Nieubłaganie nadeszły matury. Zespół rozwiązał się. Do Rzemyka przyszli młodsi adepci rockandrolla ! Coraz częściej grywałem w lokalach. Wpierw zastępstwa. A po pierwszym egzaminie weryfikacyjnym, gdy otrzymałem uprawnienia zawodowe muzyka solisty - mariaż z pięciolinią i etatem mocno przyspieszył. Nabrał rumieńców i rozwijał się pomyślnie.
W okresie kiedy byłem związany z Domem Rzemiosła, dzięki ojcu, kilka razy pojechałem na kolonie letnie. Wcześniej jako skaut-kolonista, a póżniej, już na pograniczu pełnoletności, zostałem wychowawcą grupy wesołej czeredy opryszków. Czorsztyn, Nowy Targ, Cieplice Śląskie Zdrój, Piaski, Piława Górna, to zachowany na zawsze obraz polskiego pejzażu, kolorowego beztroskiego lata i wspaniałych Ludzi !
Do dziś, tę pierwszą pracę, wspominam bardzo ciepło. W kategorii co najmniej śródziemnomorskiej. Dzieciaki były raczej zadowolone z prywatnego pana wychowawcy. A kierownik kolonii, pedagog, rodowity elblążanin - pan Bogusław - nagradzał na wyrost ! Gdyż niestety, moją kolonijną pracę dzieliłem po równo: najpierw grupa a zaraz potem azymut na koleżanki -wychowawczynie - rekrutujące się z gdańskich uczelni.
Epizodów było tysiące ... Choćby cotygodniowe rady pedagogiczne. Kiedy my tańczyliśmy namiętnie, przy takich utworach jak San Francisco, Massachussets to nasz kochany bakałarz medycyny, w tym samym czasie pilnował w kuchni podgrzewającego się na gazie wiadra z ..... jabłecznikiem. Aby, jak sam mówił:
Denko nie odpadło ...
Nocne spacery na prędce tworzących się koedukacyjnych związków. Kąpiele w Dunajcu z księżycem skrywającym wstydliwie, własne rumiane oblicze .... Słowem, aż strach wspominać. A łza się kręci w oku. W każdym razie listę płac podpisywałem i skrupulatnie i z namaszczeniem.
Jeszcze w szkole średniej brałem zlecenia od gdyńskiego portu. Dwa do trzech w tygodniu. Robiłem za liczmana. Zadanie było nie specjalnie skomplikowane. Stawiałem w specjalnych tabelkach ptaszki. Ilość których precyzyjnie wykazywała: ile drobnicy wyjechało z czeluści statkowych do magazynu. Z magazynów na wagony. Czy też z wagonów na statek. Błyskawicznie przyswajałem też socjalistyczne mechanizmy, za wcale niezłe kieszonkowe. Kaszubi z dziada pradziada. Sztauerzy. Chłopy jak tury. Zwracali się do mnie: kierowniku ! Wtedy płonąłem jak pochodnia. Czem prędzej opuszczałem wzrok i wpisywałem do tabelek (taliszet) - dwukrotnie więcej ptaszków, niż było trzeba.
Kiedyś na nocce otrzymałem polecenie pobrania próbek cukru dla portowego labolatorium. Dostałem numery wagonów. Ogromną, brezentową torbę. Szpikulec z lejkiem i kilkadziesiąt malutkich woreczków na materiał labolatoryjny. Trwał intensywny, nocny wyładunek. Dosadne kurwy latały na wszystkich poziomach. Jak pociski z broni automatycznej 17 grudnia 1970 roku. Przed pomostem kolejki elektrycznej Gdynia - Stocznia. Ale rzetelnie wykonałem powierzone mi zadanie. Rano pomaszerowałem do labolatorium. Facet wziął ode mnie torbę, zajrzał do środka i wrzasnął:
Coś ty mi tu kurwa, przyniósł ...? Co to kurwa, jest ....?
Bezceremonialnie wyciepał na ziemię woreczki z tworzywem labolatoryjnym, wcisnął do ręki brezentową torbę i zaordynował:
Wypierdalaj na magazyn i przynieś pełną torbę cukru ...!
Prawie jęcząc z wysiłku, w trymiga, zameldowałem się z powrotem. Za niespełna godzinę szkoła !
No teraz kurwa, rozumiem ! Trzeba było tak od razu !
Przecież my też pijemy herbatę .....
W poczuciu ewidentnego oszukaństwa i niesmaku, pobiegłem na polski, fizykę, propedeutykę ( jak ktoś z Państwa nie wie, nie pamięta: był to przedmiot traktujący o "wychowaniu w socjalistycznym społeczeństwie") i .... dwa wu-efy.
Inne tematy w dziale Polityka