Xylomena Xylomena
36
BLOG

Na wojnie matek, albo bicia z samym sobą

Xylomena Xylomena Społeczeństwo Obserwuj notkę 0

Najdłuższa edukacja człowieka, dotyczy jego samego. Bo do samej śmierci, bez której jego wyobrażenia własnej sprawiedliwości, szybują jak ptaki, a przetrąca im skrzydła każde wypowiedziane słowo. Własne.
Widział ktoś mądrość wysłowioną? Co by nie chcieć powiedzieć, to nie wyjdzie z tego nauka do przekazania, sprawiedliwa, bez kłamstwa, czyli nic mądrego. Choćby patrząc na pierwszy akapit. Czy to mądrość z perspektywy człowieka, któremu dnia życia nie dane było przeżyć? Albo takiemu, co ani razu na siebie nie spojrzał, tylko przegląda w cudzych oczach, co mu powiedzą o nim samym, czy dostatecznie coś miłego, żeby za takimi słowami podążać, jako zwierciadłem swojej duszy? Uważa, że własnych nie wypowiada, tylko dlatego, że ich nie sprawdza, do żadnych nie poczuwa w kategoriach odpowiedzialności za to, co mówi, uznawania sprawczości swoich słów, konsekwencji. Przeciwnie - ma je za dostateczną doskonałość z faktu mówienia bez napotkania opozycjonisty – kogoś, mającego wolę (interes?) dowodzenia racji przeciwnej „przekonywania” go o błędzie. Tak pojmuje „naukę” i jej „postęp” -  jako przeobrażenie dziejące się nie w nim i nie dla niego, ale poza nim - „dla świata”. Niczym taka nauka i na chwilę czasu do zapamiętania nie zasługuje.
Dlatego, choćby człowiek pękał z dumy, jak już wyedukowany ponadto, jaki był wcześniej, ile więcej pojął, niż wczoraj, a w domniemaniu, jakimi głupcami musi być jeszcze wielu, czy to z racji na ich krótszą długość życia, czy pełnioną rolę społeczną – nie uczy, a jest uczony (sam się uczy?). Tak po prostu z natury życia człowieka. Jego roli.
Nie ma mądrości bez prawdomówności, za którą człowiek wyraźnie nie nadąża. Jak zatem nie widzieć, że nie jest ona dana człowiekowi, tylko Bogu? Czy raczej – jakie to dziwne, że prawda bywa niezauważalna... (niewidzialna?)
A gdy już z tej niemocy dowiedzenia mądrości słowami, ludzie przechodzą do nagradzania się nawzajem za umiejętność kłamania, na której ani starają się przyłapywać, ani jej nie wstydzą – imponują sobie samym i innym wokół, stopniują, tworzą gradacje na zdolności przyswajania  kłamstw np. jacy to z nich stratedzy, jak zdołali postawić na swoim, dopiąć z powodzeniem postanowionego celu - żyją dla wykopywania sobie grobu; grobu swojej duszy, która w końcu niczego nie będzie zdolna widzieć/rozumieć, skoro nie słowa. Skoro rozumienie słów porzuca dla znalezienia uznania u ludzi.
Od takiej śmierci ludzie wymagają zbawienia ustawicznego. Dlatego, kto szuka wolności od winy za śmierć niewinnego  i za wszelkie niegodziwości świata, niech brzydzi się kłamstwem w sobie. Nie pociesza fragmentem prawdy, że ponad wszelką wątpliwość nie przeszedł na czerwonym świetle, co może z dumą o sobie zaświadczyć słowami lub okazać zakupiony bilet na dowód swej praworządności, podczas gdy na przejściu na pieszych stratował przechodniów, którzy zostali rozjechani przez samochody, żeby on ubiegł mandatu, a ów bilet nabył mordując dziecko kierowcy tramwaju, którym jedzie, bo to ono miało brakujący mu do ceny biletu grosik.
Rachunek sumienia z tego, co człowiek rodzi - co mógłby uznać za swoją zasługę, czy należne posiadanie - potrafi przychodzić w tak wielu sytuacjach, w których obliczania się nie czeka, że mógłby nawet bać się mówić, w obawie, co ujrzy za kolejnymi słowami, ile obłudy i marności własnej do skonfrontowania przed nim stanie na drodze. Karzą cię za coś, czego akurat nie dostrzegasz jako przewinienia, nie poczuwasz się do poniesienia za to kary i potrafisz obronić/dowieść swej niewinności, to wiedz, że tylko tyle niesłusznie, iż niczym jest to, czego żądają, w porównaniu za winę śmierci Tego, kto powołał cię do życia. Na tym polega cała prawda i mówienie o niej. Słowami, czy bez słów.
Matka rodzi dosłownie. Ale podobnie - czy ona rodzi cokolwiek, czy to jej dzieło? Trafnie to opisują, że nie o własnych siłach , a „siłami natury”, choćby rodziła jak najbardziej „sama” - bez ludzkiej pomocy.
Rodziłam cztery razy, a wiem, że „sama” - z aktu woli, nie urodziłabym ani razu, gdyby od dobrowolnego mojego wejścia w ból porodowy zależało urodzenie dzieci. Tak wielka jest to męka i tyle w niej o sobie dowiedzieć się można  – że człowiek nie jest na podobieństwo Jezusa i Jego mocy rodzenia/tworzenia, choćby to, co z bólu miało powstać było najbardziej wymarzonym, upragnionym. Wejście w mękę bólu dla kogokolwiek, za kogokolwiek, za to, żeby żył/istniał, to nie jest to samo, co przejście cierpienia jako faktu dokonanego, od którego człowiek nie ma ucieczki.  Dlatego po takim doświadczeniu – nicości w zderzeniu z bólem; bycia nikim, co do roli matki, co do umiejętności poświęcenia, wyrzeczenia; wchodzi się w postawę kompensacyjną wobec dzieci, postawę wstydu i swoistego ukrywania przed nimi, że tak naprawdę, to one są sierotami na świecie. I potrzebują Boga, żeby tak nie było, a dokładnie tylko Jego mają do prawdziwej obrony i jako źródło swego istnienia.  
Nie mówię o żadnej regule, że porody uzdatniają do stawania w prawdzie o sobie, o swojej głębokiej podrzędności wobec Tego, kto się poświęcił za moje życie. Nie ma takich reguł. Im więcej by ich wymyślać, tym gorzej dla prawdy, tym trudniej ją dostrzegać. Gdyby prawdą była taka reguła, należałoby postulować o same porody bez znieczuleń, czy zakaz porodów przez cesarskie cięcia. A kto policzył wszystkie kobiety, które w porodzie patrzą na swoją nieumiejętność dawania? Raczej - ile kobiet, tyle myśli. U takiej, która szybciej myśli o tym „kto mi zadaje ból”, niż „jaki ze mnie dawca życia”, może się pojawić samo dziecko jako przyczyna jej cierpienia. W jej pojmowaniu (żeby nie wytykać – na podobieństwo matki głównego bohatera w „Piątym elemencie”). Zatem jaką postawę ekspiacyjną („moja wina”), czy pielęgnacyjną przyjmie po tak przeżytym porodzie w identycznym cierpieniu?  
Oczywiście, że żadną. Będzie widziała w dziecku kogoś do wyegzekwowania od niego  kompensaty za cierpienie, czyli zamieni je w swoistego niewolnika dla siebie.  A chyba jeszcze gorzej, jeśli - karzące ramię Boga, którym będzie się czuła doświadczana, oczyszczana. W każdym razie, to nie nad swoją postawą będzie skupiona, tylko zajmie się „profilowaniem” potomka na zobowiązanego do lojalności, od której z satysfakcją będzie tropić uchybienia, ewentualnie przejdzie do czytania wyroków Boskich, z tego, co jej dziecko chce od niej.  
A i to, gdyby wyobrazić sobie podział na jakieś przeciwstawne typy, niczym elektron i proton, to jeszcze trzeba by uwzględnić w takim modelu całą masę neutralnych (czyli z racjonalniejszych podejść do cierpienia lub niedoświadczania go?) i nie można zapomnieć o potencjalnym  przemienianiu/wpływaniu na nie (na matki), już po porodzie, jak to z neutronami bywa.
Jeśli jest jakaś reguła, dotycząca tego, co ma wynikać, czy też, co wynika na bieżąco z różnego doświadczania porodów przez poszczególne kobiety, to nie jest ona do ustalania „normy”, a prędzej do odkrycia, zrozumienia całego mechanizmu dziejów, relacji międzyludzkich i zbliżania człowieka do Boga, w swoistym tyglu wzajemnego nierozumienia się ludzi.
No bo np. ludzie mówią między sobą matka-matka, ojciec-ojciec, wiedząc o co chodzi, co do ciała, czy relacji prawnych, a ani o korzyściach z ich „posiadania”, ani „stratach” nie mają pojęcia, nie znając konkretnych matek i ojców. I raczej mając znikome szanse na ich wyobrażenie z najdokładniejszych opisów.
W każdym razie przez wzgląd na tak ogromne różnice i widzialny wpływ na działanie tego specyficznego „prądu”, bardzo pospolitym (doświadczalnym w procesie całego wychowania dzieci) jest tarcie: „Co z ciebie za matka?” występujące między matkami. Nawet najmniej w kwestii werbalizowania. Matki tak szybko identyfikują różnice postaw wobec dzieci, jak zwierzęta odrębny gatunek. Mysz kota, czy człowieka.
Pod tym względem osoby bezdzietne, nie są tak blisko życia zwierząt, jak ludzkie matki dla siebie nawzajem. I nie dotyczy to wyłącznie matek z żyjącymi dziećmi, czy niedorosłymi, czyli pod opieką prawną. Uczestniczkami tej niepojętej wojny, są matki wszelkie, także matki dzieci nienarodzonych z różnych przyczyn. Wojny na tle konstytuowania relacji wobec dziecka, że to moja postawa jest właściwa, godna rozumienia, bo zrozumiała dla mnie, zasługująca na akceptację społeczną.
Choć w przypadku matek obojętnych (nietrafne uproszczenie, bo ludzki gatunek nawet mowy nie używa z obojętności, tylko przeciwnie), byłoby to bardziej szukaniem normy, dostosowywaniem się do postaw dominujących w danej kulturze, w konkretnym kręgu społecznym. A gdy już jest zdeterminowanie na cel, to występuje i frustracja z niemożności jego osiągnięcia np. gdy takie matki zmusza się do przyjmowania do wiadomości, że normy macierzyńskiej nie ma lub nigdy nie będzie, a więc, że ich postawa szukania akceptacji społecznej, z tytułu urodzenia dziecka, może skończyć się fiaskiem (w świecie z zakazem rodzenia itp.).
Każdy rodzaj matki wygląda na walczący w konkretnych okolicznościach. Niebezpieczny dla pozostałych ludzi. Bo nie tylko matek, chociaż chociaż są one dla siebie nawzajem pierwszym frontem.
Czy oglądając strategie można zrozumieć, o co się walka toczy, czy jest ona tak bardzo instynktowna, że poza wzorkiem walczących i kogokolwiek z ludzi?
Najłatwiej zobaczyć, że matka, za którą nie stoi mąż (potomek swojej matki) jest na przegranej pozycji. Przegranej po ludzku, w sensie zdolności do utrzymania więzi ze swoimi dziećmi. Szczególnie, jeśli mąż jest jej opozycjonistą, a nie tylko wycofany z życia rodzinnego, czy nieobecny z jakiś powodów (zdrady, śmierci). Lepiej jej w sposób widzialny nie mieć męża, tak jak go nie ma, co do spełniania roli. Mąż niestający za matką swoich dzieci, należy do innego frontu walki, a więc po prostu do innej matki. Jest w postawie zdrady i przekazuje/pokazuje potomstwu inny system wartości, inny świat do oglądania, do wybierania. Gdy wybrana jest niematka, to matka staje się zbędna, a nawet może być wychowywana przez swoje dzieci, ciągnięta do innego typu jako wzoru. Swoiście mierzona, co do wartości.
Z jakiegoś punktu widzenia może chodzić o zdradę/opozycję całkiem uzasadnioną bo np. mąż był wychowany w przymusie posłuszeństwa, pod matką roszczącą kompensacji za poród, a jego dzieci natrafiły na matkę uznającą wolność dzieci i czuje się tym umniejszony, upokorzony. Zresztą razem z własną matką, którą zaczyna wówczas brać w obronę, choć do pojawienia własnych dzieci miał ją za potwora, od którego szukał wolności.
Pojawienie się przeciwniczek w macierzyńskim boju w pionie, a więc przez pokolenia: teściowa – synowa, matka-córka, to najczęściej dramat rodzinny nie do uzdrowienia ludzkimi siłami, ponieważ  synowie i ojcowie wpadają wówczas między młot, a kowadło – są zarzewiem rozłamu w rodzinie, w taki, czy inny sposób. Zostają albo zawodnym mężem, albo wyrodnym synem.
Tylko nieco łatwiej jest w poziomie, kiedy chodzi o inne macierzyństwo żony aktualnej, a byłej, żony, a siostry, przyjaciółki, znajomej, czy tylko sąsiadki, której dzieci, z perspektywy oczekiwań, są np. grzeczne i delikatne, a z „naszymi” nie można sobie poradzić. Ewentualnie odwrotnie – „tamte” są takie śmiałe i już dawno mówią, zaczepiają innych ludzi, a „nasze”, to takie gamonie, bojące własnego cienia, że już nie wiadomo jak jeszcze je ukarać, zastraszyć, żeby przypominały ludzi i nie robiły nam wstydu. Tutaj problem zawęża się wybitnie do konfliktu o wychowywanie dzieci - jak są lepione. Nie ma tematu dzieci, to nie ma kłótni, więc to one same żyją w poczuciu balastu, przyczyny wszystkiego złego między rodzicami i zaburzania rodziny.
Ulatują z takich gniazd szybko i lękowo podchodzą do zakładania własnych, utożsamiając ewentualne potomstwo z niszczeniem więzi pary.
Jednak nie w psychologię i traumy na tle wojen w postawach macierzyńskich  chcę wejść.
Mąż idealny, dzięki któremu macierzyństwo danej matki jest bronione, to mąż jedności z żoną. I tacy mężowie, cokolwiek dana kultura na to, według mnie istnieją wśród ludzi. Zdarzają się, ponieważ - tak jak postawa kobiety rodzącej, wobec doświadczanego bólu, wypływa z jej duchowości, a nie z postanowień, planów i treningów, co by się chciało, co wypada - tak i mężczyźni potencjalnie mogą przerastać samych siebie, podążając za spełnianiem żony, a nie siebie samych (swoich „potrzeb”) lub znaleźć się w podobieństwie postaw wobec wspólnych dzieci, czy ludzi w ogólności, jeszcze przed ich narodzeniem.  Bliźni duchem.
Tym samym i Bóg może być zdradzany i  tym (poza próżnością), z jaką kobietą (jakiej wiary, duchowości) przystaje mężczyzna, dla jakiej usiłuje żyć (skojarzył mi się Salomon, który miał żon w ilości całego miasta, a Bóg poczytał mu za zdradę tylko kilka, które Go nie uznawały). A może każde małżeństwo to zdrada Boga i dlatego odstręczał od niego św. Paweł?
Jezus wzywając apostołów do pójścia za sobą, nie brał ich z całymi rodzinami, dziećmi i żonami, chociaż za dwójką z apostołów możliwe, że chodziła matka (skoro mowa jest o negocjowaniu przez nią z Jezusem ich pozycji, a potem wzmiankowana jest jej obecność pod Krzyżem), a o reszcie po prostu nic nie wiemy, bo może nie było co o nich pisać, albo mieszczą się w pojęciu „tłumów” lub podążających za nimi „kobiet”.
Czy Bóg rozdzielał, oczekiwał porzucania, samotności lub dał przykład wyrzeczenia się rodziny swoim życiem? Poniekąd tak, wprowadzając nowe kryterium więzi rodzinnej. Za przyczyną siebie samego.
Bo cóż znaczy to, że nazwał każdym stopniem pokrewieństwa tego, kto słucha Jego słów, nawet ojcem i matką, albo że wielu całował, przytulał? Zajmował się bluźnieniem przeciwko Bogu Ojcu, wyrzekał Go? W posłuszeństwie, aż po gotowość oddania życia, wyrzeczenie i zdrada nie istnieje, jakkolwiek niepojęte wydają się wypowiadane słowa, o tym, komu się służy...
To, co dla człowieka ma wartość jako ojciec i matka w sensie roli do pozyskania/wejścia w nią, jawi się ludziom wykonalne ich wysiłkiem, wyborami, w oderwaniu od słów Boga – co On na to, kim On ich widzi. A potem przychodzi na świat owo upragnione „własne dziecko”, czy przysposobione, i głosem, do którego dojdzie, przekonuje cię, że nie jesteś mu ani ojcem, ani matką, ani człowiekiem wartym najmniejszej ofiary, wyrzeczenia, czasu...  Bo tak bardzo cię już nie chce; z serca zadowala się sobą samym.
I kto ma wówczas moc sędziego nad wami, kto obroni twoich praw? W jednym momencie pewny jesteś społeczeństwa, którego prawa przyswoiłeś, że to ono cię broni, konstytuuje role, ale w drugim, dominującymi będą normy z pokolenia dzieci, które wychowałeś, albo wszystkie one przepadną w harmidrze próżności, żądzy pieniądza, handlu ludźmi, czy przez niewolnictwo.  A tak, czy inaczej całe twoje życie sprowadzi się w końcu do zostania kawałkiem mięsa bez prawa głosu...
Czym jest ostateczne, tym jest obecne.  
W tym tkwi groza życia życiem „swoim”. Nie jest nie do przezwyciężenia, nie do wyzwolenia z niego. Tylko kto może być pewien, że życia mu starczy dla znalezienia godniejszego od siebie, by żyć? Szczególnie, gdy nawet nie próbuje szukać.

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo