Nie sztuka namalować obraz, napisać powieść albo skomponować operę. A potem udać się z tym swoim produktem tam, gdzie się powinno, z obrazem do galerii, z książką do wydawcy, a następnie do księgarni, z operą, wiadomo, do opery. Przyznajcie, moi drodzy, że nie ma tu żadnej komplikacji; jest schemat, od którego aż szczypie w oczy. Za to sztuką jest wprowadzać element artystyczny tam, gdzie się go nikt nie spodziewa. Pomyślcie racjonalnie: napisaliście książkę, waszym zdaniem świetną, może wydawca być odmiennego zdania, ale przecież nie będzie zdziwiony, gdy się do niego udacie z propozycją wydania waszej książki. To samo z obrazem; to może być największa chała, ale jeśli pójdziecie ze swoim olejnym jeleniem na przysłowiowym rykowisku do galerii, to właściciel galerii nie zbaranieje na widok jelenia, a nawet jeśli zbaranieje lub raczej zjelenieje, to na pewno w fakcie udania się przez was do galerii nie będzie żadnego elementu prowokacji. A sztuka, ta prawdziwa sztuka, która ma wytrącić z równowagi, ma zachwycić, ma kimś wstrząsnąć, to sztuka, która zaskakuje, w której jest dostrzegalny element zaskoczenia. Kiedy więc wraz z kobietą swojego życia, odziani w wieczorowe kreacje, wstąpicie na kawę do najgorszej speluny w waszym mieście, wywołując trudny do wyobrażenia szok wśród stałych bywalców lokalu, wierzcie mi, element prowokacji osiągnie 10 punktów w skali Bodzianowskiego. Nie wiecie, kto to jest Cezary Bodzianowski? Źle, bardzo źle. Bodzianowski to facet, którego działania, happeningi i prowokacje artystyczne dzieją się w zakresie, który interesuje nas najbardziej – w życiu codziennym. To Bodzianowski pewnego ranka wynajął dźwig, kazał nim podjechać pod blok mieszkalny i siedząc w zwyżce, pukał do okien, budząc mieszkańców i mówiąc im „dzień dobry”. Albo na plaży, nad Bałtykiem prosił opalających o zgodę na skorzystanie z ich cienia. Najbardziej znana akcja Bodzianowskiego, kiedy to w „Zachęcie” złożył propozycję korupcyjną (chciał zapłacić za zorganizowanie wystawy) i nagrał rozmowę z dyrektorką galerii na wielki szpulowy magnetofon, nie mieści się już w interesującym nas zakresie, bo to było działanie stricte artystyczne, a do tego z podtekstem politycznym. Ale dlaczego ja o tym Bodzianowskim się rozpisuję? Dlatego, że chcę was, moi drodzy, zachęcić do osobistego zaangażowania się w akcję pt. „Kreowanie elementu artystycznego w życiu codziennym”. Ja robię to od dawna i myślę, mam spore sukcesy na tym polu. Wspiera mnie w owej akcji mój przyjaciel Łukasz Jarosz, poeta, który także znakomicie odnajduje się na tytułowym polu, a kto wie, czy nie jest w tej materii nawet większym mistrzem ode mnie. Kiedy sobie przypomnę jego akcję z zakupem chleba żytniego w sklepie spożywczym przy ul. Szpitalnej w Olkuszu, to nie mam wątpliwości, że udało mu się wtedy wykreować niezwykle atrakcyjne widowisko artystyczne, którego znaczenie dla Sztuki Polskiej wykracza daleko poza granice naszego powiatu. Problem jest jeden: Sztuka Polska nie zdaje sobie sprawy z tego, co się w olkuskim spożywczaku zdarzyło. A było tak.
- Dzień dobry. Ma pani chleb żytni?
- Nie mam – powiedziała ekspedientka.
- A ja tam widzę jeden... – uparł się Łukasz.
- No, jeden jest, ale nie sprzedam go panu... – stwierdziła, czym nas zaskoczyła.
Od razu włączył się mój system wczesnego ostrzegania przed sytuacją, która może być wykorzystana artystycznie. Ale Łukasz też ma „zamontowany” ten system, i to chyba nawet bardziej czuły niż mój.
- Dlaczego mi pani nie chce sprzedać tego chleba? Jestem klientem i chcę kupić ten chleb. A pani mi go nie chce sprzedać! – oburzał się. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że to jest prowokacja.
Ale ekspedientka świetnie odnalazła się w swojej roli, w roli kobiety, która nie zdaje sobie sprawy.
- Nie sprzedam panu tego chleba, bo się kruszy.
Zdjęła bochenek z półki i pokazała Łukaszowi miejsce, w którym chleb się kruszył.
- E tam, nie tak bardzo się kruszy – stwierdził Łukasz. – Może być. Biorę go.
- Nie wiem... Potem będzie pan narzekał... – wyraziła obawy.
- Nie będę! – zapewnił.
- No, dobrze – poddała się. – Dwa siedemdziesiąt.
Wtedy do sklepu weszła pani w średnim wieku. Stanęła za Łukaszem. Wiedziałem, że taki obrót akcji aż prosi się o wykorzystanie i rozwinięcie. I Łukasz skorzystał z okazji.
Klientka, która przed momentem weszła do sklepu, o coś zapytała, a wtedy Łukasz, wchodząc jej bezceremonialnie w słowo, powiedział głośno i z wyrzutem:
- Co mi tu pani taki chleb sprzedała? Kruszy się...
Ekspedientka zamarła z ręką wiszącą nad kasą.
- Słucham?! – powiedzieć, że była zdumiona, to nic nie powiedzieć.
- No, niech pani zobaczy. Ten chleb się kruszy...
Kobiecie odebrało głos, a ja byłem wręcz zachwycony wykreowaną przez kolegę akcją artystyczną. Pełny sukces. Potem były zdjęcia, wywiady i interwencja organów ścigania.
*
Nie chwaląc się, i ja mam na koncie podobne sukcesy. Podam jeden przykład mego arcydzielnego działania - i w nim towarzyszył mi Łukasz. Weszliśmy po schodkach do punktu gastronomicznego, w którym wyrabiano kebaby. Ten punkt był znany z tego, że jedzenie tam było paskudne w smaku, ale za to miało jeden podstawowy plus - porcje były ogromne. Wiedziałem też, że pracuje tam urobiona po pachy, samotna młoda blondynka o rozmarzonym wzroku. Idealny cel dla skutecznej akcji artystycznej.
- Można u pani zamówić więcej kebabów?
Spojrzała na mnie bez większego zainteresowania.
- Tak – potwierdziła, nie wiedząc, co wnet zgotuje jej los.
Wychyliłem się przez drzwi i krzyknąłem w stronę pustego podwórka.
- Chcecie kebaby?
Chwilę postałem, jakbym czekał, aż podwórko mi odpowie.
- Okej, to zamówię.
Wróciłem przed dziewczynę.
- To chciałbym zamówić większą ilość.
- To znaczy, ile pan chce? Cztery, pięć? – spytała monotonnym, wyrobionym podczas codziennych dyżurów głosem, w którym było tyle zachęty, ile wody jest w stanie wsiąknąć w papierek lakmusowy.
- Chwileczkę, policzę w pamięci, bo jesteśmy wycieczką... – uniosłem wzrok, jakbym liczył żywy inwentarz. – Czterdzieści i cztery sztuki. O, Mickiewiczowska liczba! – ucieszyłem się. - Tak więc chcieliśmy zamówić dokładnie czterdzieści cztery kebaby.
Opadły jej ramiona. W oczach pojawił się lęk, jak u samotnej sarny, którą nagonka zapędziła na skraj urwiska.
- Ile? Tyle nie dam rady... Najwyżej cztery, pięć...
Odwróciłem się do Łukasza, który z zainteresowaniem śledził przebieg zainicjowanej przeze mnie akcji artystycznej.
- To co robimy?
Włączył się ochoczo w przebieg wydarzeń.
- Jak to co?! Zamówimy dla siebie, a oni niech się obejdą smakiem.
- I tak zrobimy! - zgodziłem się. – Weźmiemy dwa kebaby. I grzecznie panią poprosimy, żeby w nich było więcej mięsa niż kapusty. Będziemy przed lokalem, przy stoliku. Dziewczyna przyjęła zamówienie, a my wyszliśmy. Usiedliśmy na plastikowych krzesełkach i czekaliśmy na kebaby, na dziewczynę, a tak naprawdę na zakończenie akcji artystycznej.
Wreszcie się pojawiła. Stanęła w drzwiach, z parującymi kebabami w dłoniach, i patrzyła na nas, jakby nas pierwszy raz widziała. Kiedy stupor minął, czyli po minucie, zeszła po schodkach. Wciąż się rozglądała. Chyba kogoś szukała. Rzuciła mi pytające spojrzenie.
- Poszli do ubikacji! – wyjaśniłem.
Tak, to była bardzo udana, znakomicie poprowadzona realizacja. Byłem z siebie dumny.
*
Ale te happeningi wcale nie muszą być rozbudowane. Czasem wystarczy zdanie, krótka uwaga albo zachowanie nieadekwatne do sytuacji i już mamy ciekawą akcję. Ot, przykład pierwszy z brzegu. Idąc ulicą Króla Kazimierza Wielkiego, zobaczyłem na kiosku ogromny napis: „Nie sprzedaje się biletów autobusowych”. Widać było wyraźnie, że napisany został ręką kogoś, kto jest już zdesperowany pytaniami o bilety. Popatrzyłem na Łukasza.
- Założymy się...? – pytam.
Kiwnął głową. A ja podszedłem do kiosku.
- Dzień dobry – powitałem kioskarkę. – Proszę dwa bilety autobusowe.
Błaha akcja, drobiazg, a wrażenie kolosalne i gwarantowana satysfakcja.
Albo inna akcja, akcyjka właściwie, w sklepie spożywczym, gdym dostrzegł tabliczkę: „Obsługa może poprosić o okazanie dowodu osobistego”.
Zamawiam obwarzanka. Sprzedawczyni podaje mi go w woreczku foliowym. A ja w tym samym momencie zręcznym ruchem, okazuję jej otwarty dowód osobisty.
- Po co mi pan pokazuje swój dowód?! – jest skonsternowana.
- Tu jest napisane, że obsługa może poprosić o wylegitymowanie się. A ja, jako prawowity obywatel, legitymuję się z własnej, nieprzymuszonej woli. Chcę pani oszczędzić kłopotu.
Całkiem fajna, subtelnie rozegrana akcja artystyczna, która wzbogaca codzienne życie w element abstrakcyjny.
*
Co ciekawe, czasami to nie my kreujemy sytuację, ale ona niejako sama się kreuje, albo inaczej: wpadamy w sytuację kreowania artystycznego zdarzenia przez inną osobę. Tak było kiedyś w Dworku Szymborskiego w Olkuszu, gdzie zdarzało nam się z Łukaszem wpadać coś przekąsić. Pani przyjmująca zamówienia charakteryzuje się bardzo ekspresyjnym stylem bycia: co chwila wybucha głośnym śmiechem i żartobliwie komentuje zachowanie klientów. Jej zachowanie samo w sobie jest wyrafinowanym działaniem artystycznym. Np. podając ociekającą tłuszczem wątróbkę, mówi: „Służę figurze”. Kiedyś byliśmy świadkami akcji, które przeszła do legendy i jako taka winna być opisywana w literaturze fachowej, ale jakimś niepojętym zrządzeniem losu jeszcze opisywana nie jest, dlatego ja ją opiszę. Zamówiliśmy coś tam - ja, zdaje się, nieśmiertelny: „placek po węgiersku”, którego nazwa, po iluś tam razach zamawiania, zmutowała w moich ustach, zamieniając się w „Pałacyk po węgiersku”, a nawet „Plecak po wigiersku”. Czekaliśmy na zrealizowanie zamówienia. Znudzeni wpatrzyliśmy się w sąsiedni stolik, w mężczyznę, który wyraźnie męczył się z potrawą. W końcu się poddał i nie dokończywszy, zabrał talerz do okienka, gdzie się uprasza o zwrot naczyń. Odstawił talerz i już się zbierał, kiedy odezwała się „urbi et orbi” owa głośna pani, wyraźnie realizująca w tym momencie własny projekt artystyczny.
- Już pan zjadł? – wyraziła zdziwienie. Dało się wyczuć w jej głosie ton napomnienia.
- No... – potwierdził skonsternowany klient, bo przecież nie zjadł do końca.
Wzrok kobiety zatrzymał się na talerzu z resztkami.
- Tak?! A ziemniaczki to kto dokończy?! - fuknęła.
Genialna scena godna najwyższych laurów, a co najmniej wystawienia na Biennale Sztuki Nowoczesnej w Wenecji.
Szkoda, że mężczyzna nie potrafił się znaleźć i nie „pociągnął” akcji. Mógł np., nawiązując do Witkacego, schować ziemniaczki do kieszeni, mówiąc: dzieciom zaniosę. Albo mógł postawić talerz z inkryminowanymi kartofelkami przed kimś, kto oczekiwał na potrawę, stwierdzając: „Pan Bóg zaleca, by głodnego nakarmić”. Byłby majstersztyk! Ale na pewno kobiecie udało się jedno: wstrząsnąć tym człowiekiem, poruszyć nim, a może nawet cofnąć tego nie zdającego sobie sprawy z wagi chwili uczestnika akcji do dzieciństwa, kiedy tak samo strofowała go matka albo babcia. Sztuka jest bowiem walką z tym, co oczywiste. Ponadto sztuka jest walką z niemożliwym. Są przecież rzeczy niemożliwe, spróbujcie choćby wmówić własnej babci, że nie jesteście głodni. To jest jedno z większych wyzwań artystycznych.
Tak więc, moi drodzy, nie bójcie się tego typu akcji. Bądźcie kreatywni. Ale, uwaga, starannie wybierajcie obiekty akcji artystycznych. Jak dostaniecie po zębach, to będzie znaczyło, że źle wybraliście. Niestety, zdarza się i tak. I to by było tyle. Zmuszony jestem wieńczyć dzieło, bo mam zamówioną wizytę u dentysty...
Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura