Odcinek 38 – Ostrożnie Fusyciu
Demonstrując siłę w zaciśniętej pięści zdrowej ręki, zapewniał, że ma tak wytrenowaną, że „jak pierdalnie”, to może nią położyć tęgiego chłopa.
- Dlaczego nie mówicie po łacinie? - upomniał ich “Stary”, ale w gorączce przepychanki do zabawek, nich nie chciał go słuchać.
- Quid opus est verbis? (Na co tu słowa?) - odkrzyknął Jan, ale jego głos ugrzązł w ogólnej wrzawie.
- Ostrożnie “Fusyciu!”. Tylko ostrożnie! Żebyś się nie postrzelił! – przestrzegali go fałszywie, z zazdrości, że znów ich wyprzedził w “zaszczytach”, lecz kiedy uniósł pistolet, żeby wystrzelić, skulili się ze strachu, mrużąc oczy i zatykając uszy.
“Mecenas” prosił usilnie aby strzelać cicho; “Po co mają gadać, że u “kombatantów” dzieją się jakieś jaja”.
Wszyscy napominali się spolegliwie, że trzeba zachowywać ciszę.
”Ci-i” - uciszali jedni drugich.
“Ci-i” – sykali z palcem na ustach, przewracając wymownie oczami.
Nastąpiła chwila napięcia...
“Kalika” strzelił kilka razy, raz po raz, robiąc niesamowity huk, aż zadźwięczały kryształowe wisiory żyrandola. Najpierw wszyscy podskoczyli z wrażenia, a potem się skulili, jakby z obawy, że sufit zwali im się na głowę, ale za moment, zapomniawszy o strachu, rzucili się na Wiktora, wykręcili mu ręce i jak najbrutalniej odebrali korkowiec. Żylasty przejął go natychmiast.
- Teraz ja! Teraz mnie dajcie – wołali.
Żylasty napychając bębenek nową porcją “nabojów” oddał go do rąk Pana Teodora, który rozglądał się z władczą miną, komu udzielić swej łaski.
- Tatusiu, tatulu... – skamlał doktor Przeherski, pragnąć dostąpić tego przywileju.
- Odsuń się doktorze habilitowany…
- Spierdalaj!
Jak przy kotle z zupą. W Auschwitzu.
Żylasty - skacząc jak dzieciak na jednej nodze, prosił o straszak:- Teraz ja, teraz ja! - wymachiwał rękami - Teraz mnie! Przecież byłem grzeczny! Mnie! Mnie! Dajcie Kostusiowi! Dajcie Żylastusiowi! Teraz ja chcę! Teraz ja!
- A ja kiedy? Kiedy “Knurek”? Mały “Knureczek”? - dopytywał się Józef przymilając się do Teodora, pieszczotliwie zdrabniając swoją obozową ksywkę.
- Kiedy mały Józio? - zwracał się czule do Beaty, całując ją w rękę. - Mały “Maruś” (Józef tak mówił o sobie) też chce sobie postrzelać, ”mamusiu” – prosił namolnie, ale nie chciała go słuchać. W ogólnym zamieszaniu sama rwała się do “broni”, której była pozbawiona w Auschwitzu i trzeba ją zrozumieć, że w ten sposób kompensowała sobie lata obozowego strachu. Oni wszyscy, nareszcie przestawali się czuć bezbronnymi, strzelając do wyimaginowanych SS-manów. Takie postępowanie doradził panu Todorowi jeden psychoanalityk: “Zamiast się trząść ze strachu przed SS-manami, lepiej nich sami do nich strzelają”.
Z tego samego założenia wyszli dowódcy Powstania Warszawskiego, uważając, że lepiej, żeby Polacy do Niemców z kapiszonów strzelali, niż się ich bali.
Po chwili powstał rejwach nie do opisania...
Nikt nie chciał ustąpić, nikt nie chciał nikogo słuchać, jeden drugiemu mówił w ferworze: Odejdź, nie pchaj się! Doktorze… profesorze… knurku…
„Mały Kostuś”, odpychał Wrońskiego, bijąc brutalnie łokciem po żebrach, Józef oddał mu, uderzając go kolanem w przyrodzenie. Jan pchał się bezczelnie, oznajmiają, że dopiero po nim “dostaną krócicę”!
“Katorżnik” protestował na fory Wiktora: - Czy to jakaś żydowska zmowa? – wołał oburzony - Jakaś nowa żydowska intryga, że do wszystkiego pierwsi, że we wszystkim przodują? – pytał zbulwersowany - Ja się tak nie bawię!
– Dajcie i mnie trochę postrzelać! – skamlał Żylasty, przypominając, że to przecież on załatwił “ten zakup” - ale nie chcieli go słuchać. Na próżno apelował do ich zagłuszonego chciwością poczucia przyzwoitości. Narzekał na ludzką niewdzięczność, żaląc się, że szewc bez butów chodzi:
- Ja mam w sam raz łapę do “kopyta” - reklamował się potrząsając wielką pięścią jak wielbłądzia noga - Dajcie mi kopyto! Jak wypierdolę z “kopyta”, to się zesracie ze strachu parszywi cywile! – żeby sobie dodać animuszu, klął ordynarnie niczym kapral w przedwojennej podchorążówce.
Na uwagę, żeby się wyrażał parlamentarnie, bo się znajduje w kulturalnym towarzystwie, odpowiedział hardo, że “Inter arma, silent Musae”. Podczas wojny milczą muzy - czym wprawił wszystkich w podziw, że nawet były “kacik” i cyrkowy ekwilibrysta, obcując z kulturą klasyczną, też nabiera ogłady i poloru.
Pani Beata trzymała go pod ramię, drżąc z emocji; nalegała na męża, który przejął funkcję “kwatermistrza”, żeby dał broń w godne ręce, w ręce “naszego niezastąpionego Żylastego”.
- To strzelaj, Żylastuniu, nie gadaj! Teodorze, daj mu “kopyto”, niech “kopyci”! – nalegała na męża, który wręczając mu straszak napominał go, żeby strzelał ostrożnie i ”broń Boże kogoś nie drasnął”... ale Konstanty gdy tylko się dorwał do “colta”, od razu wywalił cały magazynek.
Biegał za wyimaginowanym wrogiem, jakby go bies opętał, strzelając po kowbojsku, z biodra. Narobił tyle huku i dymu, że się zrobiło niebiesko w powietrzu. W salonie żarło w oczy i drapało w gardle, cuchnąc siarką jak diabli.
- A masz! A masz, Gudłaju! – strzelił kilka razy ognistym korkiem do Wiktora, który wymownym gestem schwycił się za klatkę piersiową, udając trafionego wrażą kulą. - Rozwalę cię żydowski Parchu! Pójdziesz do piachu zawszony cybuchu! Wystrzelam wszystkich Żydów w Warszawie! – krzyczał, aż przechodnie na ulicy przystawali zdumieni, słuchając tych krzyków dobiegających z “rządowej willi”. Zdziwieni, spoglądali po sobie, przekonani że w tym domu mieszkają jacyś straszni mafiosi, o czym mogły świadczyć stojące na podjeździe reprezentacyjne mercedesy.
- Ty roznosicielu tyfusu! Ty parszywy Żydzie! – krzyczał Żylasty na struchlałego Wiktora.
Odwrócił się i podbiegł do Beaty celując jej w krocze. Poruszał pistoletem jakby ją kopulował lufą, wraz z wyciągniętym w jej stronę swym kościstym palcem, a ona podjęła grę w tej miłosnej pantomimie, po każdym jego ruchu skręcając się lubieżnie. Stękała obleśnie, rozkosznie wykrzywiając wargi, niczym w spazmach orgazmu. On krzyczał: A masz! A masz! A masz!
A ona: Ach.!. Och!, jak mi dobrze! Ale mi dobrze! - jęczała podniecona z rozkoszy - Aleś mnie trafił. Niżej mnie trafiaj! Niżej! – nalegała, masując się lubieżnie rozcapierzonymi palcami po stwardniałym wzgórku Wenery.
Było to tak obrzydliwe, że stary profesor nie wytrzymał i krzyknął - zniżając jednak natychmiast głos do szeptu - żeby przerwać te miłosne gruchania, że już dość! Dość tego!
- Cicho! Przestańcie, bo ktoś idzie!”
- Cicho!!!
Wszyscy zamarli w przerażeniu, a Żylasty i Beata zastygli w dziwacznych pozach jakby figury woskowe. Ona dynamicznie rozkraczona, jakby w jakimś dzikim brazylijskim tańcu hogo-pogo, on również dynamicznie zgięty, obtańcowując ją w gangsterskiej sambie, z pistoletem w wyciągniętej ręce, skierowanym między jej rozkraczone nogi.
Zaczęli nadsłuchiwać czy ktoś się zbliża. ”Matka” zmitygowała się pierwsza i natychmiast zgasiła światło. Wszyscy zbili się w kupę, jakby w ciemności spodziewali się znaleźć obronę przed nieznanym. Stali skurczeni ze strachu, przytuleni do siebie jak pisklęta pod kwoką, szukając bezpiecznego azylu.
Jan ruszył na palcach w stronę wielkich okien, żeby sprawdzić czy kogoś nie stoi na tarasie. ”Śniady” posuwając nogą, ale stawiając ją delikatnie i ostrożnie, zniknął w korytarzu. Posuwał się bezszelestnie jak cień, myszkując w mrocznej głębi domu.
Po chwili, gdy ich oczy przyzwyczajały się do padającej z okien
poświaty księżyca, poczuli się na tyle pewnie, że mogli oddychać swobodnie, choć nie przestali trwożliwie spoglądać na boki.