Trener Legii Warszawa Aleksandar Vukovic podczas meczu piłkarskiej Ekstraklasy z KGHM Zagłębiem Lubin, fot. PAP/Leszek Szymański
Trener Legii Warszawa Aleksandar Vukovic podczas meczu piłkarskiej Ekstraklasy z KGHM Zagłębiem Lubin, fot. PAP/Leszek Szymański

Vuko odnowiciel? Z pomnikiem jeszcze poczekajmy...

Redakcja Redakcja Legia Warszawa Obserwuj temat Obserwuj notkę 6
Po haniebnej serii 12 ligowych porażek piłkarze Legii wreszcie wygrali. W zaległym meczu Ekstraklasy warszawianie rozbili Zagłębie Lubin 4:0. Suchy wynik może sugerować, że stołeczna ekipa przejechała się po rywalach, jak walec po świeżym asfalcie. Nic bardziej mylnego.

Zła passa przerwana

Legioniści do zdobycia drugiego gola grali źle. Byli wolni, w ich poczynaniach nie było widać żadnej myśli przewodniej, pomysłu na rozegranie akcji. Pierwsza bramka była przypadkowa. Ot, wrzutka w pole karne, obrońcy „Miedziowych” zaspali i Rafa Lopes czubkiem buta skierował piłkę do siatki. W tym okresie goście z Dolnego Śląska mogli się bardziej podobać. I gdyby nie Artur Boruc, to zdobyliby przynajmniej dwa gole.

 Po przerwie mistrzowie Polski jakby odżyli. Mając dwie bramki przewagi, głęboko odetchnęli, minął strach przed popełnieniem pomyłki, wreszcie w ich poczynaniach widać było luz i rozmach. Efekt? Dwa kolejne trafienia i rywale na deskach. Ale nie o styl w tym wszystkim chodzi, bo w obecnej sytuacji Legii, był on nawet nie drugo-, ale trzeciorzędny. Najważniejsze, że czarna passa została przerwana.

Na ratunek Vuko

W starciu z Lubinem stołecznych poprowadził stary – nowy trener Aleksandar Vuković. Odsunięty od prowadzenia drużyny we wrześniu ubiegłego roku Serb, do tej pory inkasował z Legii comiesięczną pensję, więc logicznym było, że po tym, jak fiaskiem zakończył się eksperyment z trenerem bez doświadczenia – Markiem Gołębiewskim, to właśnie Vuko, a nie człowiek z zewnątrz będzie ratował Legię przed spadkiem do I ligi.

Mimo, że we wrześniu Vuković odchodził mocno urażony i obrażony na prezesa Dariusza Mioduskiego i dyrektora sportowego Radosława Kucharskiego, to schował urażoną dumę i podrażnioną ambicję do kieszeni i wcielił się w rolę strażaka. - Wracam nie dla prezesa, dyrektora czy dla siebie. Wracam, bo mój dom – Legia, płonie – powiedział Vuko na powitalnej konferencji prasowej.

Dla Legii zgodził się wrócić, wiedząc, że jego misja, bez względu na jej efekt, potrwa zaledwie pół roku. Bo latem drużynę obejmie wymarzony przez właściciela Marek Papszun, dziś szkoleniowiec Rakowa Częstochowa. Vuko wrócił z przytupem, w myśl starego piłkarskiego powiedzenia, okazał się tak dobry, jak jego ostatni mecz.

Czy zostanie zbawcą?

Ale czy po jednej wygranej można go nazwać Mesjaszem, który po dwóch przemowach motywacyjnych i jednym treningu, postawił rozbity psychicznie zespół na nogi? Spokojnie... Trener wykonał dopiero pierwszy krok na długiej drodze Legii do ligowej normalności, czyli seryjnego wygrywania. Bez dwóch zdań, trzeba docenić Aco Vukovicia, że wzniósł się ponad prywatne niechęci i ruszył na pomoc klubowi, któremu wszystko w sportowym życiu zawdzięcza.

Ale z drugiej strony ze stawianiem mu pomnika bym się wstrzymał. Bo, tak po prawdzie, to Vuko niczym nie ryzykował. To mądry chłopak, i z pewnością miał świadomość, że bez względu na to, jak zakończy się jego misja ratunkowa, będzie wygrany. Jeśli nie zdołałby podnieść rozwalonej mentalnie drużyny, chyba każdy przyjąłby to ze zrozumieniem. Powiedziano by wtedy, że choroba tocząca szatnię Legii jest tak zaawansowana, że nawet głębokie cięcie jej nie zwalczy, że trzeba rozgonić piłkarzy i zimą budować zespół od nowa, że dziś nie tylko Vuković, ale nawet Kaszpirowski teamowi z Łazienkowskiej nie może pomóc.

Jeśli jednak, a mecz z Zagłębiem daje podstawy do optymizmu, Vukoviciowi uda się postawić Legię na nogi, to w czerwcu będzie mógł przebierać w ofertach z innych klubów. Będzie traktowany w środowisku nie tylko jako  świetny trener, który wyciągnął zespół z bagna, ale również kapitalny motywator i psycholog.

Protest kibiców Legii

Po środowej wizycie na stadionie przy Łazienkowskiej mam mocno mieszane uczucia. Chodzi o kibiców. W pierwszej połowie, na znak protestu przeciwko fatalnej postawie drużyny i polityce władz klubu, kibice milczeli. Zero dopingu. To, mając w pamięci kocioł, jaki potrafi zrobić „Żyleta”, było mocno przygnębiające. Po przerwie głośny doping wrócił na trybuny, ale był mocno monotematyczny, bo skupiał się głównie na obrażaniu i – bardzo delikatnie rzecz nazywając – wyganianiu z Legii prezesa Mioduskiego i dyrektora Kucharskiego. W porządku, od biedy jestem w stanie zrozumieć frustrację kibiców.To nic miłego żyć w świadomości, ze przez większą część jesieni ich ukochana drużyna była chłopcem do bicia i pośmiewiskiem w marnej Ekstraklasie.

Jednak, skoro obrażano właściciela i jego pomagiera dyrektora, to dlaczego zabrakło choćby jednego transparentu z prostym „Przepraszamy”, skierowanego pod adresem pobitych w niedzielę Luquinhasa i Mahira Emrelego? Nie wierzę, by tysiące kibiców zasiadających na „Żylecie” utożsamiało się z atakiem na piłkarzy dokonanym przez kilku bandziorów. Albo uważają, że takie „rozmowy dyscyplinujące” z zawodnikami to norma, ale zapomnieli o jedenastym przykazaniu, które powinno brzmieć: „Ręki na swojego piłkarza nie podnoś”.

Piotr Dobrowolski

Czytaj także:


Komentarze

Inne tematy w dziale Sport