Za chwilę wiedziałam już, że mój problem mieszkaniowy został rozwiązany. Otóż jeden z dygnitarzy przyjmie mnie do swojego domu, w którym będę miała kącik do nauki i miejsce do spania. Zapłaty od ojca nie żądano, dlatego, że miałam się opiekować dwojgiem dzieci - bliźniaków. To były warunki o jakich nam się nawet nie śniło. Byliśmy przecież bez grosza, a ja żadnej pracy się nie bałam.
Byłam jednak ostrożna. Milicjant zaprowadził nas do nowego drewnianego domu, różniącego się od innych schludnością i rozmiarem. Przywitała nas młoda jeszcze kobieta, ubrana w kwiecistą podomkę. Pierwszą jej czynnością było, bardzo upokarzające dla mnie, sprawdzenie czy aby nie jestem zawszona. Na moje szczęście, dzięki Duni, byłam względnie czysta, chociaż po ciężkiej podróży i warunkach mieszkaniowych mogło być inaczej.
Do „domu” już nie wróciłam. Ojciec kupił jeszcze trochę żywności, oddał ostatnie kopiejki jakie miał i rozstaliśmy się. Po raz pierwszy zostałam całkiem sama wśród obcych ludzi. Z początku nie miałam czasu zastanawiać się nad swoją sytuacją. Oglądałam i podziwiałam duże mieszkanie. We wszystkich pokojach ściany pokryte były wzorzystymi kilimami.
W jednym z pokoi dostałam mały kącik do spania i nauki. To był właśnie pokój bliźniaków, moich przyszłych podopiecznych. Od razu przekonałam się, że dzieci dadzą mi porządną szkołę. Jakimiś szpilkami, czy może igłami, kłuły mnie gdzie popadło.
Moja mimowolna obrona, cofanie się pod ścianę, zasłanianie rękoma wywoływało u dzieci, a szczególnie u mamy, wesoły uśmiech i zadowolenie. Była ona wyraźnie dumna ze swoich pociech. Cała trójka wybornie bawiła się moją bezbronnością. I tak już pozostało. Codziennie odbywały się takie zabawy, a dzieci miały ciągle jakieś nowe pomysły. W jednym dniu było szczypanie, w drugim gryzienie lub kopanie. Miałam wrażenie, że dzieci były przez kogoś szkolone, bo kopniaki zawsze trafiały w bolesne miejsca, w kostkę, w kolano.
Ojciec dzieci, oficer służby bezpieczeństwa, był nawet dobry. Czasami, gdy już nie wytrzymywałam i bliska byłam płaczu, bronił mnie przerywając wesołą zabawę z czego mama nie była zadowolona. Mimo to ojca bardzo się bałam. Uprzejmy i sztucznie serdeczny rozmawiał ze mną tak jakbym była przesłuchiwana. Przypuszczam, że on nie umiał inaczej rozmawiać, ze względu na swoją funkcję w milicji.
Książki i zeszyty kupione za ostatnie kopiejki chowałam w drewutni. Na razie dzieci tam nie chodziły. Żywiłam się jęczmiennym chlebem, herbatą i odciąganym mlekiem. Nie miałam określonych pór posiłków. Jadłam wtedy, gdy zdołałam coś kupić lub jeśli ojciec mi coś przyniósł. Czasami w jadłodajni udawało się kupić rosolniku lub krupniku, który smakował mi bardzo, ale nie zdarzało się to często.
Najgorsze były ciągłe upokorzenia i tęsknota. Ona nigdy mnie nie opuszczała. Była ze mną wszędzie: w szkole, na ulicy, a nawet we śnie. Często zastanawiałam się, dlaczego w czasie głodu w 1933 roku tak kurczowo trzymałam się życia. Znowu przecież głodowałam i na dodatek nie byłam „kimś” tylko „czymś”, byłam zabawką dla małych urwisów, a do obrony nie miałam prawa. Jeżeli życie pozostanie takim na zawsze, to czy warto w ogóle żyć?
Pewnego razu chodząc bez celu ulicami znalazłam się obok niestrzeżonego przejazdu kolejowego. Nadchodził długi, długi pociąg towarowy. Myślałam bardzo szybko - moje życie wydawało się całkiem bezsensowne i niepotrzebne. W jednej chwili przestanę być wiecznie głodna, już nie będę igraszką dla bliźniaków, a w szkole przestanę być upokarzana z powodu ogromnych zaległości w nauce i wreszcie przestanę się bać przytułku dla sierot.
W miarę zbliżania się pociągu odczuwałam coraz większe drżenie ziemi pod stopami, ogłuszał mnie huk. Nagle w ostatniej chwili ogarnął mnie lęk. Jakiś mimowolny impuls, instynkt samozachowawczy, kazał mi się cofnąć. Znajdowałam się tuż przy pędzących wagonach, bardzo blisko turkoczących kół. Pęd powietrza przewrócił mnie na śnieg.
Po chwili ocknęłam się. Przy mnie stali ludzie, a pociągu już nie było.
- Jak mogłaś być taka nieostrożna. Miałaś szczęście, że żyjesz! - słyszałam karcące głosy.
Wstałam i bez słowa odeszłam zawstydzona swoim postępkiem. Od tej chwili nawet w najcięższych chwilach nie wróciła do mnie myśl o samobójstwie.
Pewnego razu nie mogłam już dłużej znieść znęcania się nade mną malców, rozpłakałam się i wyszłam z mieszkania. Od tego czasu na kwaterę wracałam już tylko na noc.
Lekcje odrabiałam w świetlicy. Zaprzyjaźniłam się z dziećmi, z którymi przebywałam wszystkie wolne chwile. Kiedy świetlicę zamykano, szłam na dworzec kolejowy, siadałam przy oknie i czytałam aż do zmierzchu. Tak płynął wolnym nurtem dzień za dniem.
Komentarze