1954krawiec 1954krawiec
109
BLOG

Gdzieś tam w EU - cz. 5/27

1954krawiec 1954krawiec Polityka Obserwuj notkę 0

              Następny epizod.   Dłuższy i łączy się z firmą transportową.  Po uzyskaniu niezbędnych kwalifikacji, robiłem za kierowcę skrzyniowej ciężarówki. Popularnego Kosygina.   Z dodatkiem dwóch ładowaczy. Z nielichą przeszłością  kryminalną.  Do tego  artystycznie wytatuowanych.  Co nabierało szczególnego wyrazu i ekspozycji  w miesiącach wiosenno-letnich. W tamtych czasach nikt nie miał złudzeń, co do naszej zasadniczej profesji.  A na dużej bazie,  w okolicach godziny szesnastej,  kiedy ciężarówka marki Ził przekraczała bramę,  rozlegały się swojsko i  radośnie brzmiące okrzyki: - O  kurwa !  Recydywa  wraca ...!                                                                                                                                                                            

              Wewnętrzne stosunki ułożyły się następująco.  Kradliśmy na potęgę !   Oni z rozmysłem i rozległą wiedzą o konsekwencjach.  Ja zaś,  przy kompletnym braku wyobrażni,  zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z tego,  czym to w rzeczywistości pachnie.  Z natury jestem ugodowy,  więc dwóch zdecydowanych facetów,  bez specjalnego wysiłku wyperswadowało moje obiekcje i wątpliwości.          

              Do dziś nie wiem, w jaki sposób  wszystko zawsze się zgadzało !  W przestrzeni wirtualnej  znikały tony piasku, żwiru, cementu, wapna.  Tysiące cegieł, pustaków, desek.  A pomimo dźwięcznego kryptonimu:  recydywa,  wcale nie byliśmy odosobnieni,  w tych niecnych praktykach.                                       

              I dlatego tylko my kierowcy z tamtych lat  wiemy,  jak bardzo przyczyniliśmy się u schyłku komuny do rozkwitu budownictwa jednorodzinnego,  wielu innych,  prywatnych inwestycji.  A nawet kościołów !   

              W trosce o przychylność Opatrzności !  Dziś kiedy myślę o tym, dyskretny chłodek lata po plecach, jak Żyd po pustym sklepie.  Ale dziś mam, tfu, 50 lat.  Z plusem.  A wtedy dwadzieścia!                                  

              Ze skrzynią ładunkową,  wypełnioną po brzegi dechami,  podjechaliśmy polną drogą pod posesję. Jak na dłoni widać było radosną i wesołą, acz opartą o manufakturę:  twórczość  wznoszenia.   Opalony facet w obowiązkowo brudnym podkoszulku, podszedł do furtki:                                                                              

               Co panowie,  macie deski ...? -       

              Prawy człon recydywy,  z reguły negocjujący wysokość naszego honorarium,  mógł tylko potwierdzić retorykę pytającego.  W tym samym czasie lewy człon zbladł jak ściana,  ale lata w celi zrobiły swoje i tylko nieco jąkając się, powiedział:                                                                                                                      

               Nnnnoooo  aaaaale  pppppan    jjjjjest   gggggliniarzem .....!       

              Zanim panika zdążyła na dobre zagościć w mojej mężnej duszy,  usłyszałem rezolutną odpowiedż:                                                                                                                                                                                                      

              A co kurwa,  gliniarze  nie  potrzebują  desek  ...?  Poparł  zaraz  pytanie  szczerym uśmiechem i natychmiast wypłacił honorarium.  Z tą tylko subtelną różnicą,  że wysokość kwoty z natury rzeczy nie mogła być przedmiotem  żadnego  targu !                                                                                                                                      

              Tego dnia po pracy,  po raz pierwszy z moją brygadą  fetowałem  szczęśliwe i pomyślne zakończenie dnia.  Kurczak z rożna.  Litr czystej,  bo nie dość, że najtańsza,  to nie plami duszy. Spostrzegłem też, że świętują w każdym aucie.  Czterdzieści aut na placu i nikt nie idzie do domu. W każdym balanga. -  Boże  !  Ty to  widzisz ...?  To  dlaczego nie  grzmisz ... ?    Poczułem w tym momencie solidarność z bracią budowlaną...  Na  inną solidarność.  Na tę WŁAŚCIWĄ,  musiałem jeszcze trochę poczekać .....                                                                                                                                                                          

              Po ekspresowo zakończonym wyładunku cegły,  z tą drobną różnicą,  że odbył się na prywatnym podwórku,  w chwili,  kiedy już miałem wyjechać, spadł letni deszczyk.  A podwóreczko wytapetowane było polnymi kamieniami.                                                                                                                                                   

              Za żadne skarby nie mogłem podjechać pod niewielkie wzniesienie.  Wszystkie cztery koła ślizgały się jak zaczarowane.  A na złodzieju ...?  Czapka futrzana !   Wszak licho nie śpi !                                        

              BIEG !                                                                                                                                                                       

              GAZ !                                                                                                                                                                    

              PRZÓD !                                                                                                                                                         

              HAMULEC !                                                                                                                                                               

              BIEG !                                                                                                                                                                       

              GAZ !                                                                                                                                                                         

              TYŁ !                                                                                                                                                                

              HAMULEC !        Ułamek sekundy za póżno depnąłem. Bryka śliznęła się  zwiewnie jak motylek  i rogiem skrzyni ładunkowej uderzyłem w malutką chatkę. Stąd też ceglana inwestycja. Pozostałe zabudowania gospodarskie aż pachniały nowością.                                                                                              

              HUK !   TRZASK !  ŁOSKOT !   -   I nagle dźwięcząca w uszach  cisza ...                                               

              A  jedynym świadectwem jakiegokolwiek ruchu,  był tylko,  opadający,  żółty kurz...                             

              Z chatki szczerzyła do mnie kły  -  ogromna,  czarna dziura.  Poczuwałem się do osobistego spenetrowania katastrofy,  jaką wyrządziłem miłym ludziom  i   malowniczej,  krytej strzechą  -  chatce.   

              Na glinianych nogach,  jakoś dotarłem do przeszło dwumetrowej wyrwy.  Zgroza !                           

              Łoże z wysokimi bokami - przełamane na pół.                                                                                           

              Pościel i ułożone jedna na drugiej poduchy, ledwie wystawały spod hałdy kamieni, cegieł i resztek zaprawy. Na samiutkim wierzchu sterty,  leżał wcale nie uszkodzony - święty obraz.                                       

              Nie padło ani jedno słowo.  Ani jeden wyraz.  Gospodarz  (inwestor)  wyciągnął zza pazuchy płócienną sakiewkę i wypłacił  połowę,  z wcześniej ustalonego honorarium.                                    

              Wsiedliśmy do kabiny.   Z podwórka wyjechałem przy pierwszej próbie.  Bez problemu .....    

              Po drodze była jeszcze firma stojąca ogromnym magazynem.  Pięcioosobowa załoga, umysłowych inaczej,  z powodzeniem obsługiwała niezliczone skrzynie,  paki,  kosze,  liny,  kartony,  płyty,  beki,  butle i inne techniczne akcesoria.  Posiłkując się dwoma wózkami akumulatorowymi i jedym podnośnikiem hydraulicznym. Sztaplarką.                                                                                                                                   

              Wszystko było okej - w zależności precyzyjnie zsynchronizowanej z ilością bełtów wypijanych  na statystyczną twarz.                                                                                                                                                     

              Bywało, że skrzynie spadały jak ulęgałki.                                                                                                  

              Wózki najeżdżały solidne wierzeje.                                                                                                                      

              A widły sztaplarki, niczym średniowieczne tarany, grzęzły po pachy w ogromnych beczkach.

              Złodziejstwo kwitło pewno tak jak wszędzie.  Tym razem już jednak bez mojego,  czynnego udziału.

              Aczkolwiek dziś wiem, że za bierność w tym kraju też można pomaszerować  do kryminału.           

              A bywa, że na długo...

1954krawiec
O mnie 1954krawiec

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka