Zesłańcy z Wołynia w okolicach Archangielska, 1940 lub 1941 r. W środku siedzi Michał Mamos z miejscowości Sarny - zbiory własne KH
Zesłańcy z Wołynia w okolicach Archangielska, 1940 lub 1941 r. W środku siedzi Michał Mamos z miejscowości Sarny - zbiory własne KH
Krzysztof Hoffmann Krzysztof Hoffmann
1210
BLOG

Ta historia już się kiedyś wydarzyła

Krzysztof Hoffmann Krzysztof Hoffmann Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

Niektórzy mówią, że było - 40. Inni, że bez przesady, było dużo cieplej - góra - 20. I nie żadne bydlęce a zwykłe towarowe wagony. To była taka przedwojenna zima, z saniami, śniegiem, trzaskającym mrozem i pochodniami. Można było śmiało robić kulig ale kto by myślał w takich chwilach o kuligu? Konie, sanie, wozy i pochodnie - wszystko to służyło w ten lutowy poranek nie rozrywce a dramatom. Konie rżały głośno, płoszone tupotem buciorów pokrzykiwaniem i bluzgami w dziwnym języku. Sanie woziły okutanych czymkolwiek pasażerów na kolejne stacje kolejowe i wracały po następnych. Niektórym się udało zgarnąć nawet i pół tony jakichś, często przypadkowych rzeczy, inni wzięli masło, złoto i siekiery (ci przeżyli), jeszcze inni nie zabrali z sobą absolutnie nic. Wyły psy i dzieci, rozpaczały stare baby i dziewczyny "na wydaniu" a mężczyźni stali w osłupieniu jak bezwolne stado owiec lub ich gdzieś zabrano. Wielu z nich nie zrozumiało co się tak naprawdę stało, czym był łomot w drzwi wejściowe tuż po czwartej rano i że więcej nie zobaczą swoich bliskich. Tak zaczęła się największa deportacja w dziejach Polski. Przez półtora roku wywieziono z dawnych Kresów Wschodnich niezbadaną aż do dzisiaj liczbę ludzi - byli to Polacy i obywatele polscy różnych wyznań i narodowości. Wielu z nich rozpoczynało właśnie swą najdłuższą podróż w życiu - podróż, która potrwać miała nawet i dziesiątki lat. Dla wielu były to ostatnie dni, minuty i godziny życia.

I jeszcze jedno. To wcale nie były bydlęce wagony, jak to niektórzy czasem mówią. Te dla bydła wymoszczono sianem, zdarzały się w nich też paśniki i koryta z wodą. Pomijając nieznośny smród, bydło podróżowało wtedy w dużo bardziej komfortowych warunkach.

Tutaj zamiast siana były tylko gołe dechy i czasami metalowa koza, spełniająca rolę pieca. Pod ścianami prycze, gdzie gnieździli się po dwoje, troje, czasem czworo. Jeśli trafił się zaradny współtowarzysz drogi, z ruska wyrąbywał otwór gdzieś pod ścianą i to była cała toaleta - dobrze, jesli trafił się też koc, zapewniający odrobinę prywatności. Jeśli zaś zaradny poputczik się nie trafił i nie było koca, podróżowali w takim samym smrodzie, co wspomniane bydło. Raz na dobę drzwi wagonu otwierały się z łomotem i do środka wędrowały skarby - miska z wrzątkiem, czasem zupa gotowana na zużytym gwoździu, od wielkiego dzwonu pół bochenka zeschniętego chleba. W drugą stronę wędrowały trupy. Czasem nawet większa partia trupów trupów. Trupy duże, trupy małe i te trupki najdrobniejsze. Lądowały prosto w śniegu, po czym drzwi się zamykały i eszelon jechał dalej. Podróż trwała ponad miesiąc a nierzadko dłużej.

Tak podróżowali od początku już, w zasadzie, lat trzydziestych, jednak kulminacja tych "podróży" miała miejsce w latach 1940-1941, kiedy w czterech wielkich falach deportacji wywieziono w mroźną otchłań już nie setki, ale i tysiące i tysiące tych tysięcy istnień. Nikt dokładnie nie wie ile. I nie będzie nigdy wiedział.

Tej podróży i tej traumy nie zafundowali im kosmici ani niezbadane siły. Byli to sowieci - ruskie wojsko i aparat bezpieczeństwa, działający na zlecenie kierownictwa Związku Radzieckiego, który rozpoczynał właśnie "rozwiązanie kwestii polskiej" na podbitych oraz najechanych bez wypowiedzenia wojny wschodnich ziemiach Rzeczypospolitej. Nazywano to oswobodzeniem bratnich ziem, odpolaczeniem a w domyśle również - denazyfikacją. Czy to wam coś przypomina?

Podobieństwo nie jest przypadkowe. To ta sama akcja i ten sam mechanizm - już pisałem o tym kiedyś. Znów na skalę przemysłową prowadzone są represje na cywilach i te wagonowe deportacje - w osiemdziesiąt lat po tamtej zbrodni eszelony zabierają z Ukrainy matki, dzieci, babcie i staruszków - i wywożą ich w tysiącach gdzieś w nieznane. Znów kolejny naród będzie więc doświadczał mrozu, głodu i "nieludzkiej ziemi". Według szacunkowych, niedokładnych i niepotwierdzonych jeszcze danych, od lutego ubiegłego roku wywieziono gdzieś nieznaną bliżej liczbę Ukraińców. Mogą to być nawet dwa miliony ludzi czyli tyle samo albo nawet więcej niż przed osiemdziesięcioma trzema laty.

Tamtych próbujemy się doliczyć jeszcze dzisiaj, wielu nigdy nie znajdziemy. 

Pierwsza fala tych masowych deportacji miała miejsce 10 lutego 1940 roku. Równo 83 lat temu. Zapomniana, pomijana zbrodnia, zbrodnia przeciwko ludzkości, której nikt do dzisiaj nie osądził ani nie próbował wynagrodzić, zbrodnia której nie chce nikt przygarnąć i oswoić. Była jednak taka zbrodnia. Bladym świtem, w srogim mrozie runął świat, którego nikt już nigdy nie odtworzy ani nie naprawi. Znamy go wyłącznie z niewyraźnych fotografii w sepii z siatką starczych plam historii. To w zasadzie wszystko.


Interesuje mnie Wschód. Od Mińska aż po Władywostok, od Lwowa po Jangi - Jul i Dżalalabad. Lubię być tam, gdzie niewygodnie, gdzie nic nie jest oczywiste i gdzie czasami da się jeszcze spotkać białą plamę ...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura