Istnieje w języku angielskim słowo “self-referential” co przetłumaczyć na polski można zapewne przy użyciu potworka „auto-referencyjny”. Definiować tego przymiotnika nie warto; wystarczy podać przykłady: dramat teatralny o teatrze; dziennikarz piszący o dziennikarstwie; nauczyciel uczący belferstwa itp.
Otóż zapewne zauważyli Panstwo, że żaden temat nie rozpala takich pasji w Salonie24 jak właśnie Salon24. Wbrew cynikom, nie uważam tego za przejaw egocentryzmu, próżności lub – jak mówią Anglicy – „kontemplowania własnego pępka”. Wprost przeciwnie, myślę że jest to połączenie dwóch rzeczy, obu cnotliwych i godnych: pewnego poczucia czułości wobec naszego forum a także autentycznej troski, by zostały tu zachowane (lub, jak kto woli, wprowadzone) standardy odmienne od innych forów, mniej „elitarnych”, gdzie jak wiemy panoszy się bezkarnie chamstwo, grubiaństwo i słowna agresja. Nasza „elitarność” jest całkowicie demokratyczna, bo każdy może tu dobrowolnie wejść i stąd wyjść, uważamy ją jednak za pewną wartość Salonu i wyczuwamy, że jeśli zostanie ona zatracona, to przyczyny, dla których wielu z nas przychodzi tu z taką pasją i ciekawością, znikną. Gdybym więc był Panem Igorem albo Panią Bogną (co ze względów choćby biologicznych jest hipotezą czysto akademicką) to bardzo chciałbym tę właśnie elitarność zachować – i zresztą coś mi się wydaje, że takie jest ich nastawienie, choć nie okazują tego ostentacyjnie, by nie ograniczyć panującej tu, bardzo szerokiej (i dobrze!) wolności wypowiedzi.
Tym właśnie tłumaczę sobie podjętą ostatnio inicjatywę Adama & Tezeusza nakreślenia „konstytucji Salonu24”, co bardziej rozumiem jako tzw. „code of best practices” – czyki kodeks dobrych praktyk, a nie konstytucję w sensie ścisłym, zwłaszcza gdyby miała mieć postać zbliżoną do Konstytucji Europejskiej… (W sensie objętości, bo do zawartości akurat nie mam zastrzeżeń). Chodzi mianowicie o przyjęcie dobrowolne i dobrowolne stosowanie sę do pewnych reguł zachowania, które – by dać przykład z mojego podwórka – spowodują, że gdy pewien komentator, który regularnie obsiada moje wpisy, po raz kolejny nazwie mnie „bydlakiem”, uznane to zostanie jako wyraźny dysonans – ot, coś w rodzaju zepsucia atmosfery w salonie. Nie chodzi więc byśmy stali się czymś na wzór Wersalu lub seminarium uniwersyteckiego, na którym – mogę to zaświadczyć z własnego doświadczenia, panuje zazwyczaj wszech-ogarniająca nuda – piękno Internetu polega bowiem na połączeniu poważnych treści z formą opartą często na hecy, wygłupie i zgrywie. I tak niech to pozostanie. Chodzi jednak o to, by agresja słowna była piętnowana, a w każdym razie traktowana jako coś obcego duchowi Salonu.
No i nie mogę całkowicie pominąć sprawy, która w tym Salonie wzbudza więcej nawet pasji niż słowo „Michnik”, a mianowicie kwestii anonimowości. Czynię to z oporami, bo wiem, że wielu rozsądnych ludzi powie mi – zapewne słusznie – bym wziął i puknął się w głowę. Czynie to jednak wyłącznie dlatego, że dziś po raz kolejny w ciągu ostatnich kilku dni przeczytałem blog, nawiązujący do wielkiej burzy, jaką tu niegdyś (bez złych intencji, daję słowo) rozpętałem, a który to blog znów przypomina mi, że w gruncie rzeczy to ja jestem postacią bardziej anonimową niż osoba, z którą wówczas wszedłem w zwarcie. Pozwolę sobie więc zacytować, odpowiednio zredagowany, mój komentarz, jaki właśnie zamieściłem w odpowiedzi:
Po raz kolejny - stwierdzam to z pewnym żalem - podgrzewany jest kotlet "anonimowości" (wybaczy Pan niezgrabna metaforę) i po raz kolejny w tym kontekście ze Sadurski był bardziej anonimowy niż niektóre osoby, występujące tu pod pseudonimem. Z pełną pokora przyjmuje tę wiadomość. Jeśli chodzi o drobna, w sumie niewinna złosliwość pod moim adresem, to raczej nie wypaliła bo mi na jakiejś powszechnej sławie nie zależy.
Natomiast nie rozciągajmy pojęcia "anonimowości" nadmiernie: anonim to nie jest dla mnie postać o której ktoś nie słyszał ale postać, której jednostkowej tożsamości nie znamy, a w każdym razie ona stara się ja ukryć. (Tak np. Galba nie jest anonimem tylko pseudonimem, bo Pan Michta wielokrotnie swe nazwisko, jako autor posługujący sie pseudonimem Galba, ujawnił). W tym sensie, jesli otrzyma Pan 20 razy list podpisany "Życzliwy" to ten Życzliwy staje sie Panu osoba rozpoznawalna, ale nadal jest anonimowa.
Otóż moje wcześniejsze wystąpienie, ktore wzbudziło takie oburzenie, a także późniejszy blog o anonimowości, uzywał tego pojęcia w znaczeniu scislym, jako podmiot którego konkretna tożsamość jest nieznana, nawet jesli jako podpis byl doskonale rozpoznawalny i jako autor - lubiany. A użyłem tego pojęcia w bardzo konkretnym celu - dla wyrazenia zasady etycznej, ze jesli komus stawia sie zarzuty o charakterze moralnym, to anonimowosc nie przystoi. Wiem, ze wiekszosc sie ze mna nie zgadza, ale ja mam prawo do takiego pogladu i go nie zmieniam.
Nie ma to nic wspolnego z jakims zakazem anonimowosci w blogu, ale jest to wyrazenie mojego osobistego postulatu dotyczacego dyskursu publicznego: potepiajac konkretne osoby (a juz zwlaszcza domagajac sie od nich takich czy innych wyznan win) powinnismy to robic pod otwarta przylbica. I w tym sensie anonimowosc, czyli ukrywanie swej tozsamosci, kloci sie w moich oczach z legitymacja moralna do formulowania takich oskarzen i wezwan - chocby dlatego, ze jesli chcemy takie wezwania formulowac, to musimy sami byc poza podejrzeniem, ze nie jestesmy winni takich samych grzechow o jakie innych oskarzamy - a to jest niemozliwe przy stosowaniu anonimowosci, w scislym znaczeniu tego slowa.
Mysle ze to wyjasnienie zamieszczam juz po raz dwudziesty, ale chetnie je powtorze, jesli nadal pozostanie niezrozumiane i ktos znow z satysfakcja krzyknie, ze to ja jestem anonimowy. Bo ja nazywam sie Wojciech Sadurski, moj adres i wszystkie inne dane sa b. latwe do zweryfikowania przez Google, mozna do mnie napisac osobiscie, mozna mnie oskarzyc przed sadem itp. - i jesli kogos oskarze o niegodziwosc, to bedzie bardzo latwo wezwac mnie, bym sam odkryl swoje karty.PS: Wszystkich Panstwa serdecznie pozdrawiam z okazji swoich, przypadających dzisiaj, urodzin.
Inne tematy w dziale Polityka