- Jest coś niewolniczego i poniżającego w rygorze i przymusie, nieprzyjaznym wszelkiemu honorowi i prawdziwej wolności. - P. Charron
Coś działo się dziwnego. Dotąd niespotykanego. Gazet nie czytałem. Polityka kojarzyła mi się z bełkocącym towarzyszem Wiesławem. Przyjaźnią po wsie czasy z bratnimi narodami Związku Radzieckiego i SUKCESAMI gospodarczymi - mojej Ojczyzny.
Nauczyciele też nie pomagali. Historyk zapytany co to jest PZPR? I dlaczego ma na wszystko MONOPOL? Długo nie odpowiadał. A po głębokim i spokojnie, kilkuminutowym namyśle, wyrzucił z siebie tylko dwa wyrazy: DYKTATURA PLOLETARIATU .....
Co przecież zupełnie a nawet o milimetr nie wyjasniło naszych wątpliwości. A była to już pierwsza klasa szkoły średniej. Szesnastego grudnia kiedy po lekcjach popędziłem do szatni, okazało się, że jest zamknięta na głucho. Dlaczego? Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że pomimo popołudniowych godzin, szkoła jest tak samo nabita, jak przed dzwonkiem na pierwszą lekcję.
Acha! Nie dość, że zamknęli szatnię, to jeszcze nie można wyjść ze szkoły. A do domu? Nikt też nic nie powiedział ....
Od starszych klas dowiedziałem się, że na mieście są niepokoje, strajki... Że ludzie protestują przeciw władzy.... Szok!
U nas? W Polsce? Przecież tu jest tak dobrze!
A co z miejscem w pierwszej dziesiątce, najbardziej uprzemysłowionych państw całego świata? Tuż obok Anglii, Francjii, Rosji ...?
To nie prawda? Bujda na resorach ?
Przypomniałem sobie narzekania ojca. Ojciec jak ojciec, ponarzekać musi. Gdybym codziennie musiał wstawać przed piątą do pracy, to pewno też bym narzekał! I to jeszcze jak!
Przed osiemnastą otworzyli drzwi. Każdy pognał do domu. Na ulicy zobaczyłem jednak, że nie jest tak jak zawsze. Zauważyłem wśród przechodniów pośpiech. Nerwowość. Obładowani wielkimi siatami z zakupami, biegali w tą i z powrotem, jak martionetki poruszane niewidzialną ręką szalonego animatora. A przecież do Świąt było jeszcze kilka dni .....
Coś się święciło .... Tylko co ....? W domu nic się nie dowiedziałem. A nikt nie zadał sobie trudu, by cokolwiek mi WYTŁUMACZYĆ. A w dzienniku .......
WIDZIAŁEM WCZORAJ ZNÓW W DZIENNIKU ZMĘCZONYCH LUDZI, WZBURZONY TŁUM. I JEDEN SZCZEGÓŁ WZROK MÓJ PRZYKUŁ, OGROMNE MORZE LUDZKICH GŁÓW .....
W domu rodzina mówiła, że są strajki. A w dzienniku, że PRZESTOJE .... Od tej przestojowej chwili, przestałem wierzyć redaktorom zza szklanej szybki. Bo jeśli dla nich STRAJK jest tylko PRZESTOJEM ... to zwykły śnieg z powodzeniem zamienią na płatki owsiane. To też białe.
O szóstej rano potężna eksplozja wyrzuciła mnie z łóżka.
W domu bylismy w trójkę. Babcia, Siostra i ja. Facetów wymiotło. Wyszedłem do przedpokoju. Babcia walczyła z siostrą. Nie chciała jej wypuścić z domu. Ta zaś przekonywała, że musi iść do pracy. Płakała. Babcia też. Trzymała siostrę za rękaw płaszcza i bezustannie powtarzała:
- TAM PRZECIEŻ STRZELAJĄ.... TAM PRZECIEŻ STRZELAJĄ ....
Siostra delikatnie uwolniła babciny uchwyt i zaczęła zbiegać po schodach. Na dole ogromny krzyk. Przejmujący do szpiku kosci:
- KRYSIA! NIE WYCHODŹ, BO ZABIJĄ .... -
Ostatnią barykadą była pani Wojciechowska. A siostra zniknęła w ROZSTRZELANYM MROKU. Faktycznie rozstrzelanym, bo serie z broni automatycznej, były regularne w swojej częstotliwości. Jednym słowem: WOJNA!
Ale KOGO z KIM?
Mieszkaliśmy bardzo blisko apokaliptycznego centrum. Pod nosem ulica Czerwonych Kosynierów. Dziś już MORSKA. Dalej drewniany pomost nad torowiskiem i przystankiem kolejki elektrycznej GDYNIA-STOCZNIA.
To było niezapomniane uczucie. W mieszkaniu zostałem tylko z Babcią. Pogasiła wszystkie światła i przycupnęła cichutko w kuchni z nieodzownym, szczególnie w takich okolicznościach - różańcem.
Ulokowałem się w łazienkowym oknie.
Dokoła detonacje.
Serie z broni automatycznej.
To znów palba karabinowa.
Wybuchy petard.
Okolica zasnuta siwym dymem.
Wszystko znajome!
Ale skąd?
Uświadomiłem sobie nagle, że to wypisz wymaluj sceny z serialu PANCERNI.
Ale na żywo? Za oknem? To chyba sen...
Z okna widziałem duży odcinek Czerwonych Kosynierów. Zero komunikacji na ruchliwej od zawsze, bo przelotowej - arterii. Auta osobowe. Samochody ciężarowe, trolejbusy - stały nieruchomo - tak jakby zadziałało zaklęcie właścicielki wrzeciona z baśni: O ŚPIĄCEJ KRÓLEWNIE.
Zbliżała się ósma. Szkoła. Bardziej ciekawość niż poczucie obowiązku, spowodowała, że złapałem za telefon:
- DZIEŃ DOBRY, JESTEM UCZNIEM. NIE MOGĘ DOSTAĆ SIĘ DO SZKOŁY ...
- NAZWISKO I Z KTÓREJ JESTEŚ KLASY ...? - zrobiło mi się nieswojo, bo w tym momencie poznałem głos. I wyszło, że z drugiej strony rozmawia ze mną SAM DYREKTOR LUDWICZAK.
Odpowiedziałem:
- Krawczyk z Ia ......
- GDZIE MIESZKASZ?
- GDYNIA STOCZNIA - dyrektor zdecydowanie wszedł na wysokie obroty:
- SIEDZIEĆ W DOMU! SIEDZIEĆ! NIE WYCHODZIĆ !
Tego mi było trzeba. Szkoła z jej matematykami, fizykami - odleciała w niebyt. Za wszelką cenę musiałem nawiać z domu. Nawet gdybym musiał zjechać z drugiego piętra po ścianie.
W lecie to bułka z masłem. A w zimie? Zimą to tak samo jakby amator maszerował w prochowcu na ANNAPURNĘ. Problem rozwiązał się sam. Drzwi były szeroko otwarte a Babcia gdzieś zniknęła. I choć ojciec wieczorem SUROWO ZAKAZAŁ, nawet myśli o przestąpieniu progu mieszkania, zwiałem, bo przecież nie mogło być inaczej ...
Skróty. Małpi Gaj. Górka. I byłem przy pomoście.
Przy ulicy, mężczyżni zabierają kierowcom benznę. Nalewają w garnki, kanki, butelki. Ludzie biegają w różnych kierunkach. Jakby bezładnie. Wciąż nawołują się. Ostrzegają przed ostrzałem. Petardami. Gazem. Nad nami dwa helikoptery. Na niskim pułapie. Dokładnie widzę człowieka, który wychyla się i rzuca czymś w skupisko kilkunastu osób. Kanonada nie ustaje.
Czuję tak, jakby strzelano tylko do mnie. Ze wszystkich stron. Nawet z tej, z której przybiegłem. Oczy łzawią. Pieką. Ludzie bezustannie ostrzegają przed pocieraniem. Tarcie oczu zdecydowanie potęguje ból. Nie trę. Za wszelką cenę chcę zobaczyć jak najwięcej.
Zimno. Już dzień. Zasnuty gazem łzawiącym i dymami po wybuchach petard. Tekturowe pojemniki leżą wsędzie. Boże, co dzieje się z moim miastem ...?
Z większą grupą Narodu, ostrożnie wchodzę na pomost. Na drewnianych deskach ślady spalenizny. Chcieli spalić. Było za mokro. Na poręczach wiszą zakrwawione, białe szmaty. Widzę przynajmiej kilka. Udarte rękawy koszul.
Wyobrażnia, jak szalona, podsuwa sceny, jakie się tu rozegrały wcześniej. Przelotna myśl: jak ojciec dojechał do Gdańska? Tuż pode mną nieruchoma kolejka elektryczna. W całym składzie ani jednej szyby. Air-conditioned w grudniu. Groteska. Setki dziur po kulach. A więc to tak?
Nie czuję strachu. Aż dziwne .... Ostrożnie schodzimy po kładce na peron. W odległości 100 metrów stoją! Kilkuset zomowców. Chełm przy chełmie. Tarcza przy tarczy. Jak średniowieczni wojowie. THE WALL w lokalnym, ale moim, bo gdyńskim wydaniu. Z tłumy lecą w ich kierunku obelgi. Złorzeczenia. Na plan pierwszy wysuwa się rytmiczne skandowanie: - GESTAPO! GESTAPO! GESTAPO! GESTAPO! ...
Nagle słyszę karabinowe serie. Chyba nad głowami. Pod niebo wylatuje ogromny okrzyk przerażenia. SKOWYT. ROZPACZY. NIEMOCY. Naród skacze na oślep z wysokiego peronu. Tłum po torach, w panice ucieka w kierunku ulicy. Ktoś mnie wulgarnie opiernicza, że mam wypierdalać do domu. Obok kobieta z dzieckiem na ręku. Do dupy a nie do domu! Tu kobieta z dzieckiem a ja mam iść do domu! Jeszcze czego.
Kanonada jakby zmniejszyła się. Naród gorączkowo komentuje. Krzyczy do siebie. Nad głowami znów dwa helikoptery. A może trzy? Niezrozumiała determinacja sprawia, że wracamy z powrotem na peron.
Nie strzelają.
A na peronie: OGROMNE MORZE LUDZKICH GŁÓW ... Jedna przy drugiej. Wykoślawiony obraz dramatycznego spotkania Gdynian. WSZYSTKICH. W jednym miejscu. Na peronie. I wokół niego. Bo na TRYBUNIE już nie ma miejsca. Starcy. Kobiety. Mężczyżni. Matki z dziećmi. Często z malutkimi. Na rękach. Całe mnóstwo moich rówieśników. I ta ogromna siła wynikająca z ZESPOLENIA. ZATRACENIA W SZALONYM PĘDZIE KU UNICESTWIENIU.
Na przeciw nieruchomy. Szary. Ponury. ZNIENAWIDZONY KORDON. Ktoś intonuje: JESZCZE POLSKA NIE ZGINĘŁA PÓKI MY ŻYJEMY, CO NAM OBCA PRZEMOC WZIĘŁA SZABLĄ ODBIERZEMY .... Płaczę jak bóbr. I pierwszy raz się nawet tego nie wstydzę. Łzy leją się jak groch. Z żalu. Z bezsilności. Ale też z RADOŚCI wynikającej z poczucia DUMY. ZJEDNOCZENIA. SOLIDARNOŚCI ... PRZEKONANIA O CZYSTYCH I PRZEJRZYSTYCH INTENCJACH PROTESTU. Wszyscy dookoła płaczą. Nikt nawet się z tym nie kryje.
Ogromny śpiew szybujący ku przestworzom. Pomieszany pospołu z wielkim szlochem. Łkaniem dwóch, może trzech tysięcy LUDZI. A jak to wspaniale brzmi. Potęga !!!!
W takiej chwili myślę sobie, należy koniecznie dać się zastrzelić. Bo tylko wtedy jest sens takiej śmierci a można mieć nawet z tego satysfakcję. Ale akurat nie strzelają ..... Wracamy.
Mur na przeciw i nienawistny. I nieprzenikniony. Wracamy do ulicy. Pomostem. Po torowisku. Helikoptery odleciały. Ludzie z opaskami organizują KOLUMNĘ. Ustawiamy się grzecznie na ulicy. NARODU jest tyle, że nie mogę dojrzeć ani początku, ani końca. Boże! Jak to krzepi. Wzmacnia. Dodaje sił. Zaczyna łazić mi po głowie BOHATERSKA DEMONSTRACJA. Nic sensownego nie wynalazłem. Odpłynęła.
Gaz dusi. Zimno w nogi. Pieką oczy. Wreszcie idziemy. Nadleciały helikoptery. Znów rzucają. Przemiennie. Raz gaz. Raz petarda. Naród śpiewa. Jaka potęga. Hymn. Międzynarodówkę. Jeszcze raz hymn. Dochodzimy do Gdyni-Głównej. Część pochodu idzie pod wiadukt. Część kieruje się do podziemnego przejścia pod dworcem. Ja z tymi. Dalej nie mogę wyczuć gdzie koniec a gdzie początek. Kiedy przechodzimy obok kas, odzywają się gromkie głosy: - ROZPIERDOLIMY KOLEJOWY KOMISARIAT ...! Natychmist reagują robotnicy z białoczerwonymi opaskami: - NIE WYCHODZIĆ! DO SZEREGU! CHCECIE ŻEBY JAK W GDAŃSKU POWIEDZIELI, ŻE BANDYCI I ZŁODZIEJE ....
Wystarcza. Młodzi ludzie potulnie wracają do szeregu. Mnie jest żal. Można było popędzić kota znienawidzonej od tamtych chwil, do dziś milicji obywatelskiej. Toż to ta sama formacja co przed pomostem. Ale trudno. Trzeba słuchać starszych. Idziemy ulicą 10 Lutego.
Naród płynie jak wielka, posępna rzeka. W każdym oknie tyle głów, ile się zmieściło. Wyglądają nawet piętrowo. Widownia solidaryzuje się z nami. Krzyczą coś do nas. Machają rękami. Biją brawo. Rzucają kwiaty. Coś niesamowitego. W końcu w jakim ja żyję kraju? Wychodzi na to, że w co najmniej ZAKŁAMANYM ! A SPIKER CEDZIŁ OSTRE SŁOWA OD KTÓRYCH NAGŁA WZBIERAŁA ZŁOŚĆ. I POCZĄŁ W TOBIE GNIEW KIEŁKOWAĆ AŻ POMYŚLAŁEŚ MILCZENIA DOŚĆ ...
Znowu hymn. Zbliżamy się do skrzyżowania ze Świętojańską. Taki tłum, że nic nie widać. Na wprost Skwer Kościuszki. Stoją. Nie przepuszczają. Dwa transportery i czołg. I złowieszczy kordon. Nieruchomy. Ciekawe co myślą? Jeśli w ogóle .... Czy się boją ...? Słyszę głosy:- POD PREZYDIUM! POD PREZYDIUM! Pewnie, że pod prezydium, bo gdzie? Na plażę?
Dowiaduję się od ludzi, że het na początku kolumny, niosą na drzwiach zabitego pod pomostem, stoczniowca. Nikt nie wie co jest grane. Helikoptery są. Ale nic nie rzucają. Wchodzę z Narodem na Świętojańską. Widzę coraz więcej białoczerwonych chorągwi. Serce rosnie. Gaz czuć. Ale nie tak dotkliwie jak pod pomostem. Ogrom Narodu w oknach. Tak samo reagują jak na 10 Lutego. Pstrykają fotki. Rzucają kwiaty. Płaczą. Śpiewamy hymn. Jestem już w połowie Świętojańskiej. Z przodu nagle eksploduje, ogromny okrzyk trwogi: - - STRZELAJĄ .....!!!!
W sekundzie tłum przede mną znika. Na boki. Zwiewając na Kilińskiego, kątem oka zauważam kilka sylwetek w mundurach z pistoletami w rękach. Wystrzałów nie rejestruję. W uszach dudni ryk. Nie strachu. A zwierzęcej trwogi. Ciemno w oczach. Jestem pomiędzy Świętojańską a Władysława IV.
W mojej kilkudziesięcioosobowej grupie, słychać krzyki, że odcięli 10 Lutego. Panika. Gdzie wiać ? Biegniemy w kierunku torów. Nadlatują helikoptery. Zmienili taktykę. Rzucają tak często, że dotychczasowe stosowanie uników, zdaje się psu na budę. Jakby tego było mało, spod ziemi wyrasta kilkudziesięciu zomowców z ogromnymi pałami....
Tego jak na mnie, już za wiele. Niech się dzieje co chce ! Gwałtownie muszę połączyć się z Babcią i pianinem. Tak strasznie się boję, że aż mnie swędzi w tyłku. Nawet nie zwolniłem, przelatując jak wicher obok transporterów pod wiaduktem. Biegłem wolniej dopiero od stromego podejścia przy kościele.
Gdzie Świętojańska a gdzie kościół? Jeszcze na swojej ulicy rozglądałem się niepewnie dookoła .....
Otwieram drzwi do mieszkania. Kochany, domowy zapach. Ciepła. Gorącego posiłku ..... I jak obuchem, DZWONEK ALARMOWY ..! Dym papierosowy. No, tego tylko brakowało... Ojciec w domu ! Za sekundę targnął mną do góry i ryknął w twarz: TO JA CIĘ UCZĘ ANGIELSKIEGO, MUZYKI, A TY, DRANIU, UCIEKASZ Z DOMU, ŻEBY CIĘ BANDYCI ZABILI ..... !
Tylko Babci zawdzięczam, że nie dostałem wtedy, po raz pierwszy, od ojca, po mordzie. Zatrzymała jego rękę. Ojciec wrócił do kuchni. Powoli odwrócił sie do mnie. I już nieco spokojniej, powiedział: - ZDEJMIJ Z SIEBIE TE ŚMIERDZĄCE CIUCHY - zacząłem rozpinać kurtkę. NIE TU ! - wrzasnął - NA KLATKĘ SCHODOWĄ! PRZECIEŻ TO TRZEBA WYWIETRZYĆ ...!
Za kilkanaście minut byłem w łóżku. Z perspektywy bezpiecznego legowiska w białej pościeli, wszystko to, co widziałem i w czym uczestniczyłem - wydawało się bardzo, bardzo ODLEGŁE i NIEREALNE .....
STAN WYJĄTKOWY 1970/1971 - do szkoły nie chodziłem. Za to prawie całą familią chodziliśmy wieczorem, piętro wyżej do pana Morawskiego. Sąsiad miał na tyle dobre radio, że pomimo komuszych jęków, wizgów, trzasków, szumów - odbiór i tak był rewelacyjny. Choć nikomu nie opowiedziałem o wydarzeniach, których dotykałem 17 GRUDNIA, to coś drgnęło, bo ojciec zezwolił na moje uczestnictwo w sesjach Radia Wola Europa. Jak bardzo wtedy byliśmy wszyscy skupieni. Nie wolno było nawet głośno oddychać. Pani Morawska czuwała nad naszym bezpieczeństwem, z uchem przy drzwiach lub ścierając kurze z poręczy na klatce schodowej.
Po trzech dniach od proklamowania STANU WYJĄTKOWEGO i godziny milicyjnej, nastąpiła spontaniczna zbiórka naszej boiskowej paczki. W wolnym czasie, z reguły razem przycinaliśmy w nogę.
Na wymiarowym boisku Szkoły Morskiej. Ale jak ktoś rzucił hasło: JABŁKA - to nikt i nic nie mogło nas powstrzymać. Nawet pan Melewczuk. Uzbrojony w broń pneumatuczną. Czyli wiatrówkę. Nie do końca pospolitą. Bo jako marynarz, pan Melewczuk, udoskonalił wzmiankowane narzędzie represji, przeciwko nam, zakupując u imperialistów - celownik optyczny. Nic nigdy też nie wskórali jego dorośli trzej synowie.
Wpadaliśmy jak szarańcza z każdej strony sadu. W drodze powrotnej, w pełnym biegu chwytaliśmy po dwa, góra trzy owoce z upatrzonego drzewka i tyle nas widzieli.
Kiedy skończyliśmy, na wyścigi, opowiadać swoje PRZYGODY z 17 grudnia - KRWAWEJ dla Gdyni ŚRODY - a siedzieliśmy na boiskowym murku, któryś wypatrzył PATROL. Chodzili po czterech. Pustymi ulicami. Wymiecionymi przez rozruchy. Śmierć. I godzinę milicyjną. W chełmach. Przyłbicach. Z tarczami i bronią automatyczną. Zadowoleni z siebie. Głośno rechoczący. Świadomi swojej własnej, niekwestionowanej siły. Przycupnęliśmy za murkiem. A kiedy przeszli i rozpłynęli się w grudniowej nocy, jak nas było pięciu, prawie razem wykrzyknęliśmy: - MY WAM ZARAZ POKAŻEMY !
Krzychu Rudy, największy bandziorski autorytet a na boisku najlepszy NAPASTNIK, powiedział szybko: CO i JAK ! I na kwadrans pobiegliśmy do domów. Naszym terytorialnym rejonem działania były ulice: Kapitańska i Beniowskiego. Powyżej był teren bandy Klejnota a poniżej, począwszy od bloków TBO - swoim rejonem zarządzałą banda braci Kowalików. Wprawdzie tłukliśmy się między sobą, ganialiśmy po lesie, ale boisko Szkoły Morskiej od zawsze było NEUTRALNE.
Spotkaliśmy się na boisku. Cała piątka. Każdy ubrany maskująco. Na ciemno. Zaczęli się ze mnie podśmiewywać. Przytachałem z domu zapomniany sportowy łuk i dwie strzały z metalowym grotem. Krzychu uciął śmiechy: - I Z CZEGO SIĘ BARANY CHICHRACIE? JAK JURAS DOBRZE TRAFI TO MOŻE BYĆ NAWET KŁOPOT ...
Poszliśmy pomiędzy baraki. Tam łatwiej można było znależć kamienie, gruz, półcegłówki. Kiedy zgromadzili odpowiednią ilość amunicji - ruszyliśmy na jednomyślnie wcześniej, ustalone miejsce akcji. Była to kilkumetrowa skarpa nad ulicą Beniowskiego. Tuż obok sklepu. Za plecami był tylko dobry, ciemny i BEZPIECZNY las. W którym znaliśmy nie tylko każdą ścieżkę ale i każde drzewo.
Rozpoczęły się spory o taktykę. O hasło. O celność naszej formacji: ofensywno-zaczepnej. Krzycha byłem pewny. Kiedyś zanotowałem w pamięci na zawsze, nie do końca sielankowy obrazek. Ale po kolei. Ojciec Krzycha pił jak tabun szewców. Przynajmniej dwa razy w tygodniu umacniał związek uczuciowy z płytami chodnikowymi ulic: Kapitańskiej lub Beniowskiego. W zależności od którego sklepu obierał azymut na mieszkanie. Matka ciężko pracowała w porcie. Usiłując utrzymać trójkę wtedy jeszcze nieletnich dzieci i opłacić elementarne rachunki. Często było chłodno i głodno. Dwóch braci pomagało matce jak mogło. Zbierali grzyby. Jagody. Złom. Makulaturę. Ale też warzywa i owoce po sąsiedzkich działkach i ogródkach. O tym, że Krzych SKUTECZNIE poluje na GRUBEGO ZWIERZA - dowiadziałem się przypadkowo. Na skraju lasu stało kilkanaście, byle jak pokleconych kurników. Drób całe dnie wałęsał się po lesie. Skubiąc trawkę. Listek. Muszkę. Robaczka czy pajączka. Zatrzymałem się na polanie. Tyle wiedziałem, że Krzychu musi gdzieś tu być. A tu ani widu ani słychu - ani KRZYCHA ani jego charakterystycznej czupryny.
Natomiast w zasięgu mojego wzroku pojawiły się trzy dorodne kurczaki. Maszerowały gęsiego. Kątem oka uchwyciłem wynurzającą się z zarośli rękę. Uzbrojoną w poręczny kamień. Świst ..... I już tylko dwa uciekają ale za to tak szybko, że myśl o pierwszej pomocy dla ciężko rannego kolegi - nawet na krótko nie zagościła w ich kogucich główkach. Za to zza krzaka wynurzyła się uśmiechnięta od ucha do ucha - gęba Rudego. Cóż, w perspektywie szykował się zupełnie przyzwoity obiad ...
Rozmyślania o egoiźmie pośród drobiu, przerwał charakterystyczny świst osobnika o pseudonimie artystycznym: KIPA. Roman był chłopem jak tur. Łapę miał tak szeroką, nie jak jeden, ale przynajmniej dwa bochny chleba. Jeśli już kogoś ZAHACZYŁ, to delikwent bez względu na masę własną, wpierw odpływał w niebyt a dopiero potem łapał kontakt z podłożem. I nie było przypadku, żeby zaraz wstał.
Idą. Zza zakrętu wyłoniło się czterech osiłków. W pełnym rynsztunku: CHEŁMY. TARCZE. PAŁY. BROŃ. PRZYŁBICE. WYSOKIE BUTY. Powoli podchodzili pod górę. Nienaturalnie głośno rozmawiając. I raz po raz wybuchając szyderczym śmiechem. Zajmowali całą szerokość ulicy. Jak pewna siebie czwórka rewolwerowców z westernu: W SAMO POŁUDNIE, z Johnem Waynem w roli głównej.
Nieuchronnie zbliżali się w obręb pola rażenia. CZTERDZIEŚCI METRÓW: przed każdym poręczna bo pasująca do dłoni, mała sterta kamieni i półcegłówek. TRZYDZIEŚCI METRÓW: mam tylko dwie strzały. Zakładam pierwszy pocisk z lotką i metalowym grotem na cięciwę. DWADZIEŚCIA METRÓW: PEŁNA GOTOWOŚĆ! DZIESIĘĆ METRÓW: ucho mam jak słoń od wyczekiwania na sygnał. Są już prawie na przeciwko......
JEST ŚWIST. ATAK ! TRAFILIŚMY ! Krzyk bólu. Drugi. Dobrze .... Dobrze wam gnoje. ZA NASZYCH. ZA POMOST. ZA PREZYDIUM.
Głośny rechot Krzycha uspokaja. Spierdalają pomiędzy baraki. Dwóch nawiązało uczuciowy kontakt z przymarzniętym podłożem. PEŁNY SUKCES ! Choć potencjalne ZWŁOKI UMYKAŁY RĄCZO w siną dal, to dwie tarcze leżały na ulicy jak byk. U państwa Mazurków, na przeciwko, pełna iluminacja. Nawet powychodzili z domu. Kopeć chce iść po tarcze. Do tego aż dwie. Jakby nie było - ZDOBYCZ WOJENNA. Krzychu nie pozwala. Zatrzymujemy go nieomal siłą.
Słyszymy piłujący obroty silnik. Odsiecz. Dwa gaziki. Mazurków przeciąg wymiata z podwórka. Ostatni gasi światło. Znikamy w lesie. Na duszy lekko. W lesie BEZPIECZNIE. Krzychu radzi bym łuk schował w lesie. Nie chcę. Umawiamy się za dwa dni. Podajemy sobie ręce. DUMNI. Każdy idzie w swoją stronę. Ja też. Z łukiem ....
Inne tematy w dziale Polityka