W pokoiku nie mieliśmy mebli, ale było ciepło i przytulnie. Sypialiśmy i jedliśmy posiłki wprost z podłogi. Syn właścicielki, dyrektor, przyjął mamę do pracy w wielkim kombinacie mięsnym. Dzięki temu mieliśmy prawie codziennie zupy na kościach, a na oknie w werandzie mroził się salceson. Te wszystkie pyszności mama kupowała w kiosku przyzakładowym. Czasami udawało się przemycić kawałeczek mięsa, a nawet kiełbasy. W sklepach w mieście były wtedy straszne pustki. Czyli znowu dopisał nam łut szczęścia?
Połtawa była bardzo ładnym miastem, tym bardziej kochanym, że przyjęło nas - tułaczy - jak swoich. Wszędzie wokół odczuwało się historię; tu przecież Szwedzi ponieśli sromotną klęskę. Tyle tam było pamiątek, tyle zabytków. Ogromny kurhan i mogiły poległych ozdobiono różowym marmurem. Obok kurhanu stał olbrzymi kościół (a może cerkiew), ale wtedy świątynia ta była w opłakanym stanie i służyła do przechowywania zboża. Dalej ciągnęła się topolowa aleja, a za nią rozległy park. Latem na jego zacisznych polanach Cyganie rozkładali swoje namioty, rozpalali ogniska i niósł się ich smutny, rzewny śpiew. Miasto porastały bujne drzewa, kamieniczki "starego miasta" były barwne i ukwiecone. Ludność rozśpiewana, z poczuciem humoru, była nam bardzo bliska. Czułam się jak w domu, jak w Płoskirowie.
Ale sklepy, jak wszędzie, świeciły pustkami, albo w ogóle były pozamykane. Za chlebem również stało się w kolejkach, z tym, że był to prawdziwy chleb - wielkie, okrągłe bochenki z pszennej razowej mąki pachniały jak za dawnych czasów. Kawałek za miastem, w szczerym polu, znajdował się pchli targ, zwany przez miejscową ludność tułkuczka. Można tam było kupić dosłownie wszystko. Towary były nieznanego pochodzenia. Sklepy państwowe były przecież puste, a na targu sprzedawano całkiem nowe rzeczy i kupony materiału, które choć były drogie, to szły jak woda. Kto miał pieniądze, ten był ubrany i syty. Najbogatsi byli oczywiście komuniści, ale trzeba przyznać, że takiej nędzy, jak w Troickoje, czy Karłowie, tutaj się nie spotykało.
Dziękowałam Bogu za to wszystko. Ciągle i od nowa wracałam myślą do tego, że nad naszą rodziną czuwa Opatrzność. Chociaż przeżyliśmy tyle złego: biedę, głód, wygnanie i prześladowania, to przecież wciąż byliśmy razem i czuliśmy się dobrze. Tylko dziadka nie było już z nami.
Wiosna w Połtawie była cała w zieleni i kwiatach. Wszędzie pachniały bzy, maj mienił się wszystkimi kolorami tęczy. Pracy w mieście nie brakowało, bo została wybudowana fabryka włókiennicza. Mama dostała dowód osobisty, czyli stała się pełnoprawnym obywatelem, a tym samym człowiekiem. Ojciec jako dobry fachowiec potrafił zarobić na dostatnie życie, a mama zaopatrywała nas w żywność. Do naszego pokoiku powrócił śmiech i wesele.
Ale szczęśliwi, nie głodni i względnie bezpieczni byliśmy tylko do jesieni 1937 roku. Tak krótko!
Na samych wierzchołkach władzy już wcześniej działy się tragiczne wydarzenia. W pierwszym rzędzie na stracenie szli ludzie znajdujący się na najwyższych szczeblach drabiny rządowej. W Pałacu kremlowskim, w Radzie Najwyższej wykryto bowiem "wrogów rewolucji", wrogów władzy radzieckiej, płatnych agentów kapitalizmu.
Głośno było o Bucharynie, Trockim i innych, którzy "zdradzili" Kraj Rad. Na murach i słupach ogłoszeniowych wisiały plakaty, na których ogromna ręka towarzysza Jeżowa wyciskała krew z "wrogów ludu". W tym żelaznym uścisku wili się i ociekali krwią ludzie znani i nieznani, ludzie zwykli i ci postawieni najwyżej, a wszystko to było przedstawione bardzo realistycznie.
Ministrem spraw wewnętrznych był wówczas towarzysz Wyszyński, Polak. Znowu powrócił strach, zaczęło być głośno o masowych aresztowaniach. Na pierwszy ogień poszli nauczyciele, inżynierowie, lekarze, kadra oficerska, literaci i ludzie narodowości nie rosyjskiej, a w szczególności Polacy.
Piękne lato mijało i mijała radość i spokój.
Była już późna jesień, gdy wybraliśmy się wszyscy do miasta, zobaczyć co się dzieje. Był dzień wolny od pracy (wychodnoj). Na co dzień gwarne i ludne miasto wyglądało jak wymarłe. Przy więzieniu natomiast stała bardzo długa kolejka, która szybko posuwała się do przodu. Tutaj dopiero było głośno! Ludzie płakali, prosili o litość i chociaż jakąś krótką wiadomość o najbliższych. Stróże porządku obojętni, nieczuli i niedostępni rzadko komu udzielali informacji.
Wstrząśnięci bezmiarem nieszczęść powróciliśmy do domu, ale i tutaj już nie zastaliśmy spokoju. Rozkręcona machina terroru działała bardzo szybko. Syn naszej gospodyni - dyrektor mięsnego kombinatu - został tej nocy aresztowany. Właśnie noce były zawsze najgorsze; terror lubił noc.
W naszym pokoiku, znowu jak przed laty, zaczęło się nocne czuwanie. Po kolei, po parę godzin dyżurowaliśmy przy oknie, z którego widać było całą ulicę. Po uwięzieniu kierownika spółdzielni szewskiej rodzice postanowili uciekać, znowu uciekać. Ale dokąd? Ciągle była nadzieja, że dobry los pozwoli się ukryć. Dotychczas przecież ucieczki udawały się.
Najpierw wyjechał ojciec szukać bezpiecznego miejsca. Wybrał małe miasteczko Mirhorod. Za parę dni wyjechaliśmy wszyscy.
Komentarze