Prawdzic Prawdzic
36
BLOG

Żydowska kochanka

Prawdzic Prawdzic Kultura Obserwuj notkę 1

Odcinek 37 – Pijmy zdrowie młodego żonkosia

     “Kościsty-Ościsty” (jak obozowe urwisy przekręcały imię Żylastego), wszedł sprężystym krokiem młodego old-boya, stawiając z gracją stopy obute w białe tenisówki, jakby chciał dać do zrozumienia, że nadeszła już wiosna i otwiera sezon podmiejskich majówek. Przechodząc z pudłem sprawunków koło pani Beaty, rzekł cicho:- Wszystko załatwione. Gdzie dzieci?                                                                     
- Tomuś poszedł do ogrodnika – odrzekła konspiracyjnie - a “Piczek” - uniosła brwi do góry i wskazując oczami w kierunku pokoju Jonasza – wyniósł się, diabli wiedzą gdzie.                                                                          
- To dobrze - odparł - wreszcie zrobimy wszystko zrobić po swojemu. Kupiłem dwieście baloników, dwadzieścia gwizdków i dziesięć nowych korkowców.                           
Postawił ciężkie pudło na podłodze, koło nagiego Józefa, który obtarłszy łzy, przyglądał się temu ze wzrastającym zainteresowaniem:
- A kapiszony dobre? – spytał Wroński niespodzianie, zapominając o płaczu.                                                             
- Nie wiem, nie sprawdzałem - odparł “linoskoczek” - W hurtowni fajerwerków, mówili że dobre.                                
Wroński kręcił głową, że to źle:- Niedobrze, żeś tego nie sprawdził Żylastusiu - kadził mu bezwstydnie - Więc musimy to zaraz sprawdzić! – mówił z roziskrzonym wzrokiem. 
- Tak jest, trzeba wszystko sprawdzić od początku - poparł go Jan - Hominem ratio omnia recte facere! Człowiek rozumny robi wszystko właściwie!.           
- I w razie czego reklamować - wtrącił “Gniady”.                                                                                                             - Poczekajmy. Nie teraz... później. Teraz będzie ślub! - profesor na próżno starał się ostudzić ich zapały, podczas gdy Żylasty poszedł po następne pudła.                                                      
- A cóż to szkodzi jakiś ślub... cóż to szkodzi, teraz czy później. Quod vis facere, fac cito! Co chcesz robić, rób szybko! –  Jan poparł Józefa zachwycony i od tej chwili z “Marusiem” byli najlepszymi fąflami i gruchali jak dwa gołąbki.                                                         
  “Trzeba zaraz sprawdzić te baloniki! Baloniki przecież są na wesele!                             Któż nam zabroni wypróbować je przed weselem? To należy do obowiązku drużbów, żeby wszystko było jak należy” - prześcigali się w argumentach.

   Józef radośnie gwizdał na nosie jak dzik ryjący w buchtowisku, Wiktor ponaglał, żeby przestali wreszcie gadać, tylko dali zaraz cały arsenał potrzebny do odbycia “maniebrów”, bo wesele może poczekać, a on jest spragniony huku jak narkoman morfiny!:                                                             - A wy może nie? - pytał buńczucznie - Przypomnijcie jak dawno nie podnosiliśmy sobie adrenaliny!                                                          
- Dawno to było! Bo dopiero przedwczoraj – zauważyła “matka” z przekąsem.
- Cóż stąd? Qui desuderat pacem, praeparet bellum! Kto pragnie pokoju, niech gotuje wojnę! - dodał sentencję stosowną do sytuacji, szukając związków przyczynowych.                                                 
 
   Józef aż podskoczył z radości, ubierając tyłem do przodu kalesony; tak go rozpierała pozytywna energia. Zaglądając do pudła bezwstydnie, szczebiotał, że tak mu się chce strzelać, że aż go dusi z emocji!                                                                        
- “Quid est nequius aut turpius effemianto viro”? Cóż jest bardziej niegodnego lub haniebnego niż zniewieściały mąż? - wykrzykiwał zacierając z nerwów suche kościste dłonie, szukając uznania w oczach zachwyconych kolegów.                                     
“Przechera” rozpychał się łokciami jak łobuziak, sięgając łapczywie po baloniki i korkowce, prosząc żeby mu dali wreszcie te “militaria”, bo go cholera weźmie jak ich nie sprawdzi czy są dobre. Roztrącając kolegów rzucił się do rozpakowywania tekturowych pudełek, przetrząsał, wsadzał łapy w plastikowe woreczki z prawą nabytą w obozie przy sortowaniu żydowskiego mienia; w poszukiwaniu kapiszonów, pukawek i petard. Szczególnie cenił petardy, bo rzucane o podłogę imitowały huk granatów.

   Wiktor też się pchał, kulał, kiwał się na bok, wyginał jak paralityk i wyciągał “rączkę”, żeby mu dali “największy liwolwer”, bo się zna się na tym jak mało kto!:- “Mnie dajcie! Muszę wypróbować korki, czy są dobre!” – przymilał się bezwstydnie starszy pan podobny do Tuwima:                                                            
I mnie też! Musowo! – gorączkował się Wroński, kucając nad fantami.                                                                  - Nareszcie sobie postrzelam! – cieszył się jak dzieciak z odpustowych zabawek, których w biednym, inteligenckim dzieciństwie był pozbawiony.                                                                
- Dobrze! Niech wam będzie - zgodził się niechętnie Pan Teodor, sponsor tej kombatanckiej trzódki.                                                      
- Ale ostrożnie i cicho! Błagam! Cicho! - prosiła gospodyni, składając ręce, jak do modlitwy.                                                              
- Pewnie, że ostrożnie. Cholernie cicho! Dawajcie szybciej! – powtarzał Józef, nie zwracając na nią uwagi.                                                            
- Dobrze, ale tylko na chwilę. A potem cicho-sza!- zgodził się führer-combat, do którego wszyscy, w takich chwilach, mówili z rozczuleniem: “tatusiu”, a do Beaty, “mamusiu”!                                                         
- Sza! Ma się rozumieć “tatusiu” - Jan jak mały chłopiec spojrzał na Teodora z wyrazem wielkiej miłości i pocałował go w rękę.                                                                 - Zabawimy się, ale cicho. Zrozumiano? Cicho! – upominał ich Józef, odzyskując dobry humor.                                                                        
- Nie więcej strzałów, jak po pięć na łebka!
- No, dawajcie! – niecierpliwił się Jan odpychając Wrońskiego od zabawek – Mnie się należy pierwszeństwo jako “zasłużonemu katorżnikowi bolszewickich łagrów!        
    Czekali niecierpliwie przebierając nogami, aż Konstanty wyciągnie z pudeł swoje arsenały.

78)    Żylasty wyjmował powoli i dawał każdemu do nadmuchania po kilka odpustowych baloników, które pod wpływem wychodzącego z nich z powrotem powietrza wydawały monotonne owadzie brzęczenie.
   Konstanty, bo tak Żylasty miał na imię, rozdał po kilkanaście małych (każda wielkości pastylki z krzyżykiem) petard, załadował odpustowy straszak porcją kapiszonów i rozejrzał się po twarzach skręcających się z pożądania.
Józef żebrząc jak dziad, wyciągał rękę po “gnata”. Widać było, że jest spragniony huku, jak kania deszczu.                                                               
- Dawajcie wreszcie! – żebrał pożądliwie – Prędko! Cito! Cito!– “Bis dat, qui cito dat”! - Kto prędko daje, ten dwa razy daje! - podlizywał się, jak umiał, bezwstydnie.
- “Od zachciewki, gotów jestem dostać przepukliny” - straszył.
Bo to była prawda. Robił na poczekaniu prolapsus... kiedy nie chcieli mu dać tego co chciał. Tak się nadymał, że pod brzuchem wychodziła mu przepuklina wielka jak futbolowa piłka, tak że nie mógł jej włożyć do spodni. “Bis dat...qui cito...”                  
Za jeden wystrzał gotów był gadać całą noc po łacinie.
Od czasu wyjścia z obozu, żaden z nich nie mógł już funkcjonować normalnie bez krzyków, strachu i bicia, bowiem system nerwowy przystosowany do przekleństw i razów - do silnych bodźców zachęcających do życia - musiał co jakiś czas otrzymywać swoją porcję podniety, pod postacią kopniaków. Dokładnie tak samo jak narkoman morfinę, żeby podładować - jak się wyrażali – swoje sflaczałe akumulatory.                                                             

- Kto wypróbuje pierwszy? – pytał dobrotliwie Beacin admirator, pragnąc zaostrzyć ich żądzę:- No, który zuch wystrzeli pierwszy?
Wszyscy wyciągali ręce, z panią domu włącznie, której też udzieliła się euforia, ale Teodor wziął pistolet z rąk majordomusa i wsadził Wiktorowi do szpotawej ręki.                                                     
- Jak to, dajesz temu... temu paralitykowi? - obruszył się Józef, były “magazynier obozowego Kolumbarium”, na takie niesprawiedliwe faworyzowanie kaliki.                                                           
- W ten sposób profanujesz broń, Teodorze! On tą “suchą rączką” nie da rady zabić nawet karalucha!
- Dam radę, jestem mańkutem. Ustrzelę was lewą ręką – zapewniał “Paralityk”.
 

Prawdzic
O mnie Prawdzic

odwołuję te głupstwa. które poprzednio tu napisałem

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura