Xylomena Xylomena
120
BLOG

Miłujmy się miłujmy, ale i po ustaniu sądów potrzebujemy łaski jak nierządnica

Xylomena Xylomena Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

Można by pomyśleć - nic Bogu do sądzenia, jeśli ludzie sami potrafią sobie wybaczyć. Zaprzestają sądów wzajemnych. Do takiego wniosku łatwo dojść w pierwszym momencie z dosyć znanego, bo często powtarzanego w kościołach, fragmentu ewangelii o przyprowadzeniu nierządnicy do Jezusa na sąd, w swoistym akcie oficjalnego uznania Jego przewodnictwa, nauczycielstwa („nauczycielu, co powiesz”).

Niby sąd nierządnicy, a w praktyce jedynie jako pretekst, żeby osądzić/wybadać rolę Jezusa w świecie, wobec ludzi i Boga, komu On służy, jak Jego Boga/suwerena zidentyfikować.

I najważniejsze dla tych konkretnych pytających (ale może też wszelkich?), czy On za tym prawem, co to Bóg przekazał Mojżeszowi, żeby „takie kamienować”, czy w opozycji, a tym samym, czy to na Niego należy podnieść kamienie, żeby łaska PANA od Izraelitów się nie odwróciła, bo takie właśnie było prawo (i dla wielu jest nadal), którego się trzymali (niekoniecznie to samo, co – wymyślali – nie jestem pochopna w takich wnioskach) – wykluczania niewiernych dla oczyszczenia „siebie”.

Ktoś by mógł się zachwycić, że to dopiero imponujące poczucie wspólnoty ciała – kogoś innego utłukę, jakbym ząb z próchnicą sobie wywalił z ust, żeby mi całej krwi nie zatruł...

Gorzej, gdy to już same spróchniałe zęby i chciałyby się ostać przez dowodzenie, że inne bardziej, zamieniając prawo, iż każdy z próchnicą robi wypad, na gradację zagrożeń. Jakby to w ogóle nie o dobro posiadacza ciała chodziło. Nie tego, kto całe życie owego organizmu utrzymuje. A przecież w takiej skali, to już w ogóle, co zębom do tego, który od nich lepszy, czy nie lepszy?

Choćby żyły w najgorszym z ludzi, to od tego najgorszego ich powstanie zależało. A jeśli w najlepszym, nie więcej, ani mniej swą próchnicą szkodzą.

Jezus mając się odezwać w takiej sprawie przypomina mi mnie w pewnej sytuacji z młodości, kiedy po prostu nie miałam cienia wątpliwości, że dana osoba od podniesienia na mnie ręki dozna krzywdy natychmiastowej i go stracę, tylko oczywiście genialnie z niej wybrnął, a mi bez ofiary i kłamstwa się nie udało.

I ja wiem, że takie odwrócone porównanie, może wielu zgorszyć (tych porównujących wielkości), tylko, że ja ani trochę o tym, kto na kogo się zapatrzył i wziął przykład, a raczej, że przy każdej próbie rozumienia kogokolwiek, kluczami są własne doświadczenia.

Jest ich tyle i takich, to i drugiego rozumie się tyle i tak, a przychodzą nowe i coś staje w nowym świetle, nowej odsłonie. Myślę sobie, że to całkiem dobrze zauważać, który klucz trzyma się w ręce; dobrze móc na niego wskazać, bo ostatecznie i odrzucić to da się tylko taki, a nie jakiś niewidzialny.

No i w moim przypadku nie jest ani trochę istotą racjonalność sytuacji – badanie tego, czy to rzeczywiście miałoby taki przebieg przed jakim się wzdrygnęłam. Może i całkiem z urojenia, albo dla wyparcia własnego tchórzostwa poddałam się takiemu dziwnemu instynktowi i tyle.

Matka zadenuncjowała ojcu trzymanie przeze mnie papierosów w wersalce, ale nie wskazując konkretnie na mnie, chociaż wiedziała, że papierosy moje, tylko polecając sąd, które to z dzieci dokonało tej zbrodni. A od tego uniku zapaliły się we mnie jakieś światełka ostrzegawcze. I zasadniczo - po co powołuje ona na sędziego tej sprawy człowieka, którego nienawidzi, gardzi nim i boi się go największym ze strachów, jako znanego jej z gwałtowności i agresji. Mój wniosek, że ona go wysyła do mnie w pułapkę zmieścił się w ułamkach sekund, a może i poza czasem wszelkim, więc nie ma o czym gadać, skąd on się mógł we mnie wziąć, bo tego to nie wiem ani trochę.

Stanęło przede mną zadanie uratowania ojcu życia, a nie wiedziałam jak to uczynić, jeśli go nie odwiodę od bicia mnie. Albo inaczej patrząc, bałam się winy za śmierć ojca, czy zwyczajnie po dziecięcemu nie byłam gotowa na taką stratę, żeby ojca w ogóle już nie mieć. On po swojemu nas wszystkich kochał, włącznie z tą żoną, tylko był takim beznadziejnym człowiekiem przez te chucie i wszelkie przeszkody, jakie mu strzeliły do głowy, że stoją na drodze ich zaspokajania.  Ale nie ważne jaki był i czy się zmienił. Nawet nie ma po co szukać takich kategorii obrony, bo ja wtedy do zabijania najgorszego się nie nadawałam (dzisiaj nie wiem, czy dalej taka jestem, a nawet bałabym się o tym przesądzać, żeby żadna próba w tym względzie do mnie nie przyszła).

Z takim przejęciem namówiłam swojego młodszego brata, żeby przyznał się do tych papierosów w wersalce, że bez wyjaśnień musiał poczuć tą moją wiarę w śmierć gdzieś w tym wszystkim (przynajmniej w owym momencie, bo to latach, to został mu z tego tylko żal) i zrobił to.

To był ogromny heroizm, bo to nie miała być dla niego konfrontacja z ojcem mu nieznanym z okładania kanciastym kijem, tylko przeciwnie. Jak ja znałam matkę, jakiej on nie doświadczał, tak on znał ojca, jaki mnie omijał. 

Czy to pod wpływem naszej zmowy, czy czegokolwiek, ojciec biegnąc do nas z krzykiem o zamiarze pozabijania dziadów (wystartował z kuchni), przystanął w przedpokoju przed przekroczeniem progu do nas, jakby zbierał myśli, jakimi słowami ma do nas przemówić. I ostatecznie wysilił się na odpytywanie, to jednego, to drugiego dziecka, chociaż o niczym ponadto, kogo ma lać za podsunięty mu przez naszą matkę pretekst. Ja odbiłam ojca od siebie, kłamiąc na podobieństwo matki, że nic nie wiem, czyje to, a ofiarą za nie swój grzech na tym sądzie został mój brat, który skłamał, biorąc na siebie winę w posłuszeństwie siostrze.

Po co tyle niewinnego cierpienia za fałsz, skoro jedynie dla trwania sędziego? Choć w sumie z  niejasną granicą, kto nim był i nobilitował coś do miana winy, a kto tylko katem. Ale poświęcenie się dla życia własnego kata, to dopiero wydaje się być bezsensem, na który mój brat z całą pewnością nie pisał się świadomie.

Brat ma mi co wybaczać i jest w prawie nie wybaczyć.

Szczególnie, jeśli w ogóle nie ma takiego ciała/rodziny, które warte jest scalania za cenę poświęcania niewinnego.  Mój brat owo bicie przeżył, bo matka w najbardziej krytycznym momencie zaczęła błagać ojca o opamiętanie się i zmiłowanie nad dzieckiem. Ale to było o włos od tego, aby strach przed śmiercią ojca zamienić na urzeczywistnienie się śmierci brata. Tak ludzkimi oczyma patrząc.

Nie wiem, czy od zawsze, czy dopiero potem, bo nie przyszło mi do głowy na to patrzeć, nasz ojciec nieraz przekonywał mojego brata do swojej partycypacji zadawanego bólu – jak ja cię biję, to mnie boli jeszcze bardziej i jestem po tym chory kilka dni. Jakby najokropniejszy uczynek własny potrafił przetłumaczyć na utrzymywanie więzi  z dzieckiem, a przynajmniej jakby o to się lękał, żeby mój brat nie popadł w zwątpienie, nie stracił duszy z poczucia odosobnienia, braku kochających ludzi wokół siebie. Z czasem zaczęło ojcu sprawiać ulgę swoiste (nie dosłowne) odwrócenie się sytuacji, kiedy jego przewaga fizyczna się skończyła. Zniewagi, nieposłuszeństwo, agresja ze strony syna. Ale jeszcze dalej wszystko skończyło się między nimi na niepamiętliwości i ogromnej miłości. Nowe role, dalsze pokolenie.

To ogromna ulga, bo to też wybaczenie dla mnie, a nie tylko między nimi. W innym przypadku musiałabym się zadręczać – cóż ja wtedy uczyniłam, co mi strzeliło do tego tchórzliwego łba, żeby ryzykować życie brata dla urojonego zagrożenia ojca.

Różne są stanięcia w prawdzie, ale najdalej człowiekowi do tej o braku swojej dobroci, o konieczności jej uczenia się. Bo faktu to się z tego zrobić nie da tylko od tego, że ktoś będzie wiedział, że do takiego wniosku powinien dojść. Na tym to się trzeba przyłapać, jak zbrodniarza, a nie uwierzyć i wyznawać winy bez żadnego ich czucia.

Ostatnio zetknęłam się z takim intrygującym świadectwem, publicznym - w internecie. Dającym mi do myślenia, czy ktoś rzeczywiście odkrył swój grzech, czy nie, albo czy stanięcie w prawdzie może być wartościowe, jeśli jest szczątkowe. Bo takie na mnie zrobiło wrażenie. 

Świadectwo jest bardzo przyjemne - mężczyzna naturalnie i od serca opowiada jak doszedł do przeświadczenia o istnieniu Boga, jak to podniosło go z degrengolady i uporządkowało jego życie, co tam w nim przewartościował, z jakich żądz wyzwolił (czy też wyzwolono go, bo skrępowano i coś tam nad nim odczyniano), z czym jeszcze nie radzi (że z córką), ale  generalnie o tym, co znosi już z pokorą i łatwością, że owa zmiana na lepsze jest wymierna.

Jednak w którymś momencie tych opowiadań, wielu, na wielu filmikach, bo to osoba w tym popularna, w wątku jak już ceni wszystkie sakramenty w Kościele i rozumie ich wartość, opowiedział o pierwszej swojej spowiedzi w tym przełomie. W sposób prześmiewczy, że w konfesjonale spotkał kogoś... niespełna rozumu.

Był to staruszek, od którego usłyszał niezwykłe słowa, które trudno mu było zrozumieć inaczej, niż jak naganę za spowiedź: „Jak już jesteś taki mądry, że umiesz wymienić swoje grzechy, to dlaczego grzeszysz?” Skonfundowany poszedł z tym po tłumaczenie do kolejnego kapłana - młodego, a ten od razu wyzwolił go z pomysłu na rozmyślanie o tym, zdezawuowaniem swego kolegi, że to już kompletnie nieważny kapłan, odsunięty od posługi, tylko jak o tym zapomina, to zasiada do swojej dawnej roli i akurat na ciebie padło.

Morał jaki z tego zdarzenia wysnuł penitent, i dla siebie, i potem swoich słuchaczy, jako naukę, polegał na tym, by szukać wytrwale pasującego do siebie kapłana, „normalnego”, byle tych sakramentów się trzymać, byle być w Kościele.
A z takim już każdy proboszcz szeroko mu drzwi kościoła otwiera, by swoją historię mógł głosić.

Ale jeśli w tym całym odkryciu Boga, to zignorowane pytanie pochodziło prawdziwie od Niego, najlepszego kapłana - a tak mi to wygląda, więc ja biorę - to jaki sens by został dla tego człowieka, i kogokolwiek, z sakramentów dla sakramentów? Jakieś dreptanie w kółko wokół o wiele ważniejszych drzwi z pytaniem, czemu się nie otwierają.

Na co Bóg musiałby odpowiedzieć: Przecież to ty zamknąłeś mnie za drzwiami i klucz wyrzuciłeś, gdy ci podałem, to czemu się pytasz. I ten „normalny”, jak wielu mógłby nie ustępować, czy to na pewno prawda, skoro taka, której nie rozumie i drążyć temat: A kiedy PANIE uczyniłem ci tą wielką zniewagę, przecież bym nie śmiał?

Bo tak się objawiają wszystkie nasze grzechy, że czego dosłownie nie przyjmujemy, tego już i w metaforze nie zobaczymy, więc na nic roztrząsanie słów z nich.

Dlatego człowiekowi po stokroć lepiej brać zaślepienie jako specyfikę grzechu, uwierzyć, że go posiada, póki nie rozumie, niż za ułomność rozumu i pokładać nadzieję w rozmyślaniach, medytacjach nad rozwikłaniem zagadek, które takimi mu się jawią. Bowiem tylko jeden jest żal widzialny za grzech, jeden żal prawdziwy – aby grzechu więcej nie popełniać (więc i okazja do człowieka wraca, by ów żal unaocznić). Ale jeśli ślepotę z grzechu wyprzeć jako jej owoc i swój rozum oskarżyć o niedowidzenie, to choćby głowę zajeździć na śmierć rozmyślaniami i wynająć najmędrszych doradców, nie znajdzie ona odpowiedzi prawdziwej, skoro pod zadane jej założenie. W skrajnych przypadkach nie zrozumie ze słów niczego i wtedy zostanie już tylko strach.

Tak nad Jezusa nie było mędrca i każdy kto się lękał Jego słów, nie mogąc ich pojąć, o swojej grzeszności świadczył. Jednak kto się chełpi ich rozumieniem przez rozum, nie tyle grzeszność swą maskuje, co rozum swój na przekleństwo winy za innych skazuje, bo przecież zwodzenia dokonuje, czyjeś poznanie grzechu opóźnia lub nawet uniemożliwia. 

W tym zrozumiałe mi były obawy innego świadka własnego nawrócenia, głoszonego na kanale YouTube. Ten z kolei nie tyle coś niepojętego zignorował i odrzucił, co przeciwnie – zdawał się być  tak ostrożny w samodzielności, że chciał dostać od Jezusa prawo do ewangelizacji wypowiedziane przez Niego słowami.

Świadectwa tego mężczyzny były po wielokroć bardziej imponujące, co do doświadczeń mistycznych, spójności wypowiedzi, żarliwości w wierze od poprzedniego. Tamten co kilka zdań wchodził w dygresję i gubił się, do czego zmierza podejmowany przez niego wątek, co chciał powiedzieć, na co nie pomagały nawet zbiorowe modlitwy przed zabieraniem przez niego głosu, ani wybiegi (gdzie indziej), żeby udzielał wywiadu na zadawane odpowiedzi.

Mistyk odsłaniał tak wiele duchowości wskazywaniem na własne doświadczenia i relacje z Bogiem, posłuszeństwo Jego głosowi, że gdzie tam nominalnym kapłanom do jego kazań, wykładów – w każdym razie ja bieglejszych w mowie na YouTube nie zobaczyłam, nie słyszałam. I niczym Hiob zdawał się być wytrwały w tym, co sam o swoich cnotach, czy działalności wiedział, skoro pytał Jezusa, czy może ludziom głosić ewangelię...

Po wielokroć. Dochodząc do trzykrotnego zaprzeczenia, a niezmiennie zajmując swoim świadczeniem o Bogu, jak zajmował. I miał publikacje książkowe w majestacie zgodności z nauką Kościoła, bo gdy takiej formy przekazu zapragnął w natchnieniu, ku pożytkowi wielu, to nad jego tekstem odpowiedni charyzmatyk w Kościele ujrzał światło Chrystusowe. Boże poradniki... Sama poprawność.

Jednak musiał być głodny czegoś więcej, albo w tym jednym nie miał odwagi posłuszeństwa zasmakować (choć nad skutkami każdego, o którym świadczył, był zachwycony), ponieważ wpadł na pomysł (lub podjął podrzucony), poszukania formacji zakonnej. Zupełnie jakby chciał zmienić ów swoisty zakaz, czy też uczynić racjonalnym – popychającym go do czegoś.

Po ludzku zrozumiałe - po co marnować taki wielki talent chowaniem pod korzec, co temu Bogu do głowy strzeliło, skąd ten upór ku zaprzepaszczaniu pożytku, jaki by można z tego wyciągnąć? To może dlatego, że jestem cywilem, a nie w służbie mundurowej? Dlatego, kiedy znajome z Facebooka podsunęły mu namiary na formację szkaplerza karmelitańskiego pośpieszył do tej furtki, wychwalając, że i owa witryna społecznościowa bywa dobra, a nie samym złem, jak „się sądzi”.

Już wkrótce zamilkł i jakiekolwiek inne jego świadectwa publiczne przestały przybywać.

Bo słów Jezusa zgwałcić się nie da. One zaświadczają prawdę, a nie ją wymyślają; a moce ewangelizacyjne nie leżą w żadnym człowieku, i nie ma powodu, żeby to zmieniać, negocjować – Boże powiedz wreszcie inaczej lub co mogę uczynić, żebyś zmienił zdanie. Kto nie zadowala się Duchem Świętym, temu żadne słowa tego nie dołożą.

Albo jeszcze inaczej – kto chce być czysty, usprawiedliwiony za sprawą Jezusa, jaki nakaz to On mu wyznaczył,  bo - PANIE, to przecież nie ja i nic nie ja, nie moja wina, tylko wyznacz te przepisy tak i tak, żebym je mógł wziąć jako swoją tarczę i się bronić - niech pomyśli, czy nie próbuje raczej lepić kamienia do rzucania w nią.

Kiedy do Jezusa faryzeusze przyprowadzają nierządnicę na sąd, jest On w otoczeniu wszystkich. I to jest bardzo ważna okoliczność, jawna, dopowiedziana, choć niejeden dzisiaj zastanawia się, że mógłby o wiele więcej zrozumieć z całej tej historii, gdyby mu ktoś powiedział, o czym ten Jezus tam dłubał patykiem, czy palcem na piasku, kiedy zdał się zaciąć w milczeniu na pierwsze nagabywania.

A przecież, gdyby Jezus zaczął pisać gdzie indziej, niż w ludzkich sercach, to nie miałby się po co rodzić, bo do niczego byliby ludzie. Nie – powiedzcie im raczej, co On pisał, to już wszystko od tego zrozumieją. Tylko jakim cudem lub za jaką cenę? Czy staliby się sprawiedliwi i bez grzechu od tego „objaśnienia”?

Tym współcześni niczym nie odbiegają od tamtych faryzeuszy, o których powiedziano, iż ku zastawieniu pułapki na Jezusa słowa chcieli uzyskać.

Byli wszyscy, to wszyscy. W tym uzdrowieni, chwaleni za wiarę, apostołowie, Maria Magdalena, matka Jezusa i kto tam tylko mógł być. I czyżby wszyscy oni jak jeden mąż parali się nierządem, skoro na wezwanie Jezusa do okazania swej niewinności rzuceniem kamienia w kobietę grzeszną nie objawił się nikt? Albo czyje myślenie może wędrować w taką stronę, że jakikolwiek człowiek bez winy, mógłby chcieć zamienić swoją świętość w prawo do rzucenia w kogoś kamieniem? Chyba tylko ktoś, kto takich ludzi w ogóle nie zna.

Izraelitów dotyczyło tak nieprzebrane morze nakazów i zakazów od PANA , że każdą nitkę w tkaninie wzdłuż i w poprzek mieli za zadanie badać, czy tam nie pojawia się jakaś plamka i latać z tym do kapłana, a potem jeszcze diagnozować co tydzień, czy rośnie, czy maleje; każdą plamkę na swym ciele, w jakim ona odcieniu, rozległości, z włoskiem żółtym, czy czarnym, wklęśnięta, czy nie; ich nieczystość/wina/grzech przeciw PANU mogła się brać i z tego na co niebacznie spojrzeli i czego dotknęli, i co spożyli, co uczynili osobiście lub członkowie ich rodziny. Ciężary nie do udźwignięcia i rozeznania, że oto jestem już bez zarzutu wobec Boga i mogę nie drżeć ze strachu przed Jego niełaską, straceniem każdej obietnicy, a zasadniczo karą śmierci. 

A za te masy pierdół nie do ogarnięcia, jak spojrzałby na to dzisiejszy człowiek, znali przebłagania od których włos na głowie się jeżył na samą myśl. I kapłani gubili się w tym i ginęli, nie było na to mądrych i dostatecznie skrupulatnych. W ich historii Aaron jadł ciała dwóch ze swoich synów na przebłaganie, kiedy to ci spłonęli ogniem z nieba jako ofiary za swe zaniedbanie świątynne, bo tylko tak się dochodziło do oczyszczeń dla „wszystkich” - udziałem w ofiarach ołtarza, spożywaniem tych ofiar przez kapłanów i ich rodziny.

To ktokolwiek z tych ludzi miał się określić niewinnym na pokuszenie tak strasznego Boga? Niezależnym, niepodlegającym karze, wolnym od lania rodzica za co tylko mu się zamarzy wobec swojej własności?

Tak w tym mierzeniu ze sobą „wszyscy” uwierzyli, że Jezus jest Bogiem, a nawet jak ktoś nie uwierzył, to nie próbował sprawdzianu z takim ryzykiem, dla tak lichej łaski, jak prawo do rzucenia kamieniem. Najmniej przez wzgląd na to, że w większych obietnicach go wychowano, ale przez naturalną grzesznikowi zachłanność, żeby mieć to, czego sam chce, a nie, co mu dają.

A kogo ocalił Jezus postawieniem tego warunku, że kto z was jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem? Czy tą nierządnicę? Bynajmniej, bo ta kobieta mogła się ocalić już tylko tym, żeby więcej nie grzeszyć – prawdziwym żalem za grzechy. A, że nie wiadomo, czy temu sprostała, to i o zbawieniu jej nic.

Choć objawienie się łaski od wszystkich mogło dostatecznie do szczerego żalu pobudzić. W końcu nikt przed nią nie uznał się lepszym, to w sumieniu musiało być dla niej widzialne/odczuwalne, że to dla nich krzywda, nieprawda. Najbardziej dla Jezusa.

Jezus ocalił tych, których grzechowi zapobiegł. Tych, którzy przyszli rzucić w Niego kamieniem w imię Boga. Rzucić za słowa „nie zabijaj”, gdyby je wówczas powiedział, za słowo „miłuj”, bo po nie przyszli, z tej nauki Jezusa znali i na te słowa zastawili swoje sidła - Mojżesz nam kazał takie zabijać, a ty co powiesz, będziesz nam powtarzał te swoje ckliwości, czy się ich teraz wyprzesz?

Kto z nich przeżyłby rzut takiego kamienia bez gniewu Ojca, skoro się na Niego powoływali, a nie mieli się za działających we własnej żądzy? To nie oni zeszli przed chwilą z góry Oliwnej, na której się modlili, tylko On. Mógł być akurat po wyroku/zapowiedzi śmierci za nich, który przyjął, o którym się dowiedział od Boga, o ile nie od Jego urodzenia taki liczyć.

A ci przed chwilą uradzili sami ze sobą, że to bluźnierca  usiłujący zająć ich miejsce w łaskach synowskich i tylko jakiś zrutyniały ze starości Nikodem upiera się, żeby to przynajmniej przepisy wyznaniowe zastosować do ustalenia tej strasznej grzeszności  i jakieś przesłuchanie, badanie zrobić, świadków szukać. To idź i badaj – wysyłają zgorszonego starca, jakby ich już nic z tego nie dotyczyło, jakby sami sobie mogli być prawem.

Faryzeusze wskazali na nierządnicę, niczym rodzic na paczkę papierosów nastolatkowi dzisiaj, z pytaniem wyboru -  twoja, czy nie twoja - jako na prawo wszelkiego głosu i obrony. I choćby ten nastolatek wiedział, że ty mój rodzicu jeden z drugim paliłeś jak ja i palisz po dziś dzień, z tym swoim przesłuchaniem do mnie się zbliżając; i choćby ten rodzic wiedział to sam o sobie, że idzie lać to dziecko za nieróżnienie się od niego niczym kompletnie, to nie o tym będą rozmawiać, ponieważ obie strony się godzą/rozumieją w tym, że chodzi tylko o prawo do tego lania, kto jest zachowany w prawie do kary, obojętne za co, pod jakim pretekstem. O to, kto wyznacza zasady.

U Izraelitów dochodziła jeszcze zależność łańcuchowa – jak my nie zabijemy, to nas zabije PAN.

A dzisiaj codzienne życie wielu ludzi wystawia ich na próbę pokonywania wiary w taką zależność, w różnych gradacjach, albo wręcz są przyparci do takiego wyboru, że jak ty nie zabijesz, to my cię zabijemy, jakby ktoś koniecznie potrzebował nobilitować się do roli PANA, czy tamtych faryzeuszy. Uczyń zło, jak nie chcesz, byśmy uczynili je tobie; wykup się od naszej grozy upodobnieniem do nas; daj dowód owego podobieństwa, to cię oszczędzimy oraz wszystko i wszystkich których kochasz, i uznamy za swego. I niejednemu mózg wysiada od myślenia, jak z takiego potrzasku wyjść, bo albo się poddaje takiemu układowi, albo uderza w samego siebie. Wybór, a niczym dobrym ani jedno, ani drugie.

Jezusowi nie wysiadł i znalazł słowa, by nikogo nie zabić samemu, ani wręcz, ani tym, co kto uczyni/ściągnie na siebie, i nie popchnąć do zabijania - kto z was jest bez winy, niech pełni zaszczyt przewodzenia w sądzie, w wymierzaniu kary.

Po fakcie wielu ma to za prostotę, na którą sami by wpadli, tylko sytuacja im się nie nadarza, bo jakaś abstrakcyjna nie z ich bajki, nie z takich barbarzyńskich czasów. Mędrcy na wyścigi i baranki pokoju przebłagalne, a przecież przeciwnie, a nawet dokładnie przeciwnie, skoro i po ten gotowiec nie mają refleksu/odruchu sięgnąć, ilekroć rodzi im się w głowie myśl - muszę zrobić to czy tamto wbrew sobie, nie mam wyboru, bo inaczej źle na tym wyjdę przez podlejszych ode mnie, czy tylko zmówionych w jakiejś sprawie, zgodnych w danym prawie.

Po słowach Jezusa też ujawnia się zgodność, stopniowa i całkiem inna od tej, w którą każdy zebrany wierzył, że ich wiąże. Nie było chętnego wejść w rolę karzącego nierządnicę, łącznie z faktycznie poszkodowanym mężem, który musiał tam być, skoro byli wszyscy. I wątpię, czy to pokora pod wpływem rachunku sumienia go dopadła, że skoro z tą moją świętością nic pewnego, to spoko, nie na takie rzeczy zasłużyłem, czy też lepiej takie, skoro odfajkowane, niż co tam jest jeszcze w pakiecie do wyboru.  Przecież gdy się żyje w takim prawie, że wszyscy inni czuwają nad wiernością twojej żony, czy ona już do ukatrupienia, czy jeszcze może sobie pożyć, bo sam Bóg ma się za twojego adwokata w tej sprawie, to całkiem może ci się pomieszać na czym zależy tobie samemu, co byłbyś w stanie wybaczać, a co nie i gdzie tu jest miejsce na twoją wolę, twoje zdanie, a w końcu tożsamość osobową.

Tym samym, jeśli i ta żona nie zdradza tym aktem ciebie samego, bo swą rolą małżonki należy do „wszystkich” (podlega kontroli zbiorowej), a rolą zdradzającej, naraża  „wszystkich” na spłynięcie ognia z nieba, na wytracenie i zaprzepaszczenie roli narodu wybranego, usynowionego, to nie jest to historia o grzechu, jako zniewadze i zranieniu uczuć jakiegoś mężczyzny, o rozwaleniu się związku tej pary.

Faryzeusze tym procesem roztrząsają dylemat – Jezusie, jak Ty chcesz uratować nasze wybraństwo, jeśli odstąpimy od zabijania,  przecież bez ofiar nas spotka zguba, bo coś z tymi wszystkimi grzesznikami trzeba robić, kogoś za nich zabijać. Oni w obietnicy od PANA, za trzymanie się tych ofiar,  mieli jedynie dobro za życia, swoją ziemię obiecaną, gdzie kobiety przestaną ronić ciąże, wszyscy chorować i będą długo żyć, a nie żadne - nie przejmuj się umieraniem, tylko swoją moralnością, bo to po śmierci wszystko będziesz mieć dobrze. Choć stopniowo i to im przybyło w wyobrażeniach nagrody, więc wiedli o to zmartwychwstanie spory, ale i tak niezmiennie za sprawą właściwego trupa (zaakceptowanego/przyjętego przez PANA), jedzenia tej ofiary i koniec.

Pokładanie nadziei w zabijaniu, to nie jest coś do leczenia na pstryk, nawet jeśli to tylko zbiorowa choroba obejmująca „wszystkich”.  Nadzieję w zabijaniu mają i dzisiejsi ludzie, po tysiącach lat dalej, którzy umieją roztaczać pożytki, jakie z tego mają wypłynąć. Zarówno podpierający się w tym wolą Boga, jak i - nie.

Czy faryzeusze przyszli kusić Jezusa – weź na siebie wyrzeczenie się tego Boga, którym jesteśmy już tak umęczeni, że nic nie pojmujemy, co nam wolno w tym życiu, bo strach niebacznie w kupę na drodze wdepnąć, żeby za winę do ogłoszenia się nieczystym nie było to poczytane (żadna metafora, choć może słaby przykład, bo kiedy takie przykazanie było zgodne z ludzkim odczuciem, to i do zapamiętania łatwe, i do przestrzegania)? Raczej nie. Faryzeuszom w tej ludzkiej niemocy rozeznania się co do przepisów prawa PANA mogło być całkiem dobrze. Można to sobie tak wyobrazić.

Ludzie nauczyli się zdawać na czyjeś osądy, żeby mieć odrobinę odpocznienia w głowach od ustawicznego pilnowania się, a faryzeusze w rolę tych rozsądzających/osądzających z przyjemnością weszli. Im mniej wierzący, tym skwapliwiej, choć trzeba pamiętać, że nie w takim sensie, że zgłaszali się do tych ról na ochotnika, ani, że w ten sposób wyjść z nich mogli (byli bardziej jak dzieci w obowiązku szkolnym, niż dorośli w stosunku pracy, którą wybierają).

Słowami powołują się na wierność (Mojżesz kazał, więc niech ktoś słucha), a potrzebują jej przez wzgląd na samych siebie, utrzymanie swojego autorytetu. To przeciwieństwo Jezusa, który chce „wszystkich” doprowadzić do posłuszeństwa Bogu przez wzgląd na nich samych. W faryzeuszach jest takie specyficzne przeciwieństwo; które nie mówi – Boga nie ma – bo nawet do Jezusa przemawiają – nauczycielu prowadź, uznajemy Cię i słów twoich pragniemy słuchać.  

To tak jak rodzic biegnący do dziecka z gotowym postanowieniem bicia, który choćby objawił  łaskę, dobrą wolę do badania – no dobrze dziecko moje przemawiaj na swoją obronę, bo uznaję, że jesteś w prawie do tego – to chce usłyszeć jedynie o zachowaniu prawa własnego – tak ojcze, czy matko możesz mnie zlać lub udzielić przebaczenia, bo o nic innego nie zabiegam i nie śmiem twojej roli podważać, cokolwiek wynika z mojego postępowania/samodzielności wyborów.

A przecież Bóg jest święty, czyli nie ma w nim żadnej woli karania jako celu, jako atrybutu władzy, bez którego jego autorytet zaniknie. Przeciwnie, wobec Niego mogą tylko zniknąć puszący się władzą. Dlatego Jezus, zamiast odjąć faryzeuszom władzy (komukolwiek), ze spokojem dokłada – dobra, bierzcie się za określanie świętymi, jak Bóg jest święty, którzy to z was są, bo może on pośród was stoi, bo może on was do mnie przysłał, tylko nic mi nie powiedział. I uczyńcie jakikolwiek widzialny znak w imię tej swojej świętości, zamiast określania jej słowami, bo bez cudów się obędę. Starczy mi, że ruszycie ręką lub nogą, kiwniecie palcem, a nawet zróbcie to, co tak bardzo chcecie dla uświęcenia prawa, czyli rzućcie kamieniem.

Dziecko, które by chciało w ten sam sposób opamiętać swego rodzica, musiałoby odpowiedzieć na jego pytania o winę, coś w rodzaju –  uderz, jeżeli jesteś moim ojcem/matką.

Na jakiej zasadzie to by postawiło granicę dotyczącą identyfikacji? Nawet najgorszy rodzic ma prawo do złości z braku troski  dziecka o samego siebie – czemu nie trudzisz się w tym, tak jak ja się trudzę, czemu szkodzisz sam sobie. I może się w tym pomylić. Ale żaden nie ma powodu drżeć o brak władzy nad dzieckiem, skoro do samodzielności je wychowuje (czyli na tym ich relacja polega). Co nie znaczy, że posłuszeństwo nie mieści się w nauce troski lub na drodze do samodzielności staje. Przeciwnie, myślę, że nikt do rozumności nie doszedł i dojść nie może automatyczną przekorą i nie zdołał rozpoznać, które (czyje?) słowa mu służą, a które nie. 

Owo rozróżnienie - wartość słowa, a jego źródło, może być tożsamością (równoznaczne) i nie. A to drugie zdaje się być doświadczeniem ludzi na porządku dziennym, zarówno dla tych stawiających na własny osąd, że potrafią rozpoznawać wartościowe dla nich pouczenia wszędzie, bo nawet największy głupiec jest w stanie z przypadku powiedzieć im coś wartościowego (tylko, kiedy przestają rozumieć cokolwiek, popadają w zwątpienie w siebie) lub na źródła – autorytety (zawierzają osobom, jako przewodnikom, których warto posłuchać, a w którymś momencie nimi zawodzą, rozczarowują, czują oszukani).

Dlatego i bez czyjejkolwiek podpowiedzi, przez samo doświadczenie życiowe łatwo dojść do pytania, czy komukolwiek można przypisać bezwzględną prawość wypowiadanych słów. Bo jeśli można, to ignorując fakt, czy ja to rozumiem, czy nie. Biorąc na wiarę, że moje nierozumienie jest moją winą/z jakiejś mojej winy wynika, choćby z nieufności i chęci zbadania słów kimś/na kimś, jak ja na nich wyjdę, jeśli zastosuję.  Może z nieufności, która jest niczym patrzenie na skutki słów z boku, na przykład jako czytelnik opowieści, który zdaje się być wolny od dokonania wyboru. Jakby nie brał udziału w żadnym dialogu, w którym padło pytanie domagające od niego odpowiedzi, jakby go wcale w tej sytuacji nie było, nie doszła go.

A czy chciałby nie być w jakiejkolwiek i w ogóle nie być? 

Jezus w tej historii z sądem nierządnicy zdaje się dokonywać takiego specyficznego zniknięcia, wymazania swoich słów, zrzeczenia ich. Ogłasza ludziom kryterium ujawnienia świętości, ale sam w tą miarę nie wchodzi, nie korzysta z niej. A mógł podejść do tego dokładnie na odwrót, w tym tkwił jego wybór, wolna wola - nikt w ciebie kobieto nie rzucił kamieniem, nikt cię nie oskarżył, ale ja jeszcze mogę, bo ja świętym jestem, zatem twoje życie jest niczym wobec mojego, nie do policzenia, nie do zauważenia przy mnie.

Chyba, że zacząć w to wierzyć, iż Jezus wolnej woli w ogóle nie posiadał/nie posiada, tylko jest jednym wielkim determinizmem wyborów ludzkich, wyborów dokonywanych przez innych i dotyczy go prawo w rodzaju – skoro wszyscy doszli do jednomyślności/pojednania, to ja nie mogę już nic, nie mogę im przeciwstawić siebie, wyodrębnić się spośród nich. Ale jak tak nie wierzę, więc i nic do powiedzenia o takim Jezusie bym nie miała.

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo