Xylomena Xylomena
123
BLOG

Od czego te rachunki tak się mnożą?

Xylomena Xylomena Społeczeństwo Obserwuj notkę 2

Zanurzyłam się w myślenie o niewolnictwie rachunkom, ile w tym bezmyślności, albo pokuty, czy w ogóle którędy ludzie do tego dochodzą jako cywilizacja. 
Przez sam postęp cyfrowy, tych „stałych opłat” tak bardzo przybywa od byle ruchu i zwykłej chęci czytania czegoś, oglądania, że trudno nie zobaczyć w tym eskalacji, osaczania, czy nawet matni, że odruchowo umysł zaczyna szukać rozwiązań, jak się z tego wyzwolić, kiedy się w to szambo wdepnęło. Bo pojedynczo wszystko wygląda „groszowo” i jak niegroźna zabawa, dopóki nie zaczyna tworzyć pociągających się łańcuchów i kumulować, albo zamieniać w abonamenty, umowy długoterminowe, że nawet darowizny już najchętniej są przyjmowane na zasadzie zostań „fundatorem”, „mecenasem” – kimś opodatkowanym trwale, podaj adres, a nie pieniądze, zrób zlecenie stałe, albo nie znaj się na tym, co jesz, ani na tym, czego chcesz, tylko pobierz „apkę” taką lub siaką, która ci podyktuje menu dzienne, także to, ile masz się ruszać lub o czym myśleć w bezruchu, w co grać, który film obejrzeć, bo to propozycja  „dla ciebie”. W co tylko potrafisz uwierzyć jako konieczność dla siebie, jakieś „dobro”, bylebyś chciał/a za to wejść w stałe obciążenie finansowe… 
Masz pieniądze i niczego ci nie braknie? Ale to nic, nie chcemy twoich pieniędzy, tylko weź na raty cokolwiek, błagamy! Chcesz leczyć zęby odpłatnie? Nie tak! Wykup abonament medyczny w naszej najlepszej przychodni, czy całej sieci i zobacz jaki będziesz do przodu…  Stać cię na pogrzeb babci Krysi? A w d. to mamy, bo my chcemy ją pogrzebać z pieniędzy „ubezpieczyciela”, żeby ludzie nie przestali na to płacić przez całe życie. (Słyszałam nawet o przypadku, że dzieciom pomnika ojcu na cmentarz nie dano kupić, gdy kamieniarz się uparł, że to może zamówić tylko osoba opodatkowana jako opiekun grobu, bo dla niego żadne pieniądze się nie liczą bez tego podatnika… ).
Wygląda jakby ludzie już masowo zaczęli się uświęcać, skoro pieniądze już dla nich nic nie znaczą poza kontraktacją. Czyli mamonie przestali służyć? Serio? A jednak widać tylko łańcuchy, łańcuchy i łańcuchy… Z czym to się kojarzy, jak nie czymś do spłacania gdzieś tam, gdzie ciała już nie widać? Brr! 
I nie dziwota, bo nawet w tych przypadkach, gdy nie powstają z tego długi rodzinne do odziedziczenia, to są jeszcze społeczne i narodowe przez pokolenia. Przymus w kolorowych światełkach i opakowaniach do którego dopisuje się ideologie wyższych celów, że teraz w to warto „zainwestować”, a nawet nie ma innego wyjścia, bo to jedyny ratunek dla świata itp. (kupującego sobie dom też się dzisiaj  nazywa "inwestorem", że niby jakiś zwrot z tego będzie miał kiedyś, a nie skarbonkę bez dna; nakręca się go, że to oczywistość, żeby swój dom zamieniać w źródło łupienia innych ludzi). 
Jak to się zaczęło i dlaczego ludziom przyszło do głowy, że zobowiązania dłużne i kombinowanie, żeby każdy zakup polegał na długu, to dobro? Próbuję sobie to wyobrazić. 
Siedzą sobie ludzie w tych domkach, które sami wybudowali z sąsiadami, czy po rodzicach. Tym, co było na danym terenie. Tu glina, tam słoma, gdzieś kamienie, a gdzie indziej nawet sama nora w ziemi, szałas, dziura w jaskini lub śnieg i też wychodził im z tego dom. I co? Zaczęli chodzić od tego z nosem na kwintę, bo pałace i wille zaczęły im się śnić dla porównania, jacy są biedni i nieszczęśliwi? Co dało radę gasić uśmiech i zdolność kochania się? 
Kiedy doszli do wniosku, że pompowanie wody z własnej studni, czy nabieranie jej wiadrem doczepionym do korby lub żurawia, albo z potoku, to praca warta zamiany na jakąś niewolniczą cały dzień, za którą dostanę miskę jedzenia, którą sporządził drugi niewolnik, a nie „ja”? Nie mogli znieść rozpalania ognia w kuchni, że to taka męka? Kiedy to tak obrzydło ludziom to własne robienie niteczek, ubranek, pościeli, sznurów, mebli, sprzętów, żeby nabyć coś powstającego w sposób niepojęty, nie do nauczenia, bo tworzonego przez maszyny napędzane prądem? Kiedy doszli do wniosku, że drzewa, krzewy, rośliny ziemne i zwierzęta karmią ich za zbyt wielki trud własny, który mogą zamienić za coś nieporównanie bardziej „komfortowego”, dzięki czemu można poleżeć i pomarzyć przed telewizorem lub monitorem? Ewentualnie czekać przez całe życie, że tak właśnie będzie na emeryturze i jakie to szczęście, że się uwolnili od pracy i przeszli na bycie własnością państwa w pełnym wymiarze, jako utrzymankowie. Co ja mówię – w ogóle jak łatwo im wierzyć, że przyroda karmi ich ułomnie i lepiej zatabletkować szczyptę soli z barwnikami i słodzikiem, żeby napić się jedynego „nawadniającego” napoju, bo o tajemnej nazwie „elektrolity” itd. niż czegoś, co mieli dane darmo. Z diety sól wywalą, żeby potem kupić w tabletce. Nawet widzę od czego, bo elegancka starsza pani na reklamie powiedziała kochanemu „mężowi”, że sama woda to za mało… A i tak nie rozumiem. 
Wyprowadzaj i wyprowadzaj tych ludzi z Ziemi Egipskiej, a oni i tak tylko o niewolnictwie będą marzyć przy całym pierniczeniu, że to o wolność im chodzi i utyskiwaniu jacy są nieszczęśliwi i chorzy od niemocy. I siedzi lub leży taka babcia na starość przed telewizorem dniami i nocami jednego od drugiego już nie odróżniając, kiedy się śpi, a kiedy pracuje, przy pełnym wsparciu dzieci (emeryturę same rachunki za prąd łykają), żeby umysł ćwiczyła, bo tam takie mądrości z kraju i ze świata mówią, i o zdrowotności, i piękności, i swataniu, i wychowaniu, i kulturze, że klękajcie narody. No nawet modlić się potrafią i uczyć, co to jest modlitwa, a co nie jest, tylko ten abonament telewizyjny jeszcze opłać i dostawcę kablówki, bo bez tego będziesz przecież głupia jak but i żaden Duch Święty nie zdoła cię pouczyć. 
Doszła do „spełnienia marzeń”… 
Napisałam w cudzysłowie, bo z marzeniami to jest tak dziwnie, że wystarczy je nazwać kaprysami, żeby już nie brzmiały ani mądrze, ani uszczęśliwiająco, tylko coś jak wieczny głód nie do zaspokojenia; taki ewoluujący w ciągle coś jeszcze. I wcale nie zaliczyłabym go do naturalnych, tylko wyuczonych. 
Przychodzi na świat nieszczęśliwe niekontaktujące z nami dziecko, które tylko ryczy, że umarło i straciło cały swój cieplutki śniony świat, dostając na obciążenie ciało, przez które nic nie widzi, ani nie słyszy, gotowe jedynie jeść i spać, co daje mu namiastkę tego co miało, możliwość dalszego śnienia. A my jako rodzice wiemy po swojemu (odwrotnie niż ono), że życie mu daliśmy i dzięki nam na świecie jest, więc przechodzimy do przekonywania go, że żyje i że świat jest wart tego, żeby go chciało. (W tym – nas...) Przystępujemy do nauki chcenia w ogóle, czegokolwiek na tym świecie – chcij i chcij, żeby się przekonać, że jesteś. 
Potem już bardziej metodycznie, żeby dziecko nie spotkało odrzucenia przez społeczeństwo. Pasowało do rówieśników, otoczenia, szkół, do prac, do kraju, do cywilizacji. A nawet zdołało w tym życiu społecznym tryumfować, kreować swoje role, zdominować ten świat w jakiś sposób.  
Nie wiadomo kiedy potrafi przyjść to złapanie świadomości życia, świadomości własnego istnienia. I to tak skutecznie, że na koniec człowiek potrafi już w nic nie wierzyć, tylko to wyuczone życie, które na początku brał za śmierć i przeraźliwie się go bał. Nabywa wiarę w tzw. „siebie”. (Dlatego niektórym do końca będzie się mieszać, czy bardziej boją się żyć, czy umierać, bo starach to strach – tylko uczucie w oparciu o daną wiedzę. Trzeba by poznać jeszcze większy od tych dwóch, żeby złapać jakiś porządek rzeczy, czego warto, a czego nie warto się lękać.) 
Nieco abstrakcyjnej, ale paradoksalnie dokładniej, świadomość istnienia na świecie, to wynik obdarowania Bogiem; spełnienia tych modłów rodziców, czy innych ludzi dobrej woli, o światło dla dziecka. Dlatego mądrze ktoś powiedział, że cała reszta chcenia, niż o posiadanie Boga, to już tylko chciwość człowieka przez niezdawanie sobie sprawy, że można stracić to, co się „ma” – dostaje. Całą rozumność i tym samym nawet percepcję. 
Chciwość jako takie coś, co należy do nas samych, wypływa z nas samych, a nie wynikło z czyjegoś pragnienia zjednoczenia z nami, z chęci komunikacji, która wyglądała na nieprawdopodobną do osiągnięcia, mającą nie nastąpić nigdy. Niczym przerzucanie mostu przez różne światy. Świat żywych, a umarłych. Nasze chciwości są proste swym rozsądkiem i racjonalnością, bo w zasięgu rozumu, a nie cudu, charakteryzują się tym, że nie towarzyszy  im miłość do drugiego człowieka, tylko do siebie samego. 
Wymyślanie sobie zachcianek jako wspieranie poczucia życia i bycia kochanym przez kogokolwiek zastępuje poczucie bezpieczeństwa na krótko. I raczej pomaga nie myśleć, niż myśleć, czyli degeneruje, nawet gdy samo spełnienie pragnienia nastręcza wielkiego trudu intelektualnego, zdobywania tzw. wiedzy; wymaga myślenia koncepcyjnego, przyjmowania strategii postępowania itp. Bo prawdziwe bezpieczeństwo, od którego spływa na nas porządek myśli i uczuć, to tylko chcenie płynące od drugiego człowieka. Nie nasze chcenie. Czyjeś chcenie rozumienia nas. Jeśli tego jednego od nas nie chce, to cali jesteśmy do niczego nie przydatni ze swoją świadomością życia i z wszystkim, co z niego rozumiemy. Nic z przydatności do pracy, wydajności, zdolności pozyskiwania pieniędzy, majątków, zdolności opiekuńczych, umiejętności posprzątania i nakarmienia. Tyle to każda maszyna umie lub każde ciało na miejscu naszego ciała.
Dlatego też zdrada jest czymś tak złym, zabójczym jak mówienie – już nie potrzebuję, żebyś żył/żyła. Zdrada jako odwrócenie się od czyichś potrzeb, od ich rozumienia, więc tym bardziej karanie ich występowania, przejawiania, niechęć ich słyszenia, rozpoznawania. 
Aż po niechęć do słyszenia słów jakichkolwiek u kogokolwiek, bo to taki właśnie kierunek. A na początku wydaje się, że jeden człowiek to taka mała strata. Potrafimy nawet wmówić sobie, że – cnota, ratowanie drugiego człowieka przed próżnością, egoizmem. Podczas gdy słowa niechęci po prostu zabijają. Zabijają wolę życia. 
W tym sensie jesteśmy delikatniejsi od kwiatów. One mają moc pożyć bez podlewania dłużej lub krócej, a człowiek nie ma żadnej siły na życie dla samego życia, dla siebie.
Tym samym (z drugiej strony) niezwykle trudno przeżyć życie bez zabijania innych ludzi niekochaniem, zimnymi słowami, „rozsądkiem” (ludzkim). To bardzo poważny dług i jedyny wart wysiłku w spłacaniu, ale że wolimy go wypierać, to czerpiemy satysfakcję z udowadniania go innym, z wystawiania rachunków komukolwiek za cokolwiek. Jakby to była prawda, że godzimy się na bycie niekochanymi, byle zapłacono nam na sposób materialny. A przecież jakie prawo wprowadzamy, takie nas dotyczy, czyli ktoś, kto nam zapłaci, będzie uważał się za zwolnionego z miłości, „wolnego” od tego. I końca nie ma taki wyścig ze zdolności niekochania, wystawiania sobie wzajemnych rachunków. 
Tylko tak mogę zrozumieć ich przybywanie na świecie. Bo jak inaczej? Co w nich „naturalnego”? 

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo