- Dzień dobry. Czy mogłaby pani mi pomóc, chciałbym wymienić uszkodzony banknot.
Pani z drugiej strony ma nienaganny strój i makijaż. Niewielki oddział PKO BP u nas na osiedlu.
- A ma pan u nas konto? - pyta mnie z chłodnym uśmiechem.
- Nie.
- A gdzie pan ma?
Odpowiadam, podając nazwę banku.
- No to zapraszam do tego banku.
- A państwo nie możecie mi wymienić?
- Tam pan ma konto, to panu wymienią.
- A wy nie możecie?
- U nas to musielibyśmy pobrać prowizję, a tam panu to zrobią za darmo.
- A ile wynosi ta prowizja?
- To musiałabym sprawdzić.
- To niech pani sprawdzi.
Rozpoczyna się szperanie w komputerze, szybko zakończone ustnie ogłoszoną decyzją, że zadzwonię do "Małgosi", to ona będzie wiedzieć. Poszukiwanie telefonu do "Małgosi" w telefonie pani mnie obsługującej trwa, i trwa, i trwa. W międzyczasie, pani konsultuje się z koleżanką przy sąsiednim stanowisku. Ta nie umie jej pomóc. Jesteśmy tylko we trójkę w pustym oddziale. Po paru minutach udaje się znaleźć numer do "Małgosi" i zaczyna się rozmowa telefoniczna.
- Nie pobieramy prowizji - oznajmia skonfudowana pani pracownik banku. - Ale u nas nie ma oddziału kasowego, więc my panu i tak nie wymienimy.
Dowiaduję się o lokalizacje PKB BP ze stanowiskami kasowymi i opuszczam lokal. Najbliżej jest Velo Bank, wiem, że tam mają kasy. Zajeżdżam, wchodzę.
W pomieszczeniach po dwóch stronach stanowiska, na środku przeszklone miejsce z panią dyrektor za biurkiem, kilka osób czeka, siedząc na zielonych fotelach. Przeszklone drzwi się otwierają i pani dyrektor podchodzi do mnie, może dlatego, że nie siadam jak inni tylko stoję tak na środku. Po co mam siadać?
- W czym możemy panu pomóc? - pyta zaczesana do tyłu, schludna i elegancka pani dyrektor.
- Chciałbym wymienić uszkodzony banknot.
- Nie wymienimy panu.
- A dlaczego?
- Bo nie świadczymy takich usług - pada odpowiedź.
- Ale na jakiej podstawie pani tak mówi? - dociekam trochę uporczywie.
- Jak to na jakiej podstawie? - marszczy brwi.
- No według mojej wiedzy bank, który prowadzi oddział kasowy ma obowiązek wymienić uszkodzony banknot na żądanie.
Sylwetka pani dyrektor jakby zaczyna falować, jakby się jednocześnie zapadała i groziła wybuchem.
- Co to za banknot? - pyta.
- Dwadzieścia złotych - odpowiadam i pokazuję. Banknot jest w zasadzie nienaganny, ale prawie na pół przedarty, trzymający się może na odcinku 1 cm.
Kobieta znika, po czym ląduje w swojej przeszklonej przestrzeni i się do mnie nie odzywa. Zgaduję, bo nie wiem, że doszła do wiedzy, że zgodnie z zarządzeniem Prezesa Narodowego Banku Polskiego nr 31/2013 oraz art. 34 ustawy o Narodowym Banku Polskim jednak "świadczą takie usługi", a jej informacje, jakie mi pierwotnie przekazywała były nieprawdziwe.
Nic się nie dzieje. Pracują trzy stanowiska. Trwają tam zaciekłe obrady pomiędzy pracownikami a klientami banku. - 8 groszy, 8 groszy - rozlega się raz po raz ze strony jednego obradującego zespołu. Spod sufitu sączy się jakiś pseudo jazz męczący uszy. Oświetlenie białe, nieprzyjemne. Mija 10, 20, 30 minut. Pojawia w międzyczasie się nowy pan, otwierając nowe stanowisko. Jedna z czekających osób szczęśliwie ląduje przed jego biurkiem. Nic się nie dzieje. 40 minut. To chyba jakieś skomplikowane umowy tam konsultują. Prowadzę w myśli rachunek efektywności spędzanego tu czasu, 20 złotych za godzinę, tak średnio wychodzi. Para z lewej strony po co najmniej półgodzinnych obradach wstaje, ale obsługująca pani też wstaje i się ulatnia. Stanowisk znów jest trzy.
Po ok 50 minutach trafiam do młodego sympatycznego człowieka.
- Chciałbym wymienić uszkodzony banknot.
- Tak - odpowiada zafrasowany - to będę musiał zadzwonić do przełożonej.
- Ale ja już rozmawiałem...
- Nie, nie, muszę zadzwonić - i podnosi słuchawkę.
Po chwili pani dyrektor do nas podchodzi.
- No wymień panu banknot.
- Ale jak to zrobić? - młody mężczyzna spogląda na ekran komputera.
- Normalnie, weź od pana, sklej i daj panu nowy. Gdzie masz taśmę?
Kasjer otwiera przepastną szufladę, duża rolka ląduje w dłoniach pani dyrektor. On szuka jeszcze bardziej przeźroczystej, ale ona sprawnie klei naderwaną dwudziestkę tą, taśmą, którą już ma. Zostawia mu ten banknot i odchodzi. Cisza.
- Musimy poczekać, aż mi się otworzy - informuje mnie ten, który mnie obsługuje i wskazuje wzrokiem w kierunku mebla obok niego.
Zgaduję, że to mini sejf czy kasa i tam ma te banknoty. Mija czas. Siedzimy sobie. Jest spokojnie. W końcu po kilku minutach jakiś klik. Pracownik pochyla się i szpera.
- "Gosia", nie masz 20 złotych? - pyta koleżanki z sąsiedniego stanowiska.
Nie słyszę odpowiedzi. Zafrasowany coś tam grzebie.
- Wie pan co? Za chwilę koleżanka przyjdzie z przerwy to panu wyda, bo ja nie mam dwudziestki. A piątkami mogłoby być?
- Może być i złotówkami - odpowiadam trochę przygnieciony całym tym procesem.
Pan chce mi wręczyć z powrotem banknot, ale ja nie przyjmuję, bo chciałem wymienić. Odchodzę od jego stanowiska i czekam na koleżankę. Po paru minutach podchodzi do mnie pani dyrektor oddziału Velo Banku, która wcześniej informowała mnie, że nie prowadzą takich "usług".
- Niestety nie mamy dwudziestki. Musie się pan udać, gdzie indziej - oświadcza.
- To może jakoś inaczej, monetami czy w inny sposób?
- Nie. Gdyby był pan naszym klientem to tak, ale tak to nie możemy.
- I nie macie w banku 20 złotych?
- Nie.
Notuję nazwisko pani i odgrażam się, że o tym napiszę. Po co pisać? Czy coś złego zrobiła? Dba tylko o swój interes. I o interes firmy. Odbieram sklejony banknot. Ze zdziwieniem dostrzegam, że taśma jakiej użyto, to nie jest taka zwykła przeźroczysta biurowa, tylko jakaś taka bardziej profesjonalna, więc w zasadzie trudno zauważyć, że banknot jest uszkodzony.
Niestety zaczyna lać. Jaka właściwie jest ta Polska? Kim Polacy są dla siebie nawzajem? Dlaczego pani z PKO BP wysyłała mnie kąśliwym "To zapraszam do pańskiego banku"? Dlaczego pani dyrektor z Velo Banku najpierw wprowadzała mnie w błąd, że nie wymieniają banknotów, a potem spędziłem w tym banku godzinę nie wiadomo po co?
Może jest tak, że homo homini lupus est? Człowiek człowiekowi biznesmenem? Czy ja jestem człowiekiem dla tych, próbujących mnie oszukać osób? Nie. Jestem kłopotem. Problemem, którego należy się pozbyć. W tym świecie, w tym środowisku, każdy grabi do siebie. W sumie cała sprawa to śmieszny drobiazg, bo nie ukrywajmy - 20 złotych. Może nawet nie było sensu z tym latać. Z drugiej strony czegoś się uczymy o sobie, o tym jak jest naprawdę, bo... na co dzień kłamiemy. Kłamiemy sobie i innym, o tym jak to o innych dbamy, jacy to nie jesteśmy w porządku. Nie jesteśmy. A to kosztuje. Czas, uwagę, energię. I każdy stara się kosztem innych. I to dopiero rodzi koszty. No ale, może banki kiedyś zmądrzeją. Może nawet będą miały 20 złotych w całym oddziale. Chociaż jedno.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo