olgerd olgerd
603
BLOG

Fasolka po bretońsku, schabowy i próba kradzieży intelektualnej

olgerd olgerd Kultura Obserwuj notkę 5

Odnoszę wrażenie, że od pewnego czasu jestem bezpośrednim uczestnikiem dziwnych sytuacji, w których zdrowy rozsądek podaje się do dymisji. Przestaję rozumieć ludzi, a kogoś, kto o ludziach pisze, chyba nie może spotkać nic gorszego.

To może nie są poważne sprawy, nikt nie ucierpiał, nie wzywano policji ani pogotowia, obyło się nawet bez zadrapania. A jednak coś pękło, coś się skruszyło. Zamazaniu uległy pewne linie, wedle których podążałem. Siedzę na przykład w barze o wdzięcznej nazwie, której nie wymienię, bo co to za różnica, czy bar się nazywa Stokrotka, Flaczek czy Ślepa Kiszka?! Mógł to być jakikolwiek bar, wszystkie są do siebie podobne: podaje się jedzenie, a ci, którzy je zamówili, w pośpiechu spożywają to, co zamówili. Nie ma miejsca na metafizykę, zresztą w takich miejscach metafizyka jest na ogół przypalona, często niestrawna, zdarza jej się siadanie na wątrobie, a nawet można się nią otruć. Zamówiłem fasolkę po bretońsku. Podobno w Bretanii nikt nie słyszał o tak przyrządzonej fasolce, ale ta wiedza o niewiedzy Bretończyków w niczym mi nie przeszkadzała. W Stanach Zjednoczonych ponoć robią pizzę po polsku: na cieście pizzowym kładą coś, co z wyglądu przypomina bigos, i tyle. I co? Przeszkadza nam pizza po polsku? Nie przeszkadza, a wręcz jesteśmy dumni, że dzięki niej nasza nacja kojarzy się teraz już nie tylko z polish joke, i nieustannym byciem na rauszu, ale również z wyrafinowaną kulturą kulinarną. Tak więc zamówiłem fasolkę po bretońsku i od razu ją dostałem. To powinno wzbudzić podejrzenia, bo przecież przyrządzenie takiej fasolki to nie jest: „hop na krowę, cielę gotowe”. A jednak wręczony talerz fasolki bez oporów ująłem w dłonie i skierowałem się ku najbliższemu stolikowi.

- Można? – spytałem siedzącą przy nim i jedzącą schabowego mało charakterystyczną kobietę, blondynkę, na oko tzw. ryczącą czterdziestkę. Zabijcie mnie, ale jej twarzy już sobie nie przypominam. A zresztą, co winna jest twarz, że pod nią, w - jeśli możemy użyć tego słowa - głębi, skrywa się ptasi móżdżek? Czy to wina twarzy?!

- Można! – łaskawie wyraziła zgodę.

Siadłem unikając kontaktu wzrokowego. Chęć do rozmów w trakcie konsumpcji wyrugowali ze mnie rodzice jeszcze w dzieciństwie, powtarzając co i rusz: jak pies je, to nie szczeka, bo mu miska ucieka.   

Skupiłem uwagę na fasolce, a było na czym, bo to nie była zwykła fasolka po bretońsku, ale jakaś podła w smaku bryja wybitnie „po polsku”. „To ostatnia fasolka, jaką zamówiłem w życiu” – złożyłem po raz już chyba setny to ostateczne zobowiązanie i jadłem dalej.

W brunatnej mazi, wśród rozpadających się nerkowatych fasolek, pływały przypalone kawałki pożywienia, które wyławiałem łyżką i starannie układałem na brzegach talerza. Nawet mi się przydawały, bo mogłem w ten sposób znaleźć stabilne oparcie dla kulek pieprzu, których w mojej fasolce było be liku. Zapewne władowano w potrawę tyle pieprzu, by ostry aromat przyprawy zabił inne, mniej atrakcyjne smaki fasolki. Brzeg talerza był dość stromy, więc kuleczki  nieustannie staczały się i wpadały do fasolki. Rozgryzienie takiego pieprzu to nie w kij dmuchał; wolałem tego niebezpieczeństwa unikać. Udawało mi się jednak skutecznie blokować pieprz przypalonymi fragmentami fasoli; kulki trzymały się miejsca i nie staczały się w breję.

To chyba była Beyonce. Wyła długo i przeciągle, jakby przeżywała tysiąckrotny orgazm.

Zerknąłem na torbę kobiety. Tam znajdowało się źródło hałasu. Wszelako kobieta nie przerywała krojenia kotleta.

„Wyłącz ten telefon, bo oszaleję!” – błagałem w myślach.

Podziałało, bo sięgnęła do wnętrza torby, choć zeszła jej na to chyba minuta. Wyciągnęła komórkę i wszczęła rozmowę. Zaczęła pozytywnie.

- Cześć. Nie mogę teraz rozmawiać. – powiedziała, ale nie wyłączyła komórki, a osoba która do niej dzwoniła, musiała należeć do tych, którym zdaje się, iż są najważniejsze na świecie, ważniejsze nawet od spokojnie zjedzonego obiadu.

- Będę za dwadzieścia minut. A co się stało? – ciągnęła moja sąsiadka przy stoliku.

„I po co było to: <<Co się stało?>>!” – wściekłem się, a fasolka, choć już wcześniej wyrobiłem sobie o niej jednoznaczną, jak najgorszą opinię, teraz wręcz rosła mi w ustach.

- Wzorce są u mnie, w szufladzie, w drugiej od góry. Tylko nie bierz tych z firmy S... Oni badziewie totalne robią, powinni ich rozstrzelać za ostatnią partię towaru. Ledwo udało nam  się go upchnąć klientom specjalnej troski...

Przerwała na chwilę, by zaśmiać się ironicznie i wpakować do ust porcję ziemniaczanego purre.

- Wiem, wiem, oni wszystko łykną, ale etos zawodowy mi nie pozwala być zadowoloną z tego, że im wciskam taki kit. Sama chyba bym kogoś zamordowała, jakby mi zrobił taki numer.

Zaśmiała się paskudnie, aż się zatrzęsły na moim talerzu fasolki, chyba ze strachu przed tym rechotem. Tak się śmieją komornicy, kiedy wyciągają spod głowy umierającego dłużnika ostatnią poduszkę.

- Tylko nie idź do tego durnia, bo on i tak ci nie pomoże. A potem będzie gadał, jaki to jest niezastąpiony. Kretyn jeden!

Ponownie ryknęła śmiechem. Nie sprawdziłem, ale byłem bardziej niż pewien, że chmura śliny zmieszanej z kawałeczkami mięsa poszybowała w moją stronę.

- No nie, tak ci powiedział? Jak dziewczyny z nim wytrzymują, to nie wiem! Bidule, cały czas jadą na środkach uspokajających... Prozac już im nie wystarcza... Niedługo wpadną w alkoholizm!  

Kończyłem fasolkę. A ona kończyła swojego kotleta. Cały czas trzymała komórkę między ramieniem i uchem. Jak one to robią, że im te komórki nie wypadają, a one, w tym samym czasie: prasują, gotują, a prowadząc samochód - jednocześnie odpalają papierosa, zmieniają płytę w odtwarzaczu i malują sobie paznokcie?

- Dobra, kończę, bo już zjadłam – zwieńczyła wreszcie tę głośną rozmowę.  – Co, znalazłaś? No widzisz, niepotrzebnie mnie poganiałaś. Przez ciebie spieszyłam się z jedzeniem i nawet nie wiem, czy dobre było to, co zjadłam...

Wstała odnosząc talerz do okienka.

Udało mi się zobaczyć przez szybę wystawową, jak chowa komórkę do torby, ale tylko po to, by zaraz ją wyjąć i coś sprawdzić. „Chyba dostała esemesa” – domyślałem się.

Wtedy zobaczyłem jego, faceta grubo po pięćdziesiątce, w kurtce trzy czwarte, wpatrzonego w wystawę. Co go tak zainteresowało? Na pewno nie barowe menu, bo z tej odległości nie mógł wypatrzyć, ile kosztuje mielony czy rolada wołowa z kapustą. Wpatrzony był w książki, moje książki, które leżały w stercie na parapecie, jakiś metr ode mnie. Położyłem je tam, nim złożyłem zamówienie na fasolkę. A potem zostawiłem tam, gdzie były, bo nie chciałem kłaść ich na stole, podejrzewając przykrywającą go ceratę o tłuste plamy. Pobrudzona jedzeniem okładka obniża wartości antykwaryczną książki, a trzeba wam wiedzieć: niosłem swoje wiekopomne dzieła do antykwariatu.

Facet wahał się, ale w końcu podjął decyzję. Wszedł po schodka, po tych charakterystycznych trzech stopniach, które muruje się u nas gdzie tylko się da, nawet tam, gdzie są zupełnie niepotrzebne, po to tylko, żeby utrudnić życie niepełnosprawnym. Dzięki dwóm, trzem stopniom właściciele barów i sklepów mają święty spokój. W ich mniemaniu klienci na wózkach są wszak uciążliwi, ale jak się zrobi stopnie, to już człowieka nie nachodzą, czy raczej nie najeżdżają.  

Gość nie był niepełnosprawny, przynajmniej ruchowo, bo wszedł po schodkach, otworzył drzwi, zrobił dwa kroki i nachylił się nad stertą książek. Był ich tuzin, przeróżne: głównie proza i felietony. Trzy pozycje go zainteresowały. Przyjrzał im się, przekartkował, a potem wsadził pod pachę i odwrócił się ku wyjściu. Cały czas miałem go na oku. To był ostatni moment na interwencję.

- Co pan robi? – głupio zapytałem, bo przecież ostentacyjnie kradł moje książki.

Odwrócił się do mnie. Powiedzieć, że się zdumiał, to jakby nic nie powiedzieć! To jakby o Mahatmie Gandhim powiedzieć, że nie był krwiożerczy.

- Biorę... – powiedział i to było najbardziej trafne określenie procederu, jaki uskuteczniał. On sobie po prostu brał moje książki, i tyle! Tak samo jasno artykułowali swoje zamiary  Wikingowie, kiedy napadali na spokojne nadmorskie wioski i sobie „brali” co im się żywnie podobało, łącznie z niewiastami.

- Ale one nie są do wzięcia! – stwierdziłem.

Przeszedł do ofensywy nagle, to był prawdziwy intelektualny blitzkrieg.

- Leżały na parapecie, więc myślałem, że są za darmo... Jak coś tak leży, to chyba można sobie wziąć?!

Chyba chodziło mu o to, żeby mnie wytrącić z pewności, że w świecie wciąż obowiązują jakieś normy. Coś jest na rzeczy, wszak brak normy też jest normą. Poza tym on przecież nic złego nie robił, on, we własnym mniemaniu, chciał dobrze. Tyle się gada, że w Polsce upada czytelnictwo. Chcesz tu, człowieku, czytać - nie pozwalają...

„Chyba powinienem się uważać za szczęściarza? Ktoś chce zaiwanić moje książki!” – kołatało mi w myślach. Przypomniałem sobie historię Adama Rzepeckiego z grupy Łódź Kaliska, którego obraz skradziono kiedyś z galerii w Lublinie i dyrektor owej galerii wysmarował do okradzionego artysty list... gratulacyjny. Pocieszał Rzepeckiego, że w gruncie rzeczy powinien być dumny, wszak „jego sztuka uzyskała akceptację społeczną”. A ja, zamiast się cieszyć, że moja twórczość uzyskała akceptację społeczną, marudzę i jeszcze zwracam komuś uwagę. Może to jakiś wielki admirator mojego talentu i jest zwyczajnie zdesperowany, by mnie czytać? By zadośćuczynić pragnieniu czytania płodów mojego umysłu, gotów jest do najwyższych poświęceń, gotów jest nawet wejść na drogę przestępstwa.

„Sprzedam mu je za pół ceny” – uznałem takie rozwiązanie za najlepsze, za takie, które pozwoli jemu i mnie wyjść z całego tego qui pro quo z godnością.

- Jeśli jest pan zainteresowany, to mogę panu sprzedać te książki.... – rzuciłem zachęcająco.

Skrzywił się, jakby w ręku trzymał nie trzy książki w oprawach broszurowych, ale rozgrzany do czerwoności - ba, do białości! - pogrzebacz.

Rzucił je na parapet. Dobrze, że nie spadły na zabłoconą podłogę.

- Nie, nie... – jęczał.

Miał wyraz twarzy niczym skazaniec widzący naprzeciw siebie składający się do strzału pluton egzekucyjny. A przecież propozycję, wcale nie korupcyjną, składał mu ktoś, kto mimo zajadania się przypaloną fasolką po bretońsku, był pokojowo nastawiony do świata. Czego się obawiał? Że zaatakuję go fasolką?!

- Niedrogo wezmę. Jak dla pana, to po dyszce..

- Nie, nie! – jeszcze gwałtowniej zaprotestował.

Wziął i uciekł. Przyznaję: poczułem się, jakby życie wręczyło mi dymisję.

 *

- Smakowało? – zapytała od niechcenia kobieta, której zwróciłem talerz (dobrze, że nie fasolkę!).

Trzeba było jakoś wybrnąć z sytuacji.

- Wie pani, jadałem już lepiej...

Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i palnęła.

- Ale nie u nas.

 *

Jak myślicie; gdybym temu facetowi zaproponował te książki po piątaku, zdecydowałby się którąś kupić?

 

 

 

        

olgerd
O mnie olgerd

Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Kultura