Odcinek 34 – profesorskie obdupcje!
(Tutaj wracamy do dalszego ciągu powieści „Żydowska kochanka”, zaznaczając, że Iwona S. była „zwolenniczką” i wielbicielką młodzieżowej kontrkultury)
Podczas gdy Wiktor z Janem zajmowali się zdejmowaniem z Józefa „góry”, Teodor ściągał mu portki, z wprawą nabytą w obozie przy rozbieraniu trupów, którym robił “obdupcje” w ramach pełnienia funkcji felczera na sanitarnym bloku.
To dopiero potem, już w randze “doktora” Einsatz-kommando, wypisywał akty zgonu dla obozowej kancelarii i mógł robić swoje organizacyjne fałszerstwa, na przykład przerabiać obozowe numery na przedramionach więźniów, tak jak się dzisiaj przebija numery silników, fałszując dokumenty kradzionych samochodów. Dzięki temu, niektórzy towarzysze Ruchu Oporu mogli, jako oficjalnie zmarli, żyć i działać pod obcymi nazwiskami, nie szukani przez Gestapo.
Niemcy w początkowym okresie wysyłali akty zgonu rodzinom zmarłych ofiar, dla zachowania pozorów, wraz z prochami w prymitywnych urnach napełnianych popiołem w krematoryjnym kolumbarium.
- Nu, nu, poddaj się Józiu, to nic ci nie zrobią – “nukał” Starski-Glickman.
- Widzisz, nic ci nie będzie – mówił pieszczotliwie jak do przewijanego noworodka, ściągając z niego kapotę - jeśli się nie będziesz opierał, wcale nie będzie bolało.
Rozbierali go, przewracając z boku na bok, i z brzucha na plecy, jak kawał kloca, a gdy skończyli zabrali mu pasiak, żeby ułożyć w przepisową kostkę. Jak w Auschwitzu.
”Twardy” siedział nago na podłodze i płakał, a łzy kapały mu po trzęsącej się żuchwie, mocząc na piersi siwą, skudloną szczecinę.
Przez chwilę stali nad nim skonsternowani, patrząc bezradnie. - Powinieneś nam podziękować, że chronimy cię przed twą miania prescutiva (manią prześladowczą) – odezwał się “stary doktór”, jak nazywali pana Teodora.
Ale były generał bezpieki nie zważał na ich dobre intencje, mówiąc, że tego się po nich nie spodziewał - po przyjaciołach, z którymi spał na jednej pryczy i bił wszy na denkach aluminiowych misek i rondelków.
- Nikt nie ma prawa mi tego zabronić! – słowo „prawo” wymówił z naciskiem. Mazał się jak dzieciak, aż przykro było patrzeć...
Spodziewając się rychłego przyjazdu Iwony, namawiali go, żeby się ubrał „jak człowiek”. Podsuwali mu normalne ubranie... najpierw rękami, a później czubkiem buta, bo był tak wściekły, że chciał ich gryźć po rękach - więc podsuwali je kijem od miotły. Obiecywali, że mu kupią nowy garnitur i uszyją nowy pasiak: - Tylko już nie siedź nago! – prosili.
- Ach, szkoda słów – mamrotał Józef, siąkając rozbitym nosem - Male olet omne caenum! Źle pachnie każde gówno. I pomyśleć, że was kryłem, kiedy kopali mnie SS-mani, wybijając mi zęby - użalał się nad sobą.
- Przecież za nasze pieniądze wprawiliśmy ci nowe zęby? – Pani Beata perswadowała jak dziecku - Możesz ubrać pasiak, jak nie będzie nikogo.
- Przysięgam na fale Styksu! - zaklinała się uroczyście na wszystkie starożytne świętości; a była to najświętsza przysięga u starożytnych, której nie wolno było złamać po karą śmierci.
Pocieszała go, że mu nie wypada płakać, skoro jest „Twardy” (miała na myśli, że w korzeniu jest twardy), przeżył Oświęcim, gdzie był jakby Charonem, przewożąc na taczkach dusze zmarłych, w popiele wygarnianym z popielnika krematorium i wrzucanym do Soły. Był Charonem i zarazem Radamantysem – tak na niego mówili - synem Jowisza, bratem Minosa, sędzią Hadesu...
Tak go łechtała po ambicji.
- Nie przejmuj się – pocieszał go „Śniady” – przecież nadal jesteśmy przyjaciółmi... obozowymi towarzyszami… ale nie można ciągle robić przebieranek, bo to denerwuje naszych przeciwników, którzy radzi by nas widzieć na cmentarzu. To znaczy, w Hadesie... – poprawił się prędko.
- Już się z nas śmieją... i cieszą - poparł Wiktora mistrz obozowych ceremonii i führer-combat, pan Komuszko.
- Tym bardziej, że zaraz przyjedzie narzeczona Tomasza - dodał z naciskiem, ale Józef siedzący na podłodze, nagi jak Piotrowin, upierał się, że właśnie dlatego nie może zrezygnować z własnej tożsamości...
– Tym bardziej nie mogę rezygnować z mojego protestu – powtarzał z uporem maniaka.
Bo jeśli nie dziś ma protestować, to kiedy? – twierdził. On chce żeby widziała go w pasiaku. Bo inaczej młode pokolenie straci szacunek dla jego życia.
„Junona”, zerkając na zegarek prosiła, żeby się już nie boczył i przebrał się w swój najlepszy garnitur, a ona mu przyniesie mężowski krawat od Versacze... bo nie chce, żeby dziadostwem zepsuł jej ślubną uroczystość.
Przybrani rodzice tej kombatanckiej trzódki, a szczególnie „matka” - czując wyrzuty sumienia, że niepotrzebnie pospieszyli go łajać, obiecali mu uroczyście, przysięgając na wodę Acherontu, że po weselu, będzie mógł sobie pochodzić w pasiaku.
- A czy ja będę mógł pojeździć na hulajnodze Tomusia? – „żydowski chytrus”, jak nazywali Wiktora, nie omieszkał wykorzystać ugodowego nastawienia „pani matki”, żeby wyprosić na niej jakieś przywileje.
- Przecież już jeździłeś przez całe rano, aż rozbiłeś sobie czółko – odburknął Teodor, na co Wiktor zwrócił mu uwagę, że Józef-Marek też paradował całe rano w pasiaku, a teraz płaczem wymusił, co chciał.
- To nie fair. Ja też umiem płakać i zaraz się rozbeczę - upierał się żydowski cwaniaczek, czując, że jak zawsze szantażem, postawi na swoim.
- Już dosyć, dość Wiktorze! Nihil obstat! – „Tatuś” zgodził się dla świętego spokoju, łapiąc się wypielęgnowanymi palcami za dostojne posiwiałe skronie, które pozostały mu nad uszami – Ty też możesz sobie pojeździć na pasiaku. Tylko już mi dajcie święty spokój.
Sapiąc, zesznurował usta i zaciskając powieki odliczył w myśli do dziesięciu – żeby nie wybuchnąć. A czas był po temu najwyższy, bo Żylasty, ich wieloletni homme de mein, powrócił ze swojej wyprawy do miasta, obładowany wielkimi pudłami zakupów.
Wszedł do salonu, postawny i smukły, prowadzony powłóczystym spojrzeniem pięknej gospodyni, przed którą postawił wszystkie wiktuały.
Komentarze