Jerzy Urban Fot. PAP/Paweł Supernak
Jerzy Urban Fot. PAP/Paweł Supernak

Prof. Antoni Dudek: Urban wyznawał ideę "panświnizmu", już ma naśladowców

Redakcja Redakcja Media Obserwuj temat Obserwuj notkę 130
W polityce naśladowcą naczelnego tygodnika „Nie”, choć się do tego nie przyzna, był Janusz Palikot. Styl ostrego atakowania chrześcijaństwa, tradycji, polityka jako happening. Sukcesu nie odniósł, jednak sądzę, że Jerzy Urban będzie jeszcze mieć naśladowców – mówi Salonowi 24 prof. Antoni Dudek, politolog i historyk, UKSW.

Zmarł Jerzy Urban. Szef propagandy z lat 80, z okresu stanu wojennego. Niektórzy młodzi zapominają o tym. Czy przedstawiając im postać naczelnego „Nie” można im powiedzieć, że był to ktoś taki jak Siergiej Ławrow, Dmitrij Pieskow, czy Aleksandr Dugin?

Prof. Antoni Dudek: Oczywiście, Jerzy Urban był szefem propagandy w komunistycznym państwie, jednak wprost nie porównałbym go do żadnej ze wspomnianych osób. Na pewno nie do Ławrowa, bo nie zajmował się polityką międzynarodową, ani do Dugina. Bo Aleksandr Dugin to profesor, ideolog wielkiej Rosji. A jedyną ideologią, jaką wyznawał Urban był panświnizm. Jeśli już, najszybciej porównałbym go do Pieskowa. Bo był tak samo jak on rzecznikiem prasowym. Jednak konferencje Urbana z zagranicznymi dziennikarzami to było prawdziwe show. Uwielbiał wchodzić w relacje, zwarcie z przeciwnikami. Więc, owszem, stanowisko miał podobne do Pieskowa, ale był bardziej błyskotliwy. I w ogóle rzecznik rządu PRL był w tym czasie ewenementem w całym bloku wschodnim.

Przeczytaj też:

Wiemy, gdzie zostanie pochowany Urban. Miejsca nie wybrano przypadkowo?

Droga ta jednak nie była tak jednoznaczna od początku. Owszem, zaczął w komunistycznym Związku Młodzieży Polskiej w okresie stalinowskim. W czasie terroru był człowiekiem reżimu. Ale potem, przez niemal cały okres Gomułki, miał zakaz pisania, stał się dysydentem?

Nie przesadzajmy z tym, Urbana nie można określać mianem dysydenta. Trudno mówić o nim jako o przeciwniku, czy nawet osobie sceptycznej wobec reżimu. Owszem, otrzymał zakaz pisania, ale pamiętajmy, za co. Zaatakował profesora Włodzimierza Marcinkowskiego, który był pomysłodawcą dość restrykcyjnej akcji antyalkoholowej. I Urban zaatakował go bardzo brutalnie, w swoim, dobrze znanym nam stylu. Ponieważ Gomułka był jednak w gruncie rzeczy za rozprawą z pijaństwem, zdecydował o zablokowaniu Urbana. Ale ten zakaz pisania nie był dla publicysty specjalnie dotkliwy. Publikował on pod pseudonimem. Wielu kolegów podało mu rękę, nie pozwoliło zginąć. Wśród nich był Mieczysław Rakowski, szef „Polityki”, późniejszy premier PRL. Ciężko więc mówić, że Urban był jakimkolwiek opozycjonistą, dysydentem. A jego spór z władzą nie wynikał bynajmniej z przyczyn ideowych.

Do wielkiej polityki wszedł Jerzy Urban w 1981 roku, gdy został rzecznikiem rządu. Jakie były pobudki, dla których zdecydował się zostać reprezentantem ówczesnej władzy?

Jak wspomniałem, sytuacje, w których Urbanowi z władzą było nie po drodze nie wynikały z pobudek ideowych. Ale Urban na pewno nie był też ideowym komunistą. Może poza pierwszym okresem, w czasach stalinowskich. Wyznawał ideologię „panświnizmu”, czyli przekonania, że każdy może być świnią. Chodziło o to, że „nam musi być dobrze”. Hasło „rząd się wyżywi”, wypowiedziane przez Urbana jest doskonałą ilustracją jego poglądów. W pewnym momencie Urban zaczął też pełnić rolę znacznie ważniejszą niż tylko rzecznik prasowy. Nie miał oczywiście takiej pozycji jak np. minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak. Ale niewiele tylko mniejszą niż np. Mieczysław Rakowski. Jego rola polegała na kształtowaniu nie tylko polityki informacyjnej rządu, ale całej propagandy PRL. I nie muszę dodawać, że rolę Jerzego Urbana jako ministra, twórcę propagandy, oceniam bardzo krytycznie.

Wsławił się nie tylko słowami, że rząd się wyżywi, ale też nagonką na Kościół i na ks. Jerzego Popiełuszkę. Konferencjami prasowymi, podczas których wchodził w polemikę z zachodnimi dziennikarzami, ostro krytykował opozycję. Ale też zastanawiająca jest jego rola w sprawie katastrofy w Czarnobylu. Owszem, teraz mówi się, że skażenie w Polsce może nie było tak wielkie. Ale była historia człowieka, który w deszczu na wesołym miasteczku jako kilkuletnie dziecko zmókł, po czym zachorował i problemy zdrowotne ma do dziś. Jaka była rola Urbana w propagandzie tamtego czasu?

Taka, jak całej komunistycznej władzy w bloku wschodnim – chodziło o przykrywanie prawdy o zagrożeniu. Oczywiście przesadą byłoby stwierdzenie, że wspomniany człowiek zachorował przez Jerzego Urbana. Ale jego działania mogły mieć znaczenie. Takie, że Urban był, owszem, znienawidzony, ale słuchano go z uwagą. Gdyby słowa, że zagrożenia nie ma powiedział ktoś inny, w rodzaju wspomnianego Pieskowa, może mniej osób wyszłoby z domów po skażeniu.

W 1989 roku Urban był przy okrągłym stole. Krótko był szefem Radiokomitetu, następnie został redaktorem naczelnym tygodnika „Nie”. Jak to się stało, że byłemu czerwonemu propagandyście udało się zbudować medialne imperium?

Polemizowałbym z określeniem „medialne imperium”. Jerzy Urban był redaktorem naczelnym tygodnika „Nie”. Ale jego wydawnictwo nie miało nigdy pozycji ITI czy Agory. Owszem, pozwoliło prywatnie Urbanowi żyć na bardzo wysokim poziomie, jeździć jaguarami, mieszkać w rezydencji w Konstancinie. Ale nie można porównać jego pozycji do pozycji Janusza Wejcherta i Mariusza Waltera. Natomiast sukces tygodnika też nie był zaskoczeniem. Po upadku PRL była spora grupa ludzi, beneficjentów reżimu, do zagospodarowania. Urban wyszedł do nich z ofertą. Jako były rzecznik rządu PRL wydał gazetę krytyczną wobec przemian w Polsce, w brutalny sposób atakującą Kościół i nową władzę. Za główny cel ataku obierając często Lecha Wałęsę. Urban miał bardzo ostre pióro, nie miał żadnych skrupułów, sam dobrał sobie podobnych ludzi. Był podatny grunt, więc takie pismo, będące rodzajem tabloidu, ale specyficznego, o charakterze mocno antyprawicowym i antykościelnym, osiągnęło sukces.

Wtedy jednak „Nie” było popularne, ale jego czytanie uważane było za obciach. Dziś wielu młodych ocenia Urbana jako „kontrowersyjnego, ale inteligentnego dziadka”. Naczelny „Nie” stał się kimś w rodzaju ikony popkultury?

W świecie obecnych mediów do Urbana można porównać trochę styl Kuby Wojewódzkiego. Zaś w polityce naśladowcą naczelnego tygodnika „Nie”, choć się do tego nie przyzna, był Janusz Palikot. Styl ostrego atakowania chrześcijaństwa, tradycji, polityka jako happening. Sukcesu nie odniósł, jednak sądzę, że Urban będzie mieć naśladowców. Nie powiem, by mnie to cieszyło.

W latach 90. podział polityczny przebiegał na linii postkomuna – postsolidarność. Od kilkunastu lat rządzą na przemian dwie partie odwołujące się do dziedzictwa Solidarności. Gdy przeszło dekadę temu zdominowały scenę polityczną, wydawało się, że co jak co, ale spory o przeszłość są już za nami. Tymczasem dziś są środowiska antypisu tęskniące za PRL, mówiące o Kiszczaku jako o człowieku honoru. Z drugiej są lewicowe środowiska bliższe PiS, które chwalą Edwarda Gierka. Powstał nawet film w pozytywnym świetle przedstawiający byłego I Sekretarza. Czy oznacza to, że to nie Solidarność, ale Jerzy Urban osiągnął zwycięstwo?

To nie jest tak proste. Faktycznie sentymenty do PRL pojawiają się po obu stronach sceny politycznej, ale raczej na marginesie głównych partii. Ale jest też druga strona medalu. Nie wierzę w to, by powstał o Urbanie film taki jak o Edwardzie Gierku, w przypadku którego niektórzy zapominają o jego roli w PZPR, a pamiętają budowane mieszkania czy huty. Nie twierdzę, że Urbana trzeba skazać na zapomnienie. Ale nie jest to postać, która byłaby dla kogokolwiek inspirująca, mogła posłużyć jako wzór pozytywnego bohatera. W tym sensie on przegrał swoje miejsce w historii. I mnie to nie martwi.

Przeczytaj też:

Były doradca "Solidarności" zaskoczył po śmierci Urbana. Wspomina "ostrą wypitkę"

Internet podzielony po śmierci Jerzego Urbana. Nie brakuje mocnych komentarzy


Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura