzie dusz” i o potrzebie śmiałego wchodzenia w „wojnę kulturową”, o której to wojnie pisze bez urazy i przekąsu. To jest wojna właśnie o dusze, o serca i o umysły.
Chciałbym wierzyć, że przykładam nadmierną wagę do rzuconych być może pochopnie słów o rządzie dusz i o wojnie kulturowej, wziętej w cudzysłów. Weźmy ją w cudzysłów i w duży nawias, a potem wyrzućmy w czorty. Bo w tej wojnie nie będzie zwycięzców. Ci, którzy już nie będą mogli wytrzymać walki zideologizowanej elity o ich dusze – wyjadą do Irlandii, Włoch, gdziekolwiek. Dla wygranych – będzie to zatem pyrrusowe zwycięstwo.
Władza, która ma rządzić wszystkimi Polakami – także tymi, którzy nie głosowali na zwycięskie partie - nie powinna sposobić się do rządu dusz, ani do wykorzystywania państwa w wojnie kulturowej. Wbrew senatorowi Gowinowi uważam, że Polakami nie da się rządzić w oparciu o filozoficzno-światopoglądowe dogmaty jakiejkolwiek ideologii – religijnej, anty-religijnej czy jakiejkolwiek innej. Problem w tym, że przekonać się o tym będzie można tylko na żywym organizmie społecznym.
Czyli, przekładając to na prostszy język: wymęczą ludzi.
Inne tematy w dziale Polityka