Zofia Pawłowska Zofia Pawłowska
878
BLOG

7.2 - Ognisko w cerkwii

Zofia Pawłowska Zofia Pawłowska Kultura Obserwuj notkę 9
W naszym wagonie nie było małych dzieci, ale w innych płakały tak żałośnie, że nie sposób było wytrzymać - krajało się serce. Na długich postojach, w szczerym polu, płacz maluczkich doprowadzał do rozpaczy. Byliśmy szczęśliwi, że pociąg znowu ruszał. Stukot kół i klekot starych, sfatygowanych wagonów zagłuszał żałosny płacz dzieci i jęki rodziców.

Później dowiedzieliśmy się, że dużo dzieci i osób starszych zmarło w czasie podróży. „Stróże porządku” zabierali od zrozpaczonych rodziców drobne, martwe ciałka i wymęczone, wychudzone ciała staruszków. Bóg jeden wiedział co oni z tymi zwłokami robili? Mówiono, że wyrzucali je na pole - przecież to żadna sensacja. Żyliśmy w Związku Radzieckim, a tam w każdym miejscu w ziemi lub na powierzchni leżały zwłoki ludzkie. Naród jednak wciąż się odradza i znowu jest nas bardzo dużo.

Nareszcie równina skończyła się. Pokazały się najpierw nieduże, a potem coraz większe pagórki, góry.
- Jedziemy w kierunku Uralu - powiedział ojciec.

Naraz całkiem niespodziewanie pociąg zatrzymał się. Konwojenci biegali od wagonu do wagonu i ogłaszali koniec podróży. Wyładowano nas prosto na śnieg, a pociąg z pustymi wagonami odjechał. Na zimnie i mrozie czekaliśmy bardzo długo, aż przyjechały sanie.

Zawieziono nas do miasteczka - Troickoje obwód Woroszyłowgrodzki. Była to jeszcze Ukraina. Stacja kolejowa nosiła nazwę Łantratowka. Już sam budynek stacji nie wróżył nic dobrego. Napis był ledwie czytelny. Tynk poodpadał od ścian i gdzie niegdzie wyzierała czerwona, przedrewolucyjna cegła. Na każdym kroku widoczna była bieda i nędza. Ludność wyglądała gorzej niż źle. Byliśmy więc u celu, lecz nie na dalekiej północy, na Sybirze, a na Ukrainie.

- Jeśli żyją tutaj ludzie, to my również będziemy potrafili - powiedział ojciec. - Cieszmy się i dziękujmy Bogu, że nie wylądowaliśmy w tundrze lub na ziemi Franciszka Józefa - dodał z uśmiechem. Poczuliśmy się raźniej, ba - byliśmy wdzięczni losowi za to, że znowu uśmiechnął się do nas.

Ale czy to był "uśmiech losu"?

Tutejsza zabiedzona ludność okazała się bardzo serdeczna. Wszyscy wyrażali chęć pomocy. Małymi saniami dojechaliśmy do centrum miasteczka. Zostaliśmy wysadzeni na placu obok dużej, ładnej cerkwi. Konie dostały siana a woźnice ukryli się gdzieś przed zimnem. Zimowy, ponury dzień dobiegał końca, a my niecierpliwie czekaliśmy, co będzie dalej. Mroźny, suchy śnieg pokrywał białym całunem ludzi i ich bagaże. Było tak zimno, że aż robiło się słabo i sennie.

Ojciec poszedł szukać jakiegoś ratunku, ale nie uszedł za daleko. Na każdym rogu stała milicja, byliśmy więc pod stałą obserwacją naszych "opiekunów". Żeby było śmieszniej, sprawdzali dokumenty, których nikt nie miał. Jeszcze w domu paszporty-dowody osobiste były odebrane. Na tłumaczenie, że zamarzniemy na śniegu i mrozie milicjanci odpowiadali szyderczym i złośliwym śmiechem.

Przypadkowi przechodnie doradzili byśmy poszli do cerkwi. Skorzystaliśmy z tej rady. Kiedy ciężkie cerkiewne drzwi zamknęły się za nami z łoskotem ogarnęło mnie przerażenie. Było tam pełno gryzącego oczy dymu. Czaiło się nowe niebezpieczeństwo. Czyżby pułapka? Może to tutaj nastąpi koniec? Cofnęłam się, zostawiłam rodziców, chciałam uciekać, ale nie potrafiłam otworzyć ciężkich drzwi. Zesztywniałe na mrozie ręce były nieposłuszne.

Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyłam ludzi siedzących wokół płonącego ogniska. O Boże! do czego to doszło! W cerkwi płonęło ognisko! I chociaż dym uchodził przez częściowo powybijane szyby, to oczy bardzo łzawiły i czułam nieprzyjemną gorycz w ustach. Buzujące ciepło ogniska jednak nęciło. Babcia wyciągając ręce nad ogniskiem, grzała się i prosiła Boga o wybaczenie, przecież jesteśmy tylko ludźmi.

Późną nocą zjawili się milicjanci i kazali ludziom, którzy tu byli przed nami, wychodzić z cerkwi. Oni również byli zesłańcami - Niemcy nadwołżańscy. Ich zabrano i my teraz zajęliśmy miejsce przy ognisku. Była to straszna noc, najgorsza od chwili opuszczenia domu.

Przez powybijane okna wpadało mroźne powietrze wraz z gwiazdkami śniegu. Zesztywnieliśmy z zimna, zwłaszcza, że skończył się opał. Nareszcie nadszedł upragniony ranek, ale i on nie polepszył beznadziejnej sytuacji.

Mamie udało się kupić kawałek chleba. Miejscowa ludność nazywała go szerscianym. To był dziwny, jęczmienny chleb pieczony razem z plewami, które kłuły jak sierść dzikiego zwierza. Oprócz chleba nic więcej nie sprzedawano. Ludzie tamtejsi byli nadzwyczaj dobrzy. Starali się jakoś pomagać i ulżyć naszej niedoli. Z pobliskiej olejarni dostaliśmy wiadro wrzątku.

Gdzieś około południa znowu byliśmy na saniach. Jechaliśmy dalej w nieznane głębokim jarem, po obu stronach którego wznosiły się kredowe góry. U podnóża gór szumiały na wietrze zeschłe trzciny i wysoka błotna trawa. Po kilku godzinach wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Tu wiatr przenikał aż do kości. Krótki zimowy dzień chował się za górami.

Aby rozgrzać się trochę, biegłam przy saniach aż do zmęczenia. Biegli również rodzice. Jedynie babcia nie miała już sił na rozgrzewkę. Zmęczone, obolałe nogi odmawiały już posłuszeństwa. Nie skarżyła się i nie narzekała, taka była zawsze. Po wyrazie jej smutnych oczu i pobladłej twarzy wiedziałam, że cierpi, ale jak mogłam ulżyć jej cierpieniu? Sama moja litość i miłość nie wystarczały.

W czasie tej podróży odmroziła palce obu nóg. Już do końca życia odczuwała tego skutki. Przy najmniejszym ochłodzeniu palce puchły i czerwieniały. Nareszcie późną nocą dotarliśmy na miejsce przeznaczone dla nas.

Naszym oczom ukazała się nieduża, tonąca w ciemnościach wieś. Sanie sunęły długą, całkowicie pustą ulicą. Po jej obu stronach majaczyły niskie, ciemne i ponure chatynki, w przeważającej większości puste, bez okien i drzwi. Mijaliśmy je jednak, aż znaleźliśmy się na końcu wsi.

Dalej była już tylko pusta ciemna przestrzeń.

Autorka Kim jestem? Polką, ur. 1921 r., żyjącą do 1945 r. na terenie ZSRR. Przeżyłam głód, czystki, zesłania, II wojnę i PRL. Teraz chcę o tym opowiedzieć, bo pamięć jest najważniejsza. Elektroniczną wersję pamiętnika prowadzi mój wnuk. Wszystkie zapiski pamiętnika zrobione zostały ręcznie, w szkolnych zeszytach. On je przepisuje. Redaktor Całość strony redaguje ja, od autorki pochodzi jeno tekst. Wspomnienia będę umieszczał w częściach co dwa dni, czasami może codziennie. Księga pierwsza ma ok. 100 stron A4, więc jest co dzielić. Jeżeli ktoś ma jakieś pytania do Zofii Pawłowskiej to proszę śmiało pytać, postaram się uzyskać na nie odpowiedź. Aktualny kontakt e-mail (wnuk): jediloop@tlen.pl Spis treści: - Wstęp - 1.1 - Piękne Podole i komunizm - 1.2 - Arużje jest? - pierwsze tortury - 2.1 - Rozkułaczanie - 2.2 - Zabili konie - 3.1 - Pani nie przyszła na lekcje - 3.2 - Msza pożegnalna - 3.3 - Rabunek do ostatniego ziarnka - 3.4 - Kot przy zamkniętej komórce - 4.1 - Ojciec ucieka - 4.2 - Rok 1933 - 4.3 - Głód - 4.4 - Śmierć (i życie) w mieście - 5.1 - Pora żniw - 5.2 - Orszak pogrzebowy - 5.3 - Dlaczego ocalałam? - 5.4 - Ojciec wraca - 6.1 - Błogosławieństwo pracy - 6.2 - Portret Pawlika Morozowa - 7.1 - Zepchani do bydlęcych wagonów - 7.2 - Ognisko w cerkwii - 7.3 - Nowy "dom" - 7.4 - Szukając szkoły - 7.5 - Nowa zabawka - 8.1 - Wiosenna odwilż - 8.2 - Kolejna ucieczka - 8.3 - Mijając wymarłe wsie - 8.4 - Pociągiem do Połtawy - 9.1 - Machina terroru - 9.2 - Duch pod oknem - 9.3 - Umrzeć aby życ - 10.1 - Znowu chce się żyć! - 10.2 - Wrzesień 1939 roku - 10.3 - Niewłaściwa narodowość - 11.1 - Bombowce nad miastem - 11.2 - Pakunki z chlebem - 11.3 - W niemieckiej niewoli - 11.4 - Na rodzinnej ziemi - 12.1 - Śmierć z honorem - 12.2 - Wracają "swoi", a z nimi strach - 12.3 - "Dobrowolne" zesłania - 12.4 - Pociąg z polskim wojskiem - 12.5 - W wojsku "polskim" - 13.1 - Końce i początki - 13.2 - Powroty - Epilog ... - Stare zdjęcia ... - Interludium

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura