Xylomena Xylomena
90
BLOG

Syn do użytku publicznego

Xylomena Xylomena Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Gdy chciałam zacząć od tego, że ten temat najłatwiej przyjdzie rozumieć matkom, to za chwilę pomyślałam, że nawet dla rodzących tekst wszystko tu powinno być oczywistością, więc dla kogo – nie? Kto nie ma potrzeby, żeby jego słowa przypisywano jemu, odróżniano, co powiedział on, co nie on. Albo kto nie odbiera jako znęcania psychicznego łamania mu tożsamości kłamstwem, zaprzeczeniami, fałszywymi świadectwami, co pochodzi od kogo, co powiedział kto (bo tym bardziej – co uczynił).
Wyobrażając sobie świat, który już na niczym innym nie stoi, tylko żonglowaniu słowami, gdzie waga, kto przyjął, kto wypuścił nie istnieje, byle wyślizgać się z wszystkiego, co mogłoby się okazać nieprzyjemną konsekwencją użycia słów, można mieć w głowie obraz rozmowy między ludźmi, w której nie liczy się, kto kogo pyta, na co odpowiada i komu, ponieważ to, co ma z tego wyniknąć i tak nie zmierza do komunikacji, zapamiętywania (jakiegokolwiek rozumienia się nawzajem). Czy mogłoby to trwać dłużej, niż jedną chwilę przed zamilknięciem wszystkich? Zamilknięciem, bo mniej grozy byłoby w milczeniu, niż takim chaosie wypuszczania słów na wiatr. A przynajmniej jakaś ostatnia oznaka czci dla słowa wyrażona tęsknotą za jego znaczeniem. Za mieszczeniem się w określeniu słowami – że jestem. Jestem, byłem, urodziłem, przeżyłem to i to, a w relacji z tymi i tymi ludźmi byłem tym i tym, za co gotowy jestem cierpieć, chorować, starzeć się i umierać.
Bo jeśli to wszystko miałoby być kiedyś zdarte jako zasłona świata - grzech miłości do samego siebie - to choćby miało trwać już na wieki, czym więcej byłoby dla człowieka, niż jego niebytem, niezauważaniem siebie? Czy nie byłby to stan najbardziej pożałowania godny i wybawienia? 
Od czasu do czasu jedna z moich koleżanek wraca do mnie z pytaniem – no ale przed czym Jezus nas zbawił. Moja zdawkowa odpowiedź, że przed głupotą ludzką, zdaje się ją uspokajać (nie lubuję się w dyskusjach). Jednak, że ma ona skłonność do tego wracać, to wyraźnie i tyle mojej wiary jest dla niej za dużo i wolałaby, żebym powtarzała za nią, że to nie Bóg. Nie ona pierwsza i nie tylko ona. Wierzy, że Jezus był; wierzy, że żył, bo dowody na to są dla niej wystarczające, ale że zbawił przed czymkolwiek, skoro i tak wszyscy umierają jak umierali, to dopiero głupota nad głupotami i ludzkie wymysły dla zbijania kasy.
Kiedy przez wzgląd na różnice światopoglądowe wchodzimy na tematy „neutralne”, chciałaby na przykład znać mój pogląd, dlaczego jej się śnią koszmary, a mi – nie, i czym w ogóle jest sen. Pogląd mam, bo i doświadczenie koszmarów także, które czytałam/czytam jako znak przestrogi, co zrobiłam źle. Ale jeśli ktoś nie takiej odpowiedzi oczekuje, że samemu należy wiązać sen z doświadczeniem, to nic podzielnego w takiej nauce nie ma. Bo nie jest dowodem na słuchanie, wyrecytowanie wszystkiego, co się na temat snów wyczytało/usłyszało przy zachowaniu niezdolności do rozwiązania wskazanego problemu. Gdy masz przerost potrzeby wymądrzenia się nie swoją wiedzą nad uleczeniem się, to się nie uleczysz. Podobnie, każde pytanie postawione rozmówcy jako pretekst do powiedzenia czegoś samemu, nie różni się niczym od zatykania sobie uszu.
Tak drugiemu można zazdrościć nawet snów, czy tylko snów, jako cząstkę godną wyjęcia z jego życia, gdy odnośnie całej reszty posiada się dla niego rady, jak powinien żyć fajniej, weselej, z kim, dlaczego, jak myśleć racjonalniej. I stanie się to zazdrością nieugaszoną, jeśli za miarę sprawiedliwości ma się spełnienie wszystkich swoich pragnień w zasięgu wzroku lub tylko zasłyszenia (o cudzych snach nie inaczej). Szczególnie w mniemaniu własnej wspaniałomyślności równania ludzi do siebie – niechby każdy tak miał – to i mnie by sprawiedliwie dotyczyło, a tak mam odjęte.
A  choćby i odjęcie w tym widzieć, to wystarczyłoby wierzyć w sprawiedliwość, żeby dojść do mądrości odkrycia przyczyny (jak mądrość dotyczyła np. Trzech Króli, którzy bez objawienia wiedzieli, komu należy się od nich cześć, a przynajmniej tak to wyglądało).
Albo menadżer (jakikolwiek możnowładca, posiadacz podwładnych) - może nigdy nie nasycić się władzą i wielkimi pieniędzmi, jeśli na najniższym stanowisku spostrzega pomywaczkę, której herbaty i posiłki podtykają darmo, uważają na jej samopoczucie i spełniają wolę w zamian za nic widzialnego, za to, że jest. Nawet jeśli zacznie próbować naśladować ją to w tym, to w tamtym – podśpiewywaniem przy pracy, słuchaniem innych – nie zamieni się od tego ani w miłośnika pracy, ani ludzi. I jego nienawiść za wyobrażane odjęcie czegoś, czego nie ma na równi z pomywaczką, może rosnąć. Co w filmowych kryminałach widać rzadko jako przyczynę zbrodni, ale w życiu to właśnie tak postrzegane posiadanie władzy nad ludźmi i tak postrzegany majątek (w zadowoleniu życiem) skłania do najgorszych zbrodni, gdy wkręci myśli, że utrzymałoby się zauważalność, cenniejszą pozycję, gdyby wszyscy odmierzali wartości ludzi ich możliwością nabywania lub decydowaniem o losie i życiu innych.
Jak zazdrość jest objawem zwątpienia w doświadczanie sprawiedliwości, tak chęć przymuszenia kogoś do jej odczuwania usprawiedliwienia nie posiada. A główną metodą takiego przymusu jest nazywanie kogoś głupcem. Bo niby cóż by miało wyniknąć z upodobnienia się dwóch w jeden rozum, jak nie dowód na zbędność któregoś z nich?  Tym nie różni się od postulującego o czyjąś śmierć, kto taki cel życia wskazuje komukolwiek.
I poniekąd z intuicji śmierci ukrytej w bezgranicznym podobieństwie panuje na świecie przerost mówców nad słuchaczami. Spieszą powiedzieć o swoim istnieniu, nim by mieli usłyszeć, że powtarzają, co już powiedziane. Więcej nawet – w to jedno wątpiących nie ma, że ich życie posiada sens od zaznaczania swojej odrębności; że mają ją na wyposażeniu, we właściwościach.
Ale, czy to zawsze tak było, że kluczem tożsamości była wyjątkowość  lub z jakiej ceny to wynika?
Czy Maryja chciała być wyjątkowa, gdy usłyszała słowa błogosławieństwa, że znalazła się w łasce u Pana, dzięki której pocznie dziecko nazywane Synem Bożym? 
Jeśli znała z ówczesnych sobie pism/nauk metody rozmawiania z prorokami, tak, żeby wyjść z tego z życiem - uniknąć Pana karzącego śmiercią za każdy sprzeciw, a nawet niedostateczny respekt  (ktoś pamięta skutki czci tytularnej, gdy prorok odpowiadał na wezwanie królewskie do przepowiadania, ogniem spalającym wysłanników?), to z nich mogła skorzystać, a nie wyrazić, co myślała. Stary Testament opisywał zwiastowania skutkujące poczęciem na skutek posłuszeństwa. Opisywał rozmnażanie pokarmów po spełnieniu każdego słowa. Opisywał ożywianie ludzi z martwych.  Zatem, kto o tym czytał, mógł założyć analogię, czy dokładnie – nie ryzykować wyrażeniem zwątpienia, znając koszmarne jego skutki – gdy znalazł się w podobnym położeniu.  
Na przykład pewna kobieta z Szunem miała starego męża, i żadnych kłopotów wymagających wstawiennictwa, kiedy prorok Elizeusz postanowił odwdzięczyć się jej za urządzenie specjalnie dla niego pokoju gościnnego. Nie odpowiedziała, że niczego jej nie brak, kiedy o to zapytał, ale, że mieszka pośród swego ludu (jakby z tego wynikało wszelkie baczenie na potrzeby lub brak wrogów – współcześnie bez związku lub bez pojęcia, czym jest swój lud). Po wysłuchaniu swego ucznia, że można by jej podarować dziecko, którego nie ma, Elizeusz zwiastuje kobiecie: „Za rok o tej porze, będziesz pieścić syna!” i tak się staje. Szunemitka rodzi dziecko swego męża. Niezbyt żywotne, a ze scenki o przyczynie śmierci wynika, że ojciec z nim nie rozmawiał. Więc potem będzie wymagało wskrzeszenia, na rozżalenie matki, że prorok pozwolił jej się cieszyć, choć prosiła, żeby z niej nie zakpił swym darem, ale i tak jego słowa stały się sprawcze. Czy to tyle samo, że stały się  ciałem, rzeczywistością?
Mogły stać się źródłem myślenia Marii, że warunkiem koniecznym do spełniania się słów o narodzeniu dziecka jest mąż. Mogły stać inspiracją, że prorokowi wypada zgłosić braki gospodarza po skorzystaniu z gościny na weselu. Bo przecież nie uczeniem syna korzystania z mocy, ani nie sprawdzaniem natury Jego słów, czy chełpieniem się Jego atrybutami przed sąsiadami. Niemniej - czy jest w tym coś smutnego, że matka wybiera z Jezusa tą cząstkę, która jest prorokiem, czy tylko mi się tak wydaje? 
Jasne, że Maria mogła być pokaleczona przez odbieranie nauki od samego porodu, że nie urodziła dziecka dla siebie, ale do użytku publicznego. Bo, a to jakieś obdartusy przylatują w połogu, że mieli zwiastowanie zastępów niebieskich, iż jej dziecko jest dla nich znakiem. Czego - nieważne, skoro doświadczyli Nim upodmiotowienia, aż poszaleli z poczucia wyjątkowymi (nie wiedzieli, że po wiekach zostaną zinterpretowani, jako reprezentatywni dla ludzkości, czyli właśnie nikt konkretnie).  A to jacyś tęgogłowi od nabywania władzy magią wykoncypowali, iż opłaca im się złożyć Mu pokłon i dary. Potem i prorok, że to on doczekał się tej dzieciny przed śmiercią.
Mi jako starej matce, od razu nasuwają się podobieństwa z tymi wszystkimi ekspertami i krewnymi, a nawet tylko przechodniami na ulicy, których trzeba udźwignąć w pakiecie macierzyńskim, bo ci mądrzejsi jak uleczyć, ci jak nauczyć, ci jak ubrać, jak nakarmić, jak kochać, czym uszczęśliwiać, co ma z tego wyrosnąć itp. Czyli dokładnie wtłaczają matkę w rolę surogatki, która zrodziła im człowieka ku ich spełnianiu się zawodowemu, powołaniowemu, społecznemu, więzów krwi i diabli wiedzą czego, a ona niech się uświęca tym, że miała im co podarować...
Tylko, że matka to taka specyficzna postać, która chętniej siebie dla dziecka poświęca, niż dziecko dla kogokolwiek. A gdy jej przestawiać ten porządek i zamiast służenia dziecku, dać służenie dzieckiem, a nawet tylko nie dać tego dziecka chronić, to po prostu zeświruje, a nie usynowi tą niewyżytą w zawłaszczaniu jej dziecka ludzkość (na pocieszenie?).
W każdym razie kobieta z Szunem jest typową matką - nie godzi się na śmierć dziecka, tylko wyrusza na ośle, żeby przypomnieć prorokowi co mówiła, na dowód niewłaściwego spełnienia jej życzenia, skoro dziecko zmarło (raczej nie chodziło jej o to, że ma zostać nieśmiertelne, tylko - przed dorosłością). Sługa proroka dostaje zakaz przepędzenia jej, gdy przypadła do nóg, bo jej ból był Elizeuszowi bardziej zrozumiały, niż sekret Pana, że nie objawił swemu prorokowi wydarzenia śmierci dziecka.
Też prawda, że różne są matki i można znaleźć takie, którym dzieci są do podnoszenia własnej widzialności przed ludźmi i dla poszukiwania uznania właśnie, więc a nuż wśród takich Bóg szukał wybranki do przeżycia pełni goryczy przez Jezusa lub żeby zaczął nauki od własnego domu. 
Kiedy dziecko, które w swym życiu i śmierci musiało być zawsze do użytku publicznego mianuje jednym z ostatnich swoich tchnień do takiej samej roli swoją matkę, to już nie dziwi. Tylko, czy coś takiego można zrobić ze szczęścia?

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo