Wojciech Sumlinski Wojciech Sumlinski
3479
BLOG

"ABW" – Korpus Szpiegowski

Wojciech Sumlinski Wojciech Sumlinski Prawo Obserwuj temat Obserwuj notkę 18
„Opis domu był mało precyzyjny, ale odnalazł go bez trudu. Może dlatego, że robił takie rzeczy już setki razy, a może dlatego, że odkąd pamiętał, ufał swojemu instynktowi i zawsze dobrze na tym wychodził. No – może prawie zawsze… Zatrzymał się pod furtką i nacisnął dzwonek. Po chwili drzwi otworzyły się i w progu stanął wysoki mężczyzna. Popatrzył chwilę, po czym ruszył w kierunku furtki. Przybysz obejrzał go sobie z bliska i pomyślał, jak bardzo zbliżający się do bramki mężczyzna zmienił się od czasu ich ostatniego spotkania. Z pewnością nikt, kto nie znał go wcześniej, nie pomyślałby, że ten niepozornie wyglądający człowiek mógł przez wiele lat robić to, co robił. I do tego tak skutecznie. Być może na zmianie wyglądu zaważył pobyt w „sanatorium” – sześć lat za kratami jeszcze nikomu nie wyszło na zdrowie – a być może inne sprawy… Mógł mieć około siedemdziesięciu lat, wystarczyło jednak spojrzeć mu w oczy, by zobaczyć nie zasuszonego staruszka, a energicznego, pełnego wigoru człowieka. Przybysz wyciągnął dłoń na powitanie, ale ręka zawisła w powietrzu. Gospodarz oparł się o futrynę i teraz dla odmiany to on przez chwilę przyglądał się badawczo stojącemu przy wejściu niewysokiemu, szczupłemu mężczyźnie, po czym na jego twarzy odbiło się coś na kształt zdumienia. – Nie pytam, kim pan jest, bo mam fotograficzną pamięć.
– Nazywam się Tomasz Budzyński i jestem dziennikarzem…
– Nazywa się pan Tomasz Budzyński i nie jest pan dziennikarzem – przerwał gospodarz. – Jest pan majorem ABW.
– A pan pracował dla niemieckiego wywiadu BND…
Minęło pół minuty w absolutnej ciszy. Starzec uważnie lustrował twarz przybyłego mężczyzny, nim wreszcie się odezwał.
– Jeżeli mamy rozmawiać, musi mi pan odpowiedzieć na jedno pytanie. I musi to być szczera odpowiedź.
– Jeśli tylko będę potrafił.
– Jak mnie pan odnalazł?
***
Warszawska restauracja przy ulicy Koszykowej słynie z pysznych deserów i aromatycznej kawy. Ale nie to było powodem, dla którego Tomasz Budzyński zaglądał tu każdorazowo podczas pobytu w Warszawie. Nie stanowił go również miły wystrój, choć kanapa, na której oficer ABW rozparł się teraz wygodnie podnosząc filiżankę z kawą, była szczytem restauracyjnego komfortu. Przyczyną, dla której major i wielu innych funkcjonariuszy służb specjalnych lubiło tu zaglądać, był fakt, że w tym miejscu niepodzielnie panowała „Rakowiecka”. Określenie „Rakowiecka” odnosiło się nie tyle do nazwy ulicy, przy której mieści się Centrala Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, co do specyficznie plotkarskiego środowiska, przy którym portale plotkarskie vide „Pudelek” wydawały się przedszkolem, zaś fachowcy zajmujący się „branżą plotkarską” przy rutyniarzach z „Rakowieckiej” prezentowali się niczym oseski przy zawodowcach. Na „Rakowieckiej” wszyscy od zawsze wiedzieli wszystko i o wszystkich – kto z kim sypia i kiedy, kto kogo zdradza i komu urodziło się nieślubne dziecko, kto od kogo dostał w mordę i kto kogo wykończył, by awansować, kto z kim zrobił deal i mnóstwo innych niepotrzebnych rzeczy pokazujących, że choć świat zawsze był i będzie piękny, to jednak ma również swoją ciemną stronę. Kto jak kto, ale major Budzyński wiedział dobrze, że wbrew oficjalnemu obrazowi ABW kreowanemu w mediach, trzy czwarte funkcjonariuszy w Centrali najzwyczajniej w świecie nie zajmuje się niczym i ma realny problem z zagospodarowaniem nadmiaru wolnego czasu w pracy. Tabuny sekretarek i funkcjonariuszy wydziałów pomocniczych snujących się po korytarzach panaceum w rozwiązaniu tego problemu znalazło w wymienianie quasi-informacji i plotek – i tak powstała „Rakowiecka”. Dla ludzi znających firmę od środka nie było tajemnicą, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego stała się zakładnikiem określonego w ustawie stanu etatowego. Niezapełnienie etatów skutkowałoby mniejszym budżetem, a że każdy szef woli mieć budżet większy niż mniejszy, trudno się dziwić, że decydenci piastujący kierownicze stanowiska w firmie na wałęsające się po korytarzach znudzone stada urzędników od zawsze patrzyli przez palce. Poza wszystkim nikomu nie zależało na zmniejszeniu liczby etatów z jeszcze jednego, bardzo pragmatycznego, powodu. Otóż większość ciepłych posadek w Centrali od lat zajmowały żony, dzieci i dalsze rodziny osób na kierowniczych stanowiskach w firmie. Gdyby więc kiedyś komuś przyszło do głowy sprawdzić to i owo, na przykład „postudiować” wewnętrzną książkę telefoniczną ABW, mógłby popaść w nieliche zadziwienie nad powtarzalnością tych samych nazwisk i nad tym, jak bardzo „rodzinną” firmą jest agencja dbająca o bezpieczeństwo kraju. Najciekawsze i najbardziej niezwykłe w tym wszystkim było jednak co innego – plotkarska „Rakowiecka” okazywała się po prostu wiarygodna i niezwykle rzadko zdarzało się, by przekazywane na tym „portalu” informacje czy plotki były oderwane od faktów. Jeden z ostatnich newsów dotyczył jednego z decydentów delegatury ABW w Szczecinie i na jego wspomnienie major mimowolnie uśmiechnął się do swoich myśli. Według „Rakowieckiej” było tak. Pułkownik „wizytował” jedną ze szczecińskich agencji towarzyskich. Traf chciał, że tę samą agencję „wizytowały” dwie funkcjonariuszki delegatury, które ni mniej, ni więcej, dorabiały sobie po godzinach. Pan rozpoznał panie, panie rozpoznały pana i wszyscy, jak na komendę, w pośpiechu opuścili przybytek. Następnego dnia do warszawskiej Centrali ABW wpłynęły dwa raporty. Pierwszy od szefa pułkownika, który informował, że w trakcie realizacji czynności służbowych w agencji towarzyskiej zauważył dwie swoje podwładne. Drugi od funkcjonariuszek, które raportowały, że w trakcie realizacji czynności służbowych w agencji towarzyskiej zauważyły tam swojego szefa. „Rakowiecka” miała o czym plotkować przez dwa tygodnie, a śmiechu przy tym było co niemiara. Także w tym wypadku plotka, jak prawie zawsze na „Rakowieckiej”, okazała się prawdziwa, o czym świadczyły krzyżowe raporty, które – jak major sprawdził – trafiły do Centrali… Tomasz Budzyński popatrzył na zegarek, po czym kątem oka zerknął na pokryte kroplami deszczu okno kawiarni i dalej na chodnik za szybą, po którym szybko przemieszczali się ukryci pod parasolami urzędnicy wychodzący ze znajdującego się naprzeciwko Ministerstwa Sprawiedliwości. Czekając na spóźniającego się kolegę z firmy, major wspominał odległe czasy pobytu na szkole oficerskiej w Łodzi – czasy, gdy byli młodzi i wszystko wydawało się proste. Kolega, Jarek – w randze podpułkownika – zadzwonił dwa dni wcześniej prosząc o pilne spotkanie w sprawie niecierpiącej zwłoki. Swoją przygodę ze służbami specjalnymi podpułkownik rozpoczął dwa lata przed Budzyńskim i w trakcie ponad dwudziestoletniej kariery pełnił służbę w tylu jednostkach, że aż trudno było je zliczyć: w Biurze Techniki, w Zarządzie Ochrony Ekonomicznych Interesów Państwa, w Gabinecie Szefa, w Departamencie Współpracy z NATO i Ochrony Tajemnicy Państwowej Zarządu Kontrwywiadu i jeszcze kilku innych. Jednym słowem – pełnił służbę we wszystkich ważniejszych jednostkach operacyjnych UOP i ABW. Dodatkowo miał trzyletni epizod w Zarządzie Wywiadu, skończył OKKW w Kiejkutach i pracował przez jakiś czas w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, jako instytucji przykrycia, w Wydziale Poczty Dyplomatycznej, ale i tam nie zagrzał miejsca, ponieważ podpadł Markowi Zawackiemu, który w czasach szefowania UOP przez Zbigniewa Nowka został – na nieszczęście Jarka – zastępcą Bogdana Libery na stanowisku szefa Zarządu Wywiadu. Wędrówka Jarka po jednostkach spowodowana była jego nieakceptowalnymi przez większość przełożonych cechami charakteru. Był cholerykiem i bez względu na szarże mówił wszystkim w oczy, co myśli, nie znosząc tak powszechnego na Rakowieckiej lizusostwa i konformizmu. Tolerowano go, bo choć przez wzgląd na sposób bycia nie był lubiany, to jednak go szanowano. Poza wszystkim miał wiele atutów, dzięki którym udało mu się funkcjonować przez tyle lat. Był perfekcjonistą do szpiku kości, profesjonalistą i wybitnym prawnikiem, do tego znającym biegle dwa języki obce – angielski i rosyjski – co czyniło go pożądanym nabytkiem dla wielu przełożonych, bo takie połączenie w Centrali na Rakowieckiej to rzadkość nad rzadkościami. W obiegu publicznym funkcjonuje stereotyp funkcjonariusza służb specjalnych jako człowieka obytego z prawem, gruntownie wykształconego, władającego biegle kilkoma językami obcymi, do tego wysportowanego, szarmanckiego, nadążającego za wszystkimi nowinkami techniki i informatyki. Szkopuł w tym, że taki stereotyp niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Prawników czy informatyków w ABW, a jeszcze wcześniej w UOP, zawsze było jak na lekarstwo. W zdecydowanej większości kadry polskich służb specjalnych „od zawsze” zasilali absolwenci uczelni humanistycznych, AWF-u, akademii rolniczych czy w najlepszym razie kierunków inżynieryjnych, przeważnie mający niewielkie pojęcie o informatyce czy lingwistyce. Przez krótki okres próbował to zmienić Krzysztof Bondaryk, który, dostrzegając u swoich podwładnych kompromitująco niską znajomość języków obcych, wprowadził dla funkcjonariuszy wszystkich pionów i delegatur w terenie obowiązkowe lektoraty z języka angielskiego. Po roku tego eksperymentu, który przypominał walkę z wiatrakami, szef ABW poddał się. Powód był jeden – cierpiał na tym jego autorytet. Po prostu oficerowie, a nawet kadra dowódcza z zastępcami Krzysztofa Bondaryka włącznie, gremialnie lekceważyli zajęcia, unikali obowiązkowych lekcji jak ognia i nic nie można było na to poradzić. W tym kontekście Jarek był nie do ruszenia i mógł sobie pozwolić na to, na co inni pozwolić sobie nie mogli, w najgorszym razie zmieniając jednostki co kilkanaście miesięcy. Bo kiedy nie mógł już znieść atmosfery fałszu i obłudy, swoim zwyczajem wybuchał, wygarniając szefom prawdę, po czym przenosił się do innej jednostki. Ponieważ jednak szczęściem dla niego również kierownicy na Rakowieckiej zmieniali się częściej niż często – zgodnie z systematyką i cyklem wyborów parlamentarnych – więc oponenci nie mogli szkodzić mu trwale, on zaś sam mógł zaliczać kolejne „kółka” w poszczególnych departamentach ABW. Jarek był nazbyt uczciwy, nazbyt prostolinijny i nazbyt niepokorny, by zrobić karierę w służbach specjalnych, i jedynie raz otarł się o stanowisko kierownicze, pełniąc przez kilka miesięcy funkcję zastępcy naczelnika w Zarządzie Ochrony Ekonomicznych Interesów Państwa. Ale że i tu szybko skonfliktował się z przełożonym, pułkownikiem Włodzimierzem Walczakiem, który w czasach Andrzeja Barcikowskiego był jego prawą ręką – dyrektorem Inspektoratu Nadzoru, Kontroli i Bezpieczeństwa Wewnętrznego – więc w krótkim czasie po obiecująco rozkręcającej się karierze pozostało tylko wspomnienie. Ta nieustająca zmiana wydziałów i stanowisk, z pewnością niekorzystna z punktu widzenia budowania własnej pozycji w firmie, z perspektywy majora miała jednakże duży plus: dzięki niebanalnemu przebiegowi kariery zawodowej jego kolega poznał prawie wszystkich funkcjonariuszy zajmujących stanowiska funkcyjne w UOP i ABW (nie tylko w Centrali, ale także w delegaturach), był żywą encyklopedią wiedzy o Urzędzie Ochrony Państwa oraz Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i, co nie mniej istotne, miał na bieżąco dostęp do wszystkich newsów na „Rakowieckiej”.
Z Jarkiem major spotykał się systematycznie od lat i przy okazji odwiedzin Warszawy z reguły wyciągał go na Koszykową, by pogadać nie tylko o starych czasach, ale także o tym, co w trawie piszczy. Tym razem jednak to Jarek wyciągnął na spotkanie majora – i spóźniał się mocno. Budzyński wiedział, że jego kolega ostatnio znów zmienił pracę, że znalazł zatrudnienie w MSZ-ecie i że w związku z tym ma urwanie głowy, ale mimo to zaczynał już odczuwać zniecierpliwienie, gdy nagle drzwi otworzyły się z łoskotem i pojawił się w nich podpułkownik we własnej osobie. – Cześć, Tomek – podpułkownik podszedł do stolika i przywitał się. – Przepraszam za spóźnienie. Mam nadzieję, że nie czekałeś długo – ni to stwierdził, ni zapytał Jarek, zdejmując przemoczoną kurtkę.
– Zdążyłem się nauczyć, że pilnowanie czasu nie jest twoją najmocniejszą stroną – odparł major z przekąsem.
– Nie mogę sobie z tym poradzić. Ale powiedz, co u ciebie – zmienił temat pułkownik, zamawiając w międzyczasie swoim zwyczajem mocne espresso.
– To ty miałeś sprawę.
– To prawda. Powiedz mi, interesuje cię jeszcze sprawa Tomaszka?
– Tomaszka?
– Tak, Ryszarda Tomaszka, tego niemieckiego szpiega. Pamiętam, że zawsze uważałeś, że było w tej sprawie drugie dno, i moim zdaniem nie myliłeś się. – Z zakamarków pamięci Budzyński szybko przywoływał wydarzenia z dawnych lat. Tak było istotnie – sprawa Ryszarda Tomaszka kryptonim „Duchowny” miała drugie dno. Pod koniec lat osiemdziesiątych i w pierwszej połowie dziewięćdziesiątych Niemcy aktywnie prowadzili działania wywiadowcze na terenie naszego kraju. Szkolenie Tomaszka do obsługi innych agentów wskazywało, że całą swoją siatkę traktowali perspektywicznie i pomimo zmiany konfiguracji na politycznej mapie Europy nie zamierzali ograniczać działalności wywiadowczej na terenie Polski. W sumie nic dziwnego. Środowisko polityczne w naszym kraju było spenetrowane przez GRU i KGB, mające przecież dostęp do materiałów Służby Bezpieczeństwa. Mikrofilmy z teczek personalnych i pracy agentury w strukturach opozycyjnych spokojnie leżakowały na półkach w archiwach rosyjskich służb specjalnych, czekając na odpowiedni do wykorzystania moment, dlaczego więc Niemcy mieliby zaprzestać działalności w Polsce? Konfiguracje polityczne w ówczesnej Europie w każdej chwili znów mogły się zmienić, a agentów, nawet uśpionych, zawsze warto mieć… Największą zagadkę w tej historii stanowił jeden fakt. Okazało się, że jednostki kontrwywiadu weszły w posiadanie informacji, że Paul Rogler, wspólnik w interesach Pawła Grasia, przez wiele lat najbliższego współpracownika Donalda Tuska, kontaktował się w Polsce z jednym z obywateli Niemiec przechodzących w sprawie Ryszarda Tomaszka – a to w kontekście potwierdzonych informacji o szpiegostwie Tomaszka i budowaniu przez niego szpiegowskiej siatki było co najmniej zastanawiające. Wagę tej informacji zwiększał fakt, że wiele danych zdawało się potwierdzać związki Roglera z BND, a wszystkie te wątki układały się w logiczną całość. Wystarczyło tylko połączyć kropeczki…
– Tomek, gdzie odpłynąłeś? – Jarek pociągnął kolejny łyk kawy i przyglądał się swojemu koledze. – Nic takiego. To tylko wspomnienia. – Powspominamy innym razem. Teraz posłuchaj. Wracając do sprawy, wielu myślało tak jak ty – ciągnął pułkownik. – Rozmawiałem o tym z naszymi chłopcami i zgodnie twierdzili, że sprawa ta została dokumentnie spieprzona. Twierdzili, że to nie był przypadek. Wszystko tutaj robiono wbrew kanonom sztuki, zupełnie tak, jakby komuś na tym zależało. Wykorzystano ją tylko dla PR-u, ale i to spieprzono. W tej historii coś śmierdziało od początku. Szkopuł w tym, że po opuszczeniu więzienia Tomaszek wyjechał do Niemiec i wszelki słuch po nim zaginął. Ale wrócił.
– Jak to wrócił?
– Normalnie. Widziałem go niedawno w ambasadzie niemieckiej na ulicy Jazdów.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka