Ale co zrobić, gdy już się urodzili? Można ich zlekceważyć, udawać, że ich nie ma. Ale tego człowieka nie dało się zlekceważyć - miał prawie dwa metry wzrostu. Lekceważy się ludzi do 160, góra 170 centymetrów; powyżej tej granicy ludzie w naturalny sposób budzą szacunek. Mężczyzna ukłonił się, ale nie zdjął kapelusza. Nie spodobało mi się to, bo wyglądało, że on nie ma szacunku do mnie, a przecież ja mam 186 centymetrów. Gość wypełniał sobą wąski korytarz, na końcu którego była ubikacja; w tym momencie ubikacja była dla mnie niedostępna, bo na drodze do niej stał on. I to też mi się nie podobało.
- Właśnie pana szukam – powiedział.
Wpadłem w popłoch. Kiedy słyszę, że ktoś mnie szuka, zawsze wpadam w popłoch. W większy wpadam tylko wtedy, gdy ten ktoś mnie w końcu znajduje. Mam już swoje lata i niczego lepszego od popłochu nie wynalazłem. Wam więc też radzę tak robić.
- Jest pan pewny, że o mnie chodzi? – spytałem, by dać czas tak jemu, jak i sobie.
- Jak tego, że dwa razy dwa jest cztery – potwierdził.
Z tego, co wiem, akurat to nie jest tak pewne, ale nie zamierzałem z nim na ten temat polemizować. Wpatrywałem się w jego pobrużdżoną twarz, w oczy… W oczy? Raczej w dwie wciśnięte głęboko w ciasto rodzynki. Te oczy były pozbawione blasku. Smutne oczy smutnego człowieka.
- Tylko pan mi może pomóc… - jęknął błagalnie.
Wpadłem w jeszcze większy popłoch. Próbowałem wcisnąć się w szczelinę przy podłodze, ale wiecie, nie dałem rady, bo żaden ze mnie Gregor Samsa.
- W czym mogę panu pomóc? – zamiast uciekać, wyciągnąłem do niego rękę.
- Oj, bardzo mi pan może pomóc. Pan jeden jedyny! – zapewnił, a ja, pod wpływem ciężaru, jaki złożył na mych ramionach, ugiąłem się. On tymczasem mówił dalej. - Otóż jestem postacią literacką, którą stworzył pan w jednej ze swoich nieukończonych powieści. Właśnie w tym kłopot, że mnie pan stworzył, ale – zawahał się – nie do końca pan chyba mnie przemyślał…
Miałem zaprotestować, bo co mi będzie morały prawić jakaś zakichana, nieukończona postać literacka?! Jednak on był czujny i nie dał mi wejść sobie w słowo. Zrobił to łagodnie, acz zdecydowanie.
- Oczywiście, bardzo panu jestem wdzięczny za to, co pan do tej pory zrobił. Bez dwóch zdań. Przecież bez pana by mnie nie było. Ale, jak pan widzi, parę spraw pan - z góry przepraszam za to słowo - zawalił. Choćby kolor moich oczu... One w ogóle nie mają koloru! Wie pan jak to razi kobiety, inne bohaterki powieści, z którymi mam styczność?! One się ode mnie odsuwają! Nie da się tak żyć, nawet postaci literackiej! To gorsze niż brak włosów…
- O co panu chodzi?! Ja jestem łysy i jakoś z tym żyję! Czego się panu zachciewa?! Chce pan mieć afro?! – byłem autentycznie wzburzony.
- Nie, broń Boże, gdybym był łysy, to pół biedy, co ja gadam, nie byłoby sprawy. Problem w tym, że ja mam tylko miejsce na włosy czy też ich brak, ale pan i tego elementu mojego wyglądu nie dopracował. I z tego powodu cały czas muszę być w kapeluszu. Pan sobie zdaje sprawę, jakie to męczące… Nawet spać kładę się w kapeluszu. Mówią, że mężczyzna w samych skarpetkach wygląda śmiesznie; a co z mężczyzną, który jest nagi, ale za to w kapeluszu? Już chyba bym wolał skarpetki. Mógłbym udawać, że mi zimno w stopy, albo że mam problemy z krążeniem, a tak…
„Bezczelny typ, dawno taki mnie nie nachodził. Same roszczenia, a co on sam z siebie mi dał, no co?” – myślałem.
- Wie pan co, drogi panie, mam pana dosyć. Pan mi mówi, że to a to się panu nie podoba, że to a to mam zmienić. Pan się zachowuje jak autor, a nie postać literacka! Pan w ten sposób uzurpuje sobie prawo do decydowania w sprawach, na których się nie zna! Ale wszystko to nie jest ważne, bo nawet gdybym chciał panu pomóc, to i tak nic nie mogę zrobić. Problem polega bowiem na tym, że ja sobie pana nie przypominam. Nie mogę uwierzyć, iż stworzyłem – też przepraszam za to, co teraz powiem - tak mało udaną postać literacką. Może z łaski swojej by mi pan przypomniał z jakiej to niby mojej niedokończonej powieści pan pochodzi? Próbowałem, ale nijak aktu stworzenia pana nie pamiętam.
Pobladł. W oczach miał jeszcze mniej blasku, niż dotąd. Jakby mu się właśnie te jego maleńkie oczęta - jak ogarki świeczki - dopaliły.
- Niech mi pan tego nie robi! Jak pan mnie może nie pamiętać?! Przecież to pan mnie stworzył! To jakby ojciec zapomniał o swoim dziecku! Pozostając jednak na niwie literackiej, to tak, jakby doktor Frankenstein zapomniał o swoim potworze! Ja jestem pana potworem…
- Lekko nieudanym – prychnąłem ironicznie. – Gdyby mi się pan udał, zapewniam pana, pamiętałbym pana doskonale. Z całym szacunkiem, ale sporo panu brakuje do potwora doktora Frankensteina. On był dopracowany w każdym calu.
- A panu do doktora Frankensteina brakuje dużo więcej! – odgryzł się. – Poza tym Mary Shelley, w przeciwieństwie do pana, postarała się i stworzyła skończone arcydzieło.
Zaczynał mnie bawić. Może więc nie był tak do końca nieudany, skoro udało mu się mnie rozbawić.
- Przy okazji, skoro rozmawiamy tak szczerze, to miałbym jeszcze jedną prośbę…
- Proszę bardzo, co jeszcze mogę dla pana zrobić? – zachęcałem go, ale on, nieudacznik, nie wyczuwał w tonie mojego głosu ironii.
- …Byłbym wdzięczny, gdyby popracował pan też trochę nad moim rysem charakterologicznym. Pan swoich bohaterów obdarza bardzo słabą wolną wolą. Pan wybaczy, ale niedobrze mi się robi od tego mojego niezdecydowania, tego mojego wręcz rozmemłania. Nie mógł pan zrobić ze mnie twardego gościa, jakiegoś faceta z zasadami? Nie chcę być kolejnym neurotycznym gamoniem, następnym egzemplarzem ze stada podobnych toćka w toćkę frustratów, jacy zapełniają strony pana utworów!
- Pańska obecna postawa zaprzecza wizerunkowi, który rzekomo panu nadałem! – zaprotestowałem. – Brakuje tylko, żebyś mi, mój bohaterze, zaczął walić pięścią w stół.
Uwierzycie – posłuchał mnie i „walnął pięścią w stół”, konkretnie uderzył w drzwi, bo żadnego stołu w pobliżu nie było.
- I rzecz najważniejsza… – kontynuował. – Musi pan skończyć tę powieść! W tym momencie wyrażam wolę nie tyko własną, ale także pozostałych postaci, które w niej występują. Pozwoli pan, wymienię tych najważniejszych, może to będzie dla pana jakiś trop: jednonogi weteran wojenny, dziewczyna ciężkich obyczajów, wariat, który udaje zdrowego obywatela i nikt się jeszcze nie połapał, że ma do czynienia z durniem, matka Polka, która kocha się w Niemcu…
- A jak się ta powieść nazywa? – spytałem, autentycznie zaciekawiony. Pewnie mi nie uwierzycie, ale wciąż nic nie kojarzyłem.
- Ona nie ma tytułu… Pan jej nie zdążył zatytułować…
Rozłożyłem bezradnie ręce.
- Wie pan ile ja takich powieści, bez tytułu, zacząłem?! Jeszcze więcej nie skończyłem. Mnóstwo, wielkie mnóstwo…
Zaśmiałem się, starając się, by mój śmiech zabrzmiał złowieszczo.
Załamał się, jak lód na rzece. Zapadł się w sobie i skurczył - o jakieś piętnaście centymetrów. Żywiłem nadzieję, że teraz już da mi spokój i sobie pójdzie do diabła, czyli tam, skąd przyszedł. Nagle się ożywił. Zapewne naszła go myśl, która miała mu przynieść sukces. Chwycił mnie za ramiona, przycisnął do ściany, boleśnie nabijając mnie na kontakt z uziemieniem.
- Jeśli mnie pan nie skończy, to zrobię coś strasznego! – straszył. Mimo bolesnego kłucia między łopatkami, śmiałem się.
- Co mi zrobisz wytworze mojej wyobraźni?! Jakie masz pole manewru bezradna istoto?
Patrzył tymi swoimi rodzynkami we mnie i – przyznaję – poczułem się ciut zmieszany. Te oczy jakoś się ożywiły.
- Pójdę gdzie indziej, do innego autora… Wyrzeknę się ciebie…
Wydąłem ironicznie wargi.
- Myślisz, że inni autorzy nie mają własnych nieudanych postaci? Kto cię zechce?!
Teraz z kolei się uśmiechnął.
- Mam też plan B dla ciebie, autorze od siedmiu boleści. Plan, który bez ociągania wprowadzę w życie, plan, po którym nic już nie będzie takie, jak do tej pory… Chcesz zaryzykować?!
Zaintrygował mnie. Ale nie, nie mogłem się na to zgodzić. Trzeba było szybko interweniować, bo gotów był ze mną zostać na dłużej, kto wie, może nawet na powieść kilkusetstronicową, może na epopeję w dwóch, albo i trzech tomach, a może nawet na niekończący się cykl powieści detektywistycznych z głównym bohaterem w stylu tych czasów filmu noir.
- Nie interesuje mnie, co zrobisz. Ty nic zrobić nie możesz, wszak to ja decyduję za ciebie. A mnie się przy tobie robić nie chce. I co mi zrobisz?!
- Ostrzegłem cię – powiedział spokojnie i zachował się, jak na nieudaną postać literacką przystało, to jest znikł. Bezgłośnie. Bezszelestnie. Nawet głupiego „pstryk” nie usłyszałem.
W tym samym momencie zorientowałem się, że trzymam w ręku grubą kopertę. Popatrzyłem na adres nadawcy: przesyłka przyszła z wydawnictwa, z którym współpracowałem od lat i sobie tę współpracę chwaliłem.
Machnąłem ręką na postać, w którą powoli przestawałem wierzyć; w tym momencie ważna była tylko koperta i to, co się w niej znajdowało.
Rozdarłem krótszy brzeg. Ze środka wypadła moja ostatnia powieść, moje opus magnum, książka, nad którą pracowałem dwa lata i uważałem za najbardziej dopracowaną spośród wszystkich, które stworzyłem. Podniosłem moje dzieło z ziemi. Zajrzałem do koperty; był w niej list od mojego wydawcy. Czytałem go najpierw z rosnącym zdumieniem, a od połowy z wściekłością. W liście tym wydawca, dotąd lakoniczny, nieco nawet misiowaty redaktor, wysuwając pod moim adresem najbardziej wymyślne oskarżenia, drwił z budowy mojej powieści, mieszał z błotem jej wydźwięk moralny, ale przede wszystkim czepiał się postaci, które – jak pisał - były tak przerysowane, że stały się aż karykaturalne. Wydawca był zniesmaczony tym, co mu zaproponowałem, i oznajmiał mi, iż zrywa współpracę. „Te postacie żyją jakimś dziwnym życiem, nie ma w tej książce ciągu przyczynowo-skutkowego, nie ma też magii, metafizyki, jest bełkot i pomieszanie z poplątaniem. Radziłbym jeszcze raz przemyśleć pana nową strategię psiarską, bo z tego, co mi pan był łaskaw przysłać, widać szeroką, dobrze wyasfaltowaną drogę na manowce. A niech mnie… Napiszę wprost, bo nie mogę się powstrzymać, ta >>powieść<< wygląda, jakby się panu pomieszały wątki i postacie, wręcz jakby się panu własna książka zbuntowała i rozlazła w szwach. Zastanawiam się, czy ktoś panu w umyśle nie namieszał…”.
„Tu cię mam, mój bohaterze literacki” – pomyślałem wściekły jak nigdy. Trzasnąłem drzwiami i rzuciłem się do rozbebeszenia biurka.
- Gdzie ja mam te papiery, z zarysami, z projektami fabuł…?
Biuro było puste. Tak puste, jak moja głowa.
Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura