1954krawiec 1954krawiec
115
BLOG

Gdzieś tam w EU - cz. 6/26

1954krawiec 1954krawiec Polityka Obserwuj notkę 2

...... Stan wojenny dzielnie przetrwałem w dużęj, śląskiej firmie energetycznej.  A żeby było weselej,  to w towarzystwie "piguł".  Spieszę wyjaśnić  -  pielęgniarek.  Stanowilismy trzyzmianowy zespół wczesnego reagowania, czyli  - zakładowej sanitarki.  Koedukacyjne dyżury upływały w atmosferze wzajemnego zrozumienia  potrzeb  i  spełniania  oczekiwań na miarę   nudy  wypełniającej pomieszczenie:  pełnej gotowości ratunkowej.                                                                                                                                                          

                     Z trzech pań pielęgniarek,   dwie były  nie dość,  że ładne,  to jeszcze niezawisłe uczuciowo. Taki stosunek radykalnie zawyżał średnią komunikacji  między płciowej.   Przynajmniej na moich, nocnych dyżurach.  Jak było na innych zmianach - nie wiem.  W gwiazdozbiorze tylko pani Stefa perfekcyjnie wykonywała swój zawód z powołaniem w legiony Hipokratesa.  I własnie z nią dane mi było przeżyć następujące zdarzenie.....                                                                                                                                                

                     Pani Stefa rano przyszła do pracy.  Na dyżur.  Ja byłem po nocnym.   Z  jej  zmienniczką  i spokojnie czekałem na swojego wyzwoliciela.   Był to dyżur z gatunku wyczerpujących.  Choć sanitarka, dzielny Fiat 125 - kombiak -  nie przejechała nawet 1 centymetra.  Cóż.  Bywa.  Nagle telefon.  Z rowu przed bramą -  wystają buty.  Choć marzyłem tylko o wannie i spanku, to  jak Załoga Dżi  -  ruszyliśmy w sukurs potrzebującemu. Natychmiast zapomniałem o frywolnej nocy a sen odleciał w niebyt.  Pełna mobilizacja.  I faktycznie.  Z rowu sterczy numer butów.                                                                                                        

                       Sprawnie uruchomiliśmy nosze.  Za sekundę wystrzeliłem jak Pegaz  z wyciem syreny i obowiązkową  dyskoteką.                                                                                                                                     

                        Bezmierna satysfakcja na dobre zagościła w mym mężnym sercu ratownika,  kiedy  kremowa strzała , niczym bolid,  przemykała obok przystanku grupującego całą nocną zmianę.   Pani Stefa reanimowała.                                                                                                                                                              

                        Za chwilę usłyszałem informację, pędząc co koń wyskoczy,  że mogę zgasić światło,  bo facet zszedł i jest aut.  Jeszcze przed szpitalem wyszło szydło z worka.  Dowiedziałem się, że był pierwszym sekretarzem POP !                                                                                                                                          

                        W pierwszej chwili pomyślałem: -  No jednak jest Bóg na świecie ...  Opatrzność czuwa i nawet już ich zaczyna karać ....  Ale buńczuczne myśli w obliczu  majestatu śmierci , tuż,  tuż  za  moim  siedzeniem  -  jakoś szybko odleciały.  I nawet zrobiło mi się głupio.                                                                                                                                      

                    Szpital tylko potwierdził,  że pierwszy od POP -  definitywnie odjechał.  Okazało się też, że na swoją ostatnią podróż  był zupełnie nieźle przygotowany.  W zakamarkach odzieży pani Stefa znalazła litr gorzały i pół kilograma kawy !  Takie bogactwo !  W takim kryzysie !  I tak wcześnie rano ...?              

                     Kryzys.   Ktoś powiedział, że gdyby komunistów wpuścić na Saharę,  to w dwa lata na pustyni nie byłoby ziarnka piasku ...!  Prawda.  Bo kto to widział,  żeby w środku Europy stać całą noc,  na siarczystym mrozie, za ..... chlebem ?  Oni  nawet nie patrzyli w tę stronę.  Bo urbanowe: -  rząd się sam wyżywi ...  ma się dobrze i jest aktualne nawet dziś !  A piszę ten tekst 12 lipca 2011 roku.                     

                    Wtedy było tak.  We Wrzeszczu,  tuż obok strzeżonej willi,  partyjnego barona,  egzystowała malutka piekarnia.  Najpiękniejsze Święta tuż, tuż ...   Uradziliśmy tak.  O 21-ej pomaszerowałem opatulony na maksa pod sklep.  Byłem dwudziesty trzeci.  I kiedy przytupywanie i podskakiwanie przestało działać, to równo po godzinie nadszedł zmiennik. Siostry syn. A ja popędziłem do domu na gorącą herbatę. By ponownie za godzinę zameldować się na posterunku.   I tak do bialutkiego lata.  Około ósmej dumnie przytachaliśmy chleby do domu.  Egzotyka tak zajebista jak praktyki czarodzieja na Thaiti.  Zresztą w tamtych latach duma  zdecydowanie częściej dotykała moje, skromne ego.  Byłem nią napompowany jak BALON.  Na okrągło.                                                                                                                                              

                    Przykłady:   prozaicznie do przystanku podjechał trajtek (trolejbus) i zwyczajnie udało się wejść do środka.  Duma -  jak 150,  bo przecież mogłem się nie zabrać.                                                                

                    Kupiłem coś niezbędnego -  duma !                                                                                                     

                    Udało się kupić bez kolejki - duma !  Choć trochę przykro, że bez koleji,  z których wówczas składała się Polska.                                                                                                                                                         

                    Dwa przystanki na gape - duma,  bo przecież komunikacja jest komusza,  więc należy ich osłabiać.                                                                                                                                                                                 

                    Na niedzielnym nabożeństwie,  chóralnie odśpiewana Rota:   -  Nie rzucim ziemi skąd nasz ród - ... - duma !  Zmiksowana ze łzami w oczach.                                                                                            

                    Przeflancowanie bibuły z Gdyni do Krakowa -  duma !   Do potęgi  entej !  Boć przecie to prawie ruch oporu  ..!  I  tak  dalej  i  tak  dalej  ...                                                                                                                   

                    Wola boska, że wtedy z nadmiaru dumy  nie poszybowałem w przestworza.    Bo co to by było gdyby solidnie dmuchało  na  Wschód ...?                                                                                                                  

                    Ale nie dane nam było odpocząć długo po  sukcesie chlebowym.  Siostra zaleciła wycieczkę we wrzeszczańskie lasy.  Mieliśmy odszukać poletko wiatrołomów  i coś  godnego uwagi,  nieodbiegającego zbytnio od wyobrażeń o  wigilijnej choince  - przytaskać do domu.                                                                         

                    Na wszelki wypadek zaordynowałem siostrzeńcowi szeptem:  -  Krzysiek weź fuksa  ..! ( Ręczna piła).  Po długim marszu w wypatrywaniu świerkowego pobojowiska,  zaczęły do nas docierać znajome odgłosy.  Charakterystyczny chrobot piły.  Nie jednej.  Miksowany  z  miarowymi  uderzeniami  siekier. Jeszcze kilkanaście metrów i zobaczyliśmy prześliczny choinkowy zagajnik.  Świerkowy lasek  aż  trząsł się od  zbrodniczych uderzeń.  Jak przysłowiowa osika.  Ludzi,  czyli Narodu było więcej niż na wigilijnej pasterce, w niewielkim kościółku.  Poczuliśmy się wśród swoich. Wśród Plaków  przecież !                            

                    Za lasem wojna.  Czołgi.  ZOMO.   Transportery  opancerzone.  A tu  w lesie patriotyczna  batalia o zachowanie tradycji.                                                                                                                                             

                    Wybraliśmy okazałe drzewko.  Fuks się przydał jak diabli. A my znów byliśmy z siebie dumni ! Bo choć zagajnik, hipotetycznie był  komuszy,  to potrafiliśmy zadbać aby  wigilijna tradycja w Narodzie  nie zaginęła!                                                                                                                                                                             

                A oni ?  Oni w tym czasie byli bardzo zajęci.                                                                                   

                Pilnowaniem spacyfikowanej stoczni.                                                                                               

                Komitetu.                                                                                                                                              

                Pałowaniem.                                                                                                                                     

                Rewidowaniem.                                                                                                                                   

                Zamykaniem. 

                Ubliżaniem.                                                                                                                                  

                I jeszcze  wieloma innymi,  nad wyraz pożytecznymi  czynnościami........

1954krawiec
O mnie 1954krawiec

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Polityka