Jak być sobą? Trzeba po prostu robić to, czego nam nie wolno! No i przede wszystkim trzeba pić, wszystko, co nam wpada w rękę i w dużych ilościach -
Charles Brukowski
Jeśli ktoś skończył 50 lat i jest abstynentem, to znaczy, że jest kretynem. I na pewno nie jest sobą – Wiliam Faulckner
Dwa podstawowe aksjomaty funkcjonowania współczesnych społeczeństw – wolność słowa i wolność przekonań, oba są ściśle związane z wykreowaną przez socjologię i przyjętą do wiadomości przez świat naukowy i media pseudorzeczywistością, w której rzekomo każdy z nas jest coraz bardziej wolny. W niedalekiej przyszłości pola wolności osobistej mają być niezmierzone niczym Tajga i dotyczyć nie tylko wolności wiary, przekonań czy wyboru sposobu zaspakajania popędu płciowego, ale obejmować również całkowitą wolność społeczną, w tym także swobodę w niezrzeszaniu się w jakichkolwiek związkach, grupach i stowarzyszeniach. A przecież już Lenin pisał: „Nie można być częścią społeczeństwa i żyć poza nim”. Nic więc bardziej mylnego, już nie powoli, już nie małymi kroczkami, ale równym szeregiem wojskowego lub policyjnego oddziału zbliża się rzeczywistość znana z dzieł takich klasyków jak Huxley, Orwell, a zwłaszcza z szalonych powieści sklasyfikowanego swego czasu jako pisarz SF, pionierskiego wizjonera wirtualnej przyszłości Philipa K. Dicka; na naszych oczach rozrasta się rzeczywistość pełnej kontroli państwa nad obywatelem, społeczeństwa nad jego członkiem. Ceniony amerykański filozof i socjolog Marwin Lost, w wydanej także w Polsce pracy „Precz z filozofią” (Wydawnictwo Dziewięćsił, Wrocław 2003) tak rozumie to, co jego zdaniem przewidział Dick, a czego my już doświadczamy na co dzień: „Zanim pogodzimy się z faktem, że życie w luksusie jest warte każdych wyrzeczeń, musimy sobie odpowiedzieć na jedno, z pozoru proste, acz fundamentalne pytanie: jak żyć? Czy tak, jak żyjemy, bez szacunku dla siebie, jak bydło prowadzone na rzeź, pogodzone z tym, że jego życiem kierują inni (instytucje, służby, korporacje oraz formalne i nieformalne organizacje), czy może mniej wygodnie, może z większym ryzykiem, bez nadopiekuńczości Państwa (zawsze pisanego dużą literą), która to opieka prędzej czy później może nam wyjść bokiem?” (s. 27). To paradoksalne i retoryczne, zdaniem Losta pytanie, faktycznie jest paradoksalne, ale czy także retoryczne, tego pewien nie jestem. Nie każdego przekona przecież wizja mieszkania na drzewie w Kolumbii Brytyjskiej i budowanie łodzi w stylu Aleutów i Eskimosów (vide Dyson junior z książki Kennetha Browera „Kosmolot i czółno”, Warszawa 1983), czy zaszycia się wśród dzikich ostępów Amazonki i polowanie ramię w ramię z Indianami na tapiry, anakondy i ...ludzi (zob. Erskine Gold, „Byłem <<łowcą głów>>, zostałem łowcą głów”, Kraków 2007). Tym bardziej, że nawet w tych niszach komórki mają już zasięg, drogi niepostrzeżenie zbliżają się na niebezpieczną odległość, a autochtoni się odziali, bo poczuli wstyd. Luksus, bo jest niebywałym luksusem, bycie sobą, można – a nawet trzeba, pielęgnować, ale nie w oderwaniu od cywilizacji, nie na jej obrzeżach, lecz w samym jej sercu, by ten krwiobieg zainfekować i osłabić – uważa Marwin Lost. Jest coś na rzeczy w tezie, że każda struktura społeczna jest zdecydowanie bardziej odporna na działanie zagrożeń zewnętrznych niż wewnętrznych, ten proces nie działa w odwrotną stronę. Dotyczy to nie tylko społeczeństw, ale i poszczególnych organizmów – w tym ciała ludzkiego. Prof. Piet Newermind, wybitny holenderski wirusolog, badając najbardziej niebezpieczne szczepy bakterii, wśród nich wirusa Ebola, zauważył zaskakującą prawidłowość; organizm chorego, toczony przez nawet najbardziej niebezpieczny wirus, w momencie zagrożenia zewnętrznego, na pewien czas niejako wyhamowuje proces chorobowy. To zadziwiające zjawisko zaobserwowano już w 1994 r. w Rwandzie, u przedstawiciela ludu Tutsi, który będąc ciężko zainfekowany, przesiedział w więzieniu czekając na egzekucję (i doczekał jej), mimo zaawansowanej choroby wywołanej przez wirusa Ebola. W normalnych warunkach śmierć nastąpiłaby w ciągu kilku dni („Science”, nr 7, 1995). No tak, ale jak to się ma do luksusu bycia poza grupą, bycia sobą i posiadania własnego zdania? - zapyta czytelnik, który ugrzązł w wywodzie. Ano z pozoru nijak, ale - jak to precyzyjnie ujął prof. Bernard Inoux w swoim niedawno opublikowanym eseju o przenikaniu się kultur Maoryskiej i Prekolumbijskiej: im mniejsza zbieżność, tym większa siła wzajemnego przyciągania, im bardziej zawiłe zagadnienie, tym jaśniejszy musi być wywód, by zrozumieć zamysł i cel (Le Monde, nr 45, 2012). Atakowanie bez wiary, bez pewności, że atak się powiedzie, bez sił, albo z siłami błędnie oszacowanymi (niedoszacowanymi) jest z góry skazane na niepowodzenie. Wciągniętych w wir współczesnej kultury kontestatorów są całe pęczki, a im bardziej byli wyzwoleni i im bardziej niepopularne treści głosili, tym byli popularniejsi i chętniej wciągani w świat popkultury.
Czarna dziura kultury
Uważaj, bo ani się obejrzysz, a będziesz gadał tak jak oni, te same brednie, te same wypróbowane po wielokroć komunały, ale będą ci za to tyle płacić, że wnet uwierzysz, iż mówisz prawdy objawione – wyznał znany muzyk, legenda najostrzejszej odmiany punk rocka - hard core'a Henry Collins; wie, co mówi, bo kiedyś występował w zespole Collins Bend, z którym atakował wszystko i wszystkich, a teraz jest komikiem zarabiającym na życie wygłaszaniem filipik przeciwko życiu w dobrobycie i dostatku, bez oglądania się na biednych, chorych, nieubezpieczonych. Tak, bez wątpienia wie, co głosi, bo swoje żartobliwe wykłady wygłasza na rautach dla bogatych artystów, biznesmenów, polityków (występował nawet podczas światowej konferencji w Davos). To, o czym mówi, nie jest nowe, w „Buncie mas” Jose Ortega y Basset, przed 70 laty po raz pierwszy padł pogląd, że sztuka się degeneruje, bo przestając być sztuką dla elit, dla tych nielicznych, którzy są przygotowani do jej odbioru, musi się – za przeproszeniem – prostytuować, sięgnąć dna, gdzie znajduje się mało rozumiejący plebs, ale który jest ważny, bo jest większością. Narzekanie więc, że mało kto interesuje się prawdziwą sztuką jest idiotyczne i absurdalne, bo prawdziwą sztuką – z założenia – może się interesować mało kto. Czy do czegoś dobrego doprowadził nas postmodernizm, który lansował ideę, że sztuką jest właściwie wszystko, że nawet gówno, w odpowiednim czy nie kontekście też jest dziełem sztuki (czyż nie była to woda na młyn plebsu, który miał prawo wierzyć, że on też codziennie „tworzy sztukę” , a jak ma sraczkę, to tworzy ją wręcz masowo?!). Wszyscy interesują się bowiem tym, czym nie powinna się interesować prawdziwa szuka. Prawdziwa sztuka musi być elitarna, a jej odbiór musi kojarzyć się z konsumpcją dóbr luksusowych – czyli rzeczy nie dla wszystkich. Ceniący się artyści wiedzą, że nie można sprzedawać swych dzieł za bezcen. „Jeśli nie masz co jeść – mawiał Salvador Dali – jedz kawior i popijaj go szampanem”. Jeśli raz sprzedasz się za bezcen, to jak w znamiennym powiedzeniu G. Orwella – „kurwą się stałeś i kurwą zostaniesz”. Przesadzam? Przesadzał Ortega y Basset? A może chcemy to wiedzieć, może pragnienie wiedzy jest większe niż pragnienie życia? Może czekamy, aż lekarz powie; - Nic się nie da już zrobić, zostało panu/pani...
Prawda nie jest przykrywką dla okrucieństwa
Mówienie komuś prawdy w oczy kojarzy się z frazą z dramatu Bogusława Schaffera: - Jeśli powiem co o panu myślę, to pan bardziej mnie będzie cenił? - pyta bohater. A potem obrzuca rozmówcę stekiem przekleństw i ponawia pytanie. Wbrew wymowie tej sceny, która jest zanegowaniem postulatu, w rzeczywistości ci, którzy nas obrażają zyskują w naszych oczach; są szczerzy, widzą to, co my widzimy i chcą się tą wiedzą z nami podzielić. Gdybyśmy byli im obojętni, czy wtedy cokolwiek by nam powiedzieli?! Nienawidzimy tych, którzy nam hołubią, kadzą, bo znając własną marność, nie możemy cenić kłamstwa.
„Okłamujesz mnie! - mówi dziwka do Chinskiego w noweli „Burdel bez kółek” Charlesa Brukowskiego (Ch. Brukowski, „Wszyscy, którzy mnie zgwałcili”, tłum. Lesław Jęczy, Warszawa 1999)
Tak, szmato, okłamuję cię, powinnaś mi być za to wdzięczna!
Chciała mnie uderzyć, ale byłem szybszy.
Spróbuj to zrobić jeszcze raz, a wybije ci resztę zębów, będziesz mogła najstarszym alfonsom robić takie laski, że się posrają! - zagroziłem.
Możecie mi wierzyć – byłem zdolny to zrobić.
Dlaczego mnie okłamujesz? - zapytała i łykając łzy rozglądała się po pokoju za butelką. Ale ostatnią butelkę wina ja miałem w garści i nie zamierzałem się z nią rozstawać. Już szybciej zdecydowałbym się rozstać z tą wymiętą dziwką.
Bo traktuję cię poważnie. Gdybym cię traktował tak, jak na to zasługujesz, mówiłbym ci prawdę; skoro cię oszukuję, to widocznie zależy mi na twojej opinii. To chyba logiczne, wewnętrznie morderczo spójne myślenie?!
Ala ta wywłoka tego nie rozumiała. Czy mogłem zostać z kimś, kto nic nie kumał? A poza tym, jak już wspominałem, to była ostatnia butelka wina.
Schodziła po schodach i wyzywała mnie od skurwysynów. Jej bety wcześniej wyrzuciłem przez okno. Pomyślałem o Joe – łysym i pomarszczonym jak zeschłą pomarańcza kumplu z hurtowni, gdzie niszczyłem sobie kręgosłup - że chyba miał rację, kiedy wygnał swoją starą po 30 latach małżeństwa; a nawet, że miał rację podwójną, kiedy mówił: - To był taki piękny dzień, słoneczny, z lekkim wiaterkiem; pomyślałem, że muszę coś w swoim życiu zmienić. Wyszło na to, że zamieniłem wrednego babulca na luksus bycia z samym sobą, czyli na najlepsze towarzystwo.
Ten wspominany przez Joe luksus chodził mi po głowie. Tak, dziś był dobry dzień, żeby zaznać luksusu. Wybrałem się więc do baru, gdzie jakiemuś kmiotkowi opowiedziałem całe swoje życie. Trwało to z osiem butelek piwa. Mądrym był kmiotkiem, bo mi nie przerywał. On był zadowolony, bo mu nie przyłożyłem, a ja byłem zadowolony, bo się nagadałem na dwa tygodnie.
Dzień później rzuciłem tę robotę w hurtowni. Odebrałem pieniądze za ostatni tydzień. Zamknąłem się w domu z naręczem butelek; chlałem i brandzlowałem się przez dwa tygodnie. Luksus to luksus – mówiłem sam do siebie. - Jak wypiję ostatnie krople wódki, wina i piwa, wtedy się rozejrzę”.
(s. 56-57)
Właśnie tak, wyłącznie tak.
Przeciwnik
Kto jest przeciwnikiem luksusu, jeśli nie są nimi biedni, czy wykluczeni (przecież oni chcą się sprzymierzyć, a nie zwalczać)? Przeciwnikiem jest czas: S. Hafking pisze w „Krótkim zarysie czasu” (Warszawa 1995), że „kiedy wydawało nam się, że wyprzedzamy czas, poczuliśmy na karku jego oddech. Natura czasu jest rozciągliwa, czas, w samej swej istocie przypomina pozostawiony na słońcu plaster sera, rozciąga się jak na słynnym obrazie Dalego; może więc być na równi z nami, albo za nami – najważniejsze, że nie jest w nas – jesteśmy MY i CZAS, ale obok siebie.” (s. 798). Chciałoby się dodać - i to czas rozlicza nas z luksusu! Pójdźmy bowiem dalej niż Hafking, poza to, co za czas uznajemy, choć wielu uważa, że istnieje tylko czas i to on determinuje miejsce (ono się przecież zmienia, a czas, poza wyjątkowymi „okolicznościami przyrody”, jak czarne dziury, jest wciąż taki sam, sekunda od sekundy, minuta od minuty niczym się nie różnią). Przyjmijmy więc, że pławiąc się w luksusie zapominamy o czasie. Że mówiąc, to co, chcemy i co uważamy, że chcemy powiedzieć, i nie oglądając się na nikogo mówimy, wypełniamy się w luksusie. Bez niego nie docenialibyśmy jego braku! Bez jego braku, nie byłoby jego samego. Platon, który z pozoru był wrogiem luksusu prawił; „Odrzucam luksus jak puste naczynie. Ale przecież wcześniej to ja je opróżniłem” („Uczta”, tłum. A. Urman, Lublin, 1968)
Koegzystencja
Musimy sobie również zdawać sprawę, że bycie sobą, mówienie tego, co się chce, wcale nie zapewni nam luksusu satysfakcji intelektualnej. Na ogół bowiem i tak luksus ten kończy się, gdy osiągamy cel, paradoksalnie więc więcej szans na spełnienie mają ci z kontestatorów, którzy nie osiągną celu. Cel bowiem uświęca środki, a tym samym, by go osiągnąć kontestator w pewnym momencie musi zejść z drogi cnoty, niejako „wyłączyć myślenie, włączyć autopilota” (S. Rirzek, „Myślenie boli”, art. z „Krytyki Holistycznej”, nr 3, 2003), na drogę twardych kompromisów, uzależnień, zachowań banalnych, którymi wcześniej gardził. „Dwa stany umysłu, które trwają wobec siebie w pierwotnej wrogości, nawet po relatywnie krótkim czasie, mogą wejść w stan upiornej koegzystencji – wtedy zdaje nam się, że jesteśmy bogami, demiurgami mogącymi stwarzać i niszczyć. Dla jednych jest to wolność, dla innych szaleństwo” – pisał Cieran („O niegodziwości narodzin”, Kraków 1996, tłum. T. Mendarski). Szalona wolność to kolejne stadium luksusu, stadium najwyższe, i najbardziej niebezpieczne dla społeczeństw, bo ludzie ogarnięci takim stanem mogą porwać tłumy. A jest w tym szaleństwie metoda. I choć summa summarum wszystko wróci do stanu pierwotnej harmonii (władza władzą, lud ludem), to jednak najgorszy jest czas przejściowego, rewolucyjnego fermentu, cukrzenia się nowego. Potem jest już – jak zwykła mawiać znany etyk prof. Teofil Turpiński „z górki, z chmurki, po nosa dziurki”. Kilka lat temu, w wywiadzie dla „Dziennika” (17-18, 01.2009), prof. Paweł Śpiewak przypomniał rzadko obecnie pamiętany paradygmat, że „kontestatorzy zawsze byli lepsi od zwolenników władzy” (teza z czasów Oświecenia). Kontestator uwiarygodnia władzę, to, że pozwala mu się mówić prawdę, że ma ten luksus mówienia prawdy (rzekomej, bo czyż ona prawdą jest?), to wyłącznie kaprys władzy, ewentualnie, gdy władza jest mądra, jej analitycznego myślenia i wyciągania wniosków na przyszłość. Władza, która antycypuje, który wyciąga wnioski z historii (a ta wszak powtarza się w mniej lub bardziej karykaturalnej formie, zawsze jest krok przed pochodem, który zamierza ją obalić. Co w tym momencie może zrobić ktoś, kto chce zachować luksus bycia sobą, mówienia tego, co mu się żywnie podoba? Wbrew stanowisku izolacjonistów powinien do pochodu dołączyć i tym pochodem zawładnąć. A potem tak pokierować ludźmi, żeby wszyscy skończyli w jakimś barze. Gdyby jeszcze do tego grona dołączyli przedstawiciele służb porządkowych – sukces byłby pełny. To trudne zadanie? A kto lubi te łatwe?! „Jeśli chcecie zachować luksus – pisze Zenonem Bauwann („Czkawka historii społecznej”, wywiad z prof. Z. Bauwannem, Gazeta Arcypolska, 31.11. 2011) - Bądźcie zawsze przeciw. Swoje myślcie, ale nie okazujcie zwątpienia. Inteligentnie sprowadzajcie dyskusję na pole, które jest wasze. Na którym czujecie się mocni. Tam wykopcie dołek i pierwsi do niego wpadnijcie. Będziecie w luksusowej sytuacji, gdy będziecie wolni od luksusu. I to jest królewskie stadium wolnej woli”.
Czyż nie brzmi to zachęcająco?! A komu się nie podoba, zawsze można w ostateczności - po Gombrowiczowsku - dać po gębie.
Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura