Obiad - Xylomena
Obiad - Xylomena
Xylomena Xylomena
998
BLOG

Żywienie ciała

Xylomena Xylomena Gotowanie Obserwuj temat Obserwuj notkę 26

Zjadłam dzisiaj na obiad samo zło – wedle nauk witariańskich – z którymi się ostatnio zapoznawałam. Ziemniaki z masłem i posolone – złe bo na surowo skóra i pędy mają solaninę; złe, bo ugotowane, a wszystko gotowane uruchamia bakterie gnilne w przewodzie pokarmowym, gazy i toksyny; złe bo z masłem, które jako produkt odzwierzęcy jest obrzydliwością; i złe, bo z solą (nieważne, że morska), bo minerały z innych źródeł, niż sok owoców i warzywa zmniejszą przyswojenie z tychże. W tym produkcie tylko posypka z suszonego koperku mi się udała – w sensie, że nie podlega krytyce. Poza tym zjadłam też kiełbaski z soi – też złe, bo gotowane i bo to soja, czyli taki groch, który ma fitoestrogeny (nie ważne, że już nie miesiączkuję i estrogeny mam w deficycie). Zjadłam szpinak zasmażany na oleju, z czosnkiem, jajkami, śmietaną i solą (lubię od dziecka). No więc źle, że szpinak nie na surowo plus smażeniem mogłam przekroczyć temperaturę 120 stopni (choć starałam minimalizować, tylko do ścięcia jajek), a więc wyprodukować truciznę pod nazwą acrylamid narażając organizm na stany zapalne wszystkiego. Jajka obrzydlistwo, bo z odbytu kur i w ogóle wśród różnych odmian salmonelli można trafić na taką, która jest wewnątrz jajka, a jak już się ugotuje na twardo, żeby uwolnić od bakterii, to i tak z jajka zostaje tylko nic nie warta zgnilizna. Śmietana od krowy – obrzydlistwo, bo nikt normalny nie przystawiłby ust do jej cycków, no i krowa jest sztucznie unasieniana lub szprycowana hormonami dla przedłużania laktacji, a więc czyste zboczenie i zwyrodnialstwo dla pozyskania pokarmu (ciekawe, bo ludzi wystarczy doić, żeby laktacja nie ustawała). Czosnek zabity, to tylko toksyny i cuchnąca siara. A sól jak wyżej. Ogóreczek dla ślinki też mi się nie udał, bo zakwaszany (wystartował do kiśnięcia octem lub kwaskiem, czyli truciznami) i z tym akurat się zgodzę – kiszone lepsze, ale w sklepie nie było.

Nie chcę napisać nic prześmiewczego – naprawdę, bo w ogóle widzę taki temat jako tragiczny, kiedy ludzie wiodą spory o diety i zdrowotność takiej, a nie innej konsumpcji, starając się kogoś tym uszczęśliwiać, a w praktyce negować, wyodrębniać i tworzyć całe ruchy dla wpływania na asortyment sprzedażowy.

Nie widzę nic do wyśmiewania także z tego względu, że każdy kto już dożywa wieku średniego, a niektórzy wcześniej, czy nawet od urodzenia, bardzo dobrze czuje swoją jedzeniozależność, co mu zdecydowanie nie służy, czy przestaje służyć. Niemal w czasie rzeczywistym, z uwagi na coraz marniejszą przemianę materii, zwalniającą wymianę komórkową, przybywające dysfunkcje metaboliczne i wszelkie zmieniające się warunkowania organizmu, łącznie z witalnością - umiejętnością czekania na przyszłość.

Ale w tym cała rzecz, że nauczenie się własnego ciała, nie jest nauką do przeniesienia na ogół. Jak niepodzielność wrażeń smakowych. Temu to jest smaczne/niesmaczne, tamtemu co innego. Niech sobie wszyscy uważają nerkowca za najsmaczniejszy orzeszek z istniejących na świecie, a ja go zostawię z całej mieszanki, jako niejadalnego, bo dla mnie akurat jest mdły i obrzydliwy, aż do odruchu wymiotnego (teraz dałam mu szansę zamieniając na pastę z płatkami drożdżowymi, solą i masłem – zobaczę, czy się przyzwyczaję). Ale nikomu go nie będę odradzać, tak jak nikogo zmuszać do jedzenia szpinaku ma moją modłę.

A czy nad tym wszystkim da się postawić racje naukowe, co jeść i kiedy, i przez wzgląd na nie katować? Jak dalece - aż do wymiotów, biegunek, wysypek i wszystkiego o czym krzyczy indywidualne ciało? Gdyby to było sensowne i w ogóle możliwe, żeby do takich nauk dietetycznych dla ogółu dochodzić, to każdy ich spełniacz powinien odsadzać swoją żywotnością, czy tylko zdrowotnością (bo różne są rodzaje śmierci – tych z uwiądu starczego, to pewnie najmniej) pozostałych ludzi. Takich niefrasobliwych; poza tym, żeby było co jeść. A tak nie jest. Bywają żywotni wszystkożercy i wszystkopijcy, sprawni fizycznie i intelektualnie, jak świętej pamięci Danuta Szaflarska i bywają żywotni weganie, czy witarianie, albo ci jedzący wyłącznie mięso, albo dobierający sobie diety sami. Pamiętam świetnie sprawną sąsiadkę po osiemdziesiątce (ciągle żyje, tylko już nie sąsiadujemy), która od dziecka brzydziła się jeść to, co surowe (owoce, warzywa), chociaż była kobietą ze wsi i nikt jej takich wzorców nie podsunął. Taki instynkt, którym żyła. Nawet zielonej herbaty nie mogła sobie zaparzyć, bo zaraz miała od tego biegunkę. Nie ma nazwy na jej dietę (antywitarianizm?), ani badań nad nią, a jedzie na niej przez życie jak czołg bez niedoborów paliwa, choć zdawałoby się, że sama zgnilizna zgniliznę pogania, bo witamin teoretycznie nie ma (giną w gotowaniu) i minerały gówniane. Przy tym figura laski, że gdzie mi do niej z moim sadłem. Ale, czy chciałabym nie jeść owoców i warzyw na surowo, byle się do niej upodobnić? No nigdy w życiu, bo pod względem pokarmowym moje ciało nie zna/nie uznaje bajeczniejszych doznań, niż od jedzenia owoców i nie zamieniłam bym tego na poprawę swego kształtu.

Dlatego uważam, że szkoda czasu na wczytywanie się w diety. Lubisz odżywiać się podjadaniem cały dzień małymi kęsami, jak owca, to podjadaj, bo może właśnie tak najlepiej czujesz, czego ci brak. Potrzebujesz doznawać uczucia głodu i odpoczynku jelit, jedz daniami na godziny, a nawet raz dziennie kopulasto i nie krytykuj tego pierwszego, bo naprawdę nie wiesz, który z was lepiej czyni własnemu ciału, gdy może obydwaj jednakowo dobrze lub źle. Masz natręctwo smrodu z jelit – rób sobie lewatywy choćby codziennie, aż po zabicie odruchu fizjologicznego. Nikt za ciebie nie rozstrzygnie tego dylematu, czy lepiej mieć zdrową głowę, czy organ zgoła pośledni. Potrzebujesz zmusić swój żołądek do wydajności przez siebie wyrozumowanej, to go sobie przed posiłkami zasalaj, czy zakwaszaj jadami ze zgniłych jabłek, jeżeli wierzysz, że od tego aktywizujesz gastrynę na wszystkich etapach trawiennych (łącznie z ośrodkiem mózgowym, którego jednak nie da się w ten sam sposób zgwałcić, żeby uznał, że smakuje mu coś, co mu nie smakuje). Ale może właśnie dobrze sobie zrobisz, bo ukatrupią się jakieś drobnoustroje, które inaczej by przeszły, albo patulina zabije ci jakiegoś nowotwora zamiast coś z twojego układu nerwowego. No któż to może wiedzieć, zatem, dlaczego ci zabraniać i przed czym ratować.

Kto pamięta, ile razy już w historii zmieniała się wiedza w dietetyce odnośnie zdrowego żywienia i oddziaływania poszczególnych produktów na organizm (że to ani końca ani konsensusów nie widać, tylko coraz szumniejsze nazwy instytutów żywienia, jako niepodważalnych wyroczni), ten zawsze powinien kierować się ograniczonym zaufaniem do nauk w tym względzie. Pokolenie moich matek było zmuszane przez pediatrów do odstawiania dzieci od piersi po trzecim miesiącu na rzecz odżywek syntetycznych adresowanych dla każdego miesiąca życia. Pokolenie moich dzieci nauczone jest z kolei wiary w jedzenie wyjaławiane i boi się podawać dzieciom cokolwiek poza pasteryzowanymi słoiczkami z gotowym już zupełnie wszystkim, bo starcza mu napis na produkcie, że coś jest przeznaczone dla dzieci. (Jest to pokolenie tak bardzo napisozależne, że zawierzanie doświadczeniu, czy sobie już prawie nie występuje). A jak już dzieci z tych słoiczków wyrastają, to prędzej dostają chipsa, niż znajomość z czymkolwiek naturalnym, bo przecież to są pokarmy cywilizowane, a nie jakieś sporządzane samemu jak u prymitywów. Nie mówię, że wszyscy się na to biorą, a tylko jak nic nie warta jest dietetyka adresowana do ogółu, którą powszechnie i tak identyfikuje się jedynie z reklamami i ponętnymi opakowaniami w sklepach o masie motywujących do zakupu napisów, a więc z najgorszym chłamem. Przy tym, to nie tylko rodzic ma się za świadomego swojej diety i tego, czym warto karmić dziecko, ale najgorsze, że także ono samo i właśnie w oparciu o telewizję i kolorowe opakowania. Dziecko tworzy dyktat, co gotowe jest zjeść, a czego nie tknie, więc albo je gwałć jedzeniem i pozwól uważać się za potwora, który nie kocha, albo tym potworem bądź i truj, tak jak ono sobie życzy, w aurze rodzica doskonałego.

Podczas gdy co jest zdrowe? Rozsądek i kierowanie się doświadczeniem. Życie jest nauką w każdym aspekcie, także tym dietetycznym, więc tak jak nikt dla nas nie wybierze najlepszego partnera i nie podyktuje, co ma nas radować, a co smucić, w kim zakochać (choć możemy to sobie brać do serca, że jest inaczej, niż by ktoś chciał/chcieli i latać po równanie do szeregu do różnych seksuologów itp.), tak nie podyktuje, co ma nas leczyć/odżywiać, a co truć. Ktoś może powiedzieć, co jego wyleczyło lub otruło i to wszystko. Reszta jest jedynie pychą uzurpowania swojej wiedzy do boskiej. Żądzą, próżnością. Którą jasne, że można zaakceptować – droga wolna. Której można nawet łaknąć, żeby tak było – żeby to ktoś za nas wiedział i podyktował. Choćby z sentymentu do poczucia zaopiekowania w dzieciństwie, że to zawsze wiedział ktoś, a nie ja i że jedzenie było obowiązkiem, za który czasem nagradzano, a nie nagrodą, póki żywi, a nie truje. Albo z wiary w systemy i porządki opiekuńcze, które są władne ustalić optymalne dobra żywieniowe i właśnie je zapewniają asortymentem sklepów. Z lęku przed byciem samu w pozyskiwaniu jakiejkolwiek wiedzy, choćby tej najbardziej prozaicznej, jaką jest wiedza o pokarmie dla własnego ciała.

Bo istotnie chyba nawet lepiej umierać trując się tym, co wszyscy, niż być jedynym ocalonym wiedzą niepodzielną... Czy nie na tym ten dylemat polega?

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości