Szedłem tam cicho, prawie niezauważony, rankiem wczesnym, przed pracą. Jak idzie się do umierającego, którego odejście bardzo chciałoby się odsunąć w czasie, którego piękne rysy twarzy i charakteru ma się pod powiekami, w pulsujących skroniach.
Szedłem zielonymi przestrzeniami od Solca, Rozbratem. Maj był, pora rozkwitania i radowania się zielenią soczystą. Bez pewności, czy rozpoznam, agonia już spustoszenie wszak czynić zaczęła, wieści nie były nadziejne. Szedłem, by obrazami dokończyć notkę „szesnaście” o fińskich domkach.
Potem dotykałem wzrokiem obiektywu opustoszałych przestrzeni ogrodów, próżno zaglądnąć chciałem w zabite paździerzowymi płytami zgasłe oczodoły okien. Bujność wiosennego rozkwitu – jak poprawa stanu zdrowia przed końcem. Bo ten organizm umierał, mimo że niektóre jego organy były w stanie najlepszym z możliwych, równowadze osiągniętej przez lata współbytowania człowieka z przyrodą, z perspektywami na wiele lat „zrównoważenia”, tak chętnie na wszelkie sposoby odmienianego i mielonego na rozmaitych konferencjach urbanistycznych. Zgrabnie ułożone ścieżki z kamieni, by po podmokłych chodzić trawnikach, ani sobie ani im nie szkodząc, oplecione roślinnością altany, wiaty dla pojazdów.
Ktoś napisał „fin” na ścianie jednego z domków, zachodzące słońce na zabitym oczodole okna wymalował.
…
Kiedyś podnajmowałem garaż, na podwórzu było jedno drzewko, rachityczne, niewiele w manewrach kierowcom przeszkadzające. Ścięto je, gdy okryło się kwieciem na wiosnę.
Inne tematy w dziale Gospodarka