1954krawiec 1954krawiec
154
BLOG

Gdzieś tam w EU - cz. 3/29

1954krawiec 1954krawiec Polityka Obserwuj notkę 0

                                 Do dni ostatnich będę wspominał Tatusia. Dzień w dzień przez 30 lat dojeżdżał z Gdyni do Nowego Portu.  Wychodził do pracy na długo przed piątą rano  a wracał do domu przed dziewiętnastą. Pewnego zimowego popołudnia,  w piątek przed gierkową wolną sobotą,  rodzic przemęczony tygodniem pracy,  obfitym obiadkiem, tradycyjnie zaszeleścił na tapczanie brukowym Wieczorem Wybrzeża i tuż, tuż przed odejściem w Morfeuszowy niebyt,  zaordynował aby obudzić go przed dwudziestą drugą. Czyli wtedy kiedy domownicy dokonają przed weeckendowych ablucji.  Znikną w czeluściach 85 metrowej powierzchni mieszkania a łazienka będzie wolna.                                                                                                 

             Zresztą z tymi kąpielami to był cały rytuał.   Mieszkaliśmy w przepięknej, przedwojennej willi.  Eks właścicielem i użytkownikiem był pan komandor Mar.Woj. (przedwojennej) - Józef Szemiot.  Domostwo usadowiło się w dużym sadzie.  A ponad dach trzypiętrowej kamienicy wystrzeliwały 3 smukłe modrzewie. Z ogrodu po części zdziczałego podkradalismy smakowite papierówki,  przepyszne czereśnie i niemniej smakowite gruszki,  zrywane przeze mnie z sypialnianego okna.  Samo mieszkanie było przestrzenne. Słoneczne. A obok dużej kuchni znajdowała się spiżarnia i uwaga: autentyczna służbówka. W całość wkomponowane były weneckie okna, przestronny jak kort tenisowy - taras i .... basen.  Tym basenem dla mnie była ogromniasta, łazienkowa wanna.                                                                                                                

             Już wówczas narastało we mnie przekonanie, że to co przedwojenne,  jest po prostu bezkonkurencyjne, do wszystkiego, co póżniej. A na pewno nie wytrzymywały konkurencji komunistyczne blokowiska z których jedno całe mieszkanie plus przypisany do niego segment klatki schodowej, z marginensem był się by zmieścił, w jednym tylko naszym pokoju.                                                                            

             W każdym razie przedwojenni budowlańcy coś pokręcili z kominem.   Jak wiało od Sowietów, to było okej.  Ale jak duło od Germańca, to gryzący dym za pośrednictwem łazienkowego pieca na węgiel, natychmiast rozłaził się po całym mieszkaniu. Wówczas rozlegał się ogromny krzyk: -  Ratuj się kto może ..!    I następowała błyskawiczna rejterada familii po sąsiadach. Z wyjątkiem nieszczęśnika na którego barkach pozostawało wygaszenie pieca i otworzenie wszystkich bez wyjątku okien.                                  

             Tego piątkowego dnia nie wiało a więc wszystko odbywało się zgodnie z ustalonym i wypraktykowanym wczesniej scenariuszem. Przed dwudziestą drugą wszedłem do ciemnego pokoju, dotknąłem rękę ojca i powiedziałem: - Tato, już... !    I jak kamfora stleniłem się do drugiego pokoju. W którym po cichutku oglądalismy program telewizyjny. To co się stało potem wiem z relacji babci. Babcia w tym czasie w kuchni, przewidująco bo zapewne w mojej intencji, odmawiała  różaniec. Tak, proszę Państstwa !  Rocznik 1885, w tym miejscu reprezentowany przez moją Babunię,  systematycznie przewracał w różne strony świata paciorkami różańca. Pózniej też coś bardzo oszczędnie dopowiedział ojciec. A było tak !                                                                                                                                                            

             Wpadł jak burza pustynna do łazienki. Ekspresowe golenie. Potem kuchnia, w której zaczął przygotowywać kanapki do pracy. Babcia w myślach:                                                                                            

             Gdzie ten Murzyk będzie latał po nocy ...?       

Ojciec w myślach:                                                                                                                                                                

             Czy to w każdym domu wszystkie teściowe trzaskają rano różańcami ...?                                          

       Nikt jednak nie wypowiedział swoich wątpliwości w głos. I już po chwili ojciec rączo wycinał w kierunku elektrycznej do Województwa. Brak ludzkości spieszącej "rano" do pracy. Skrzynek z nabiałem przed dzielnicowym sklepem - zasiały ziarnko wątpliwości w mężnym sercu głowy rodziny. Ale kataklizm był tuz, tuż ...                                                                                                                                                                      

             Kiedy wbiegł do wagonu kolejki elektrycznej, zobaczył towarzystwo raczej w wieczorowych kreacjach. Racjonalnie zapytał o godzinę. Facet obowiązkowo pod krawatem, odparował:                             

             A  pan co ?   Z wesela nawiał ...?                                                                                                                          

       Co wydarzyło sie w drodze powrotnej do domu ?  Jak ciężkie padały wyrazy ? Nie wiem !  Za to wiem na pewno, że ta przygoda dodała kolejną baretkę uśmiechu, dla barwnej, nie tuzinkowej i tryskającej humorem - sylwetki mojego Ojca.                                                                                                                                    

       W okolicach końca szkoły podstawowej, ojciec poprzez koneksje wmanewrował mnie do składu młodzieżowego zespoliku Żaczki. Poszło o tyle łatwiej, że już przez trzy lata uczyłem się gry na pianinie. Zresztą, jak  wszystko w moim życiu -  przez przypadek.  Mama wyraziła zgodę aby na czas szkoły średniej, zamieszkała u nas, moja kuzynka.  I przeflancowano ją z Lęborka razem z instrumentem klawiszowym. Ktoś z rodziny zauważył, że zacząłem coś z sensem wystukiwać...  I tak to się zaczęło.  Ale wracając do Rzemyka,  czyli Domu Rzemiosła w Gdyni.  Zatrzymałem się tam na dłużej.  Big-beat - zassał... Mozolne próby z wymagającym a przy tym doskonałym muzykiem, panem Tadeuszem.  Pierwsze organy elektronowe Matador. Dalej zwane:  "zemstą Honeckera".  I kapela !                                                                   

        Na zespół składały się dwie gitary, w porywach trzy:  basowa, rytmiczna i solowa.  Organy.  Perkusja i trzy etatowe solistki. Pod dyktando kierownika kulturalno-oświatowego, gdyńskiego Cechu, starannie przygotowywaliśmy wyselekcjonowane i popularne piosenki.  Nasze niesmiałe próby przemycenia własnych utworów - kończyły się fiaskiem.  A szkoda !  Wiesiek Dudziak był tak zdolny, że aż strach....

       Zresztą, to była ca ła grupa, jeszcze wtedy młodych, zdolnych ludzi.  Dziewczyny - Ewa, Bogusia.  Koledzy - Wojtek, Mirek, wspomniany Wienio i rzecz jasna najbliższy friend, Pawełek z Zoppott, z którym chadzaliśmy po równo - tak na bełta w krzakach, jak na lody pt. melba do Puchatka.  Innym razem  w ramach uczty intelektualnej do studyjnego kina Atlantic .                                                                                           

       W każdym razie zrobiliśmy przyzwoity repertuar i zaczęły się tak liczne rozjazdy, że wtedy byłem pewny, iż więcej czasu spędzam poza domem.  Pęczniałem z dumy nosząc do szkoły kolejne zwolnienia z lekcji: " Kolega Jerzy Krawczyk występuje w naszym zespole artystycznym i w związku z koniecznością wyjazdu do Warszawy, prosimy o usprawiedliwienie  jego nieobecności w szkole ..."                      

       Koncertowalismy dosłownie wszędzie. Sale, salki, szkoły, uczelnie, kina, teatry, zakłady pracy, domy opieki, ośrodki wczasowe i ..... jeden kryminał. Wtedy wypuścili z więzienia jakby obligatoryjnie, częstując wczesniej ciastkami. Ale też wtedy zupełnie nie przewidywałem, że mój niepokorny charakterek zaprocentuje i nieuchronnie zbliża się dzień w którym tam wejdę. Natomiast z wyjściem będą problemy.

       Przez kilka lat doskonalenia rzemiosła w Rzemiośle nasze zespołowe podukcje podpadały pod hiper modny i lansowany ze szczególnym okrucieństwem przez najwyższe partyjne władze - czyn społeczny. Ale i tak było fajnie. Poznawaliśmy nowych ludzi. Zawieralismy nowe znajomosci. A przede wszystkim zwiedzaliśmy nasz kraj. Za friko. Że o nagminnym rozdawaniu autografów - przemilczę.                    

       Zdobywaliśmy też krajowe i wojewódzkie laury. W latach siedemdziesiątych przy Skwerze Kościuszki, nieopodal przystanku ORP Burza ( dziś ORP Błyskawica) - stała ogromna scena. W lecie, przez calutkie wakacje odbywały się imprezy rozrywkowe, związane z popularnymi wśród gdynian i nie tylko -  Targami  Rybnymi.  Do naszego programu koncertowego udało się przemycić angielską piosenkę: Beautiful Sunday. Piosenkę śpiewałem sam, oczywiście z towarzyszeniem zespołu a w refrenie dzielnie pomagały aż trzy wokalistki.                                                                                                                                                            

        Pech chciał, że kolega, nie wiadomo skąd przywlókł pod scenę rodowitą Angielkę. Dokładnie znad Tamizy, Tower i Big Bena. Wczesniej przyswajałem tekst posiłkując się tylko nagraniem. Wydawało mi się, że zrobiłem to poprawnie.  Kiedy po występie składaliśmy sprzęt, Adam poprosił o chwilkę rozmowy i przedstawił Sally. Dziewczyna podając mi rękę powiedziała dwa zdania, które zabrzmiały mniej więcej tak:

                Podobało mi się jak śpiewałeś !  Ale chcę wiedzieć w jakim języku ...?????                             

        Tradycyjnie niebiosa nie interweniowały. Ziemia nie rozstąpiła się. A tuż obok, cichutko muskające nabrzeże - morskie fale - nawet nie pomyślały aby ni stąd ni z owąd,  nagle wessać mnie razem z moim angielskim w bezpieczną otchłań.                                                                                                                 

        Rozpoczęliśmy też zarabiać. Filarem od kultury w Domu Rzemiosła był pan Stanisław Stefanów. Wpierw w Bursztynku nad dawną Sagą (kawiarnia) - wychowywał muzycznie Błękitnych z Sewerynem Krajewskim. Potem przeniósł się do Rzemyka.  Był prekursorem sobotnio-niedzielnych Non - Stopów dla młodzieży.  Wtedy cała Gdynia wiedziała co to Rzemyk.                                                                                          

        Kilka razy nie oberwałem po mordzie tylko dlatego, że zawsze znalazł się ktoś,  kto w ostatniej chwili przed nockoutem,  zdążył powiedzieć:                                                                                                               

               Zostaw go !  On gra w Rzemyku ...!                                                                                                              

        Kiedy awansowaliśmy i Żaczki przeobraziły się w kwintet Żacy, z beatowo-rockowym repertuarem - zaczął płynąć szmal. Moja przecież jeszcze uczniowska tygodniówka oscylowała wokół dzisiejszych 100 złotych. Pamiętam, że za pierwszą kupiłem duży, czarny parasol. Została reszta na kino i lody.              

        Często po koedukacyjnych próbach wędrowaliśmy całą paczką na spacery. Zaliczaliśmy spontaniczne kąpiele w morzu. Ale czasami zawadzaliśmy o Jedynkę. Sklep spożywczy umiejscowiony na rogu uliczki z Pewexem. Gdzie nabywaliśmy składkowe bełty.                                                                                

         Na miejscu dzisiejszego Hotelu Gdynia był duży, zielony skwer. Żwirowe alejki. Ławki. Tam zawsze w lecie rozstawiał swój gościnny namiot - cyrk.  Kiedy zestawilismy razem dwie ławki a biesiada rozwijała się bezproblemowo, to nagle nie wiadomo skąd usłyszeliśmy tekst:                                                            

                   Dokumenty do kontroli ...!                                                                                                                             

         Przy czym dwaj osobnicy na niebiesko,  uśmiechali się i szczerze i promiennie. Epilog tego zdarzenia okazał się nieprzewidywalny.  Do pierwszej dwójki milicjantów na służbie, za chwilę dołączył jeszcze jeden patrol. Biesiada trwała w najlepsze. Szybko zakolegowaliśmy się z młodymi milicjantami. Jak któryś z nas biegł do Jedynki po zaopatrzenie to z obstawą milicyjną do samiutkiej kasy.                                           

        Opowiadali jak w grudniu siedemdziesiątego spali w łóżkach z karabinami. I jak bardzo cieszyli się z faktu, że nie kazano im pacyfikować Trójmiasta. Imprezę zdecydowanie przeciął trzeci patrol. Po kilku godzinach. I zmotoryzowany. W taki sposób, że jak dotąd po raz pierwszy i zarazem ostatni w moim życiu -  zaaresztowano wszystkich bez wyjątku: stróżów socjalistycznego ładu i porządku.                              

        Długo pamiętaliśmy niewiele starszych, wesołych chłopców ze Szczytna. Ale pamiętalismy też o Grudniu 1970 roku. Dziś wiem, że towarzyska przygoda z milicjantami była jedynym pozytywnym wyjątkiem, który potwierdzał niechlubną regułę.   We wszystkich innych relacjach z milicjantami.      

        Kiedyś w lecie, po prawie całonocnym graniu, pomaszerowaliśmy na plażę. Dookoła nikogusieńko. Miasto jeszcze spało. Zupełnie na golasa rozrabialiśmy w wodzie jak stado zajęcy w kapuście u wujka Stefana. Aż tu nagle ... Na brzegu, przy naszych ciuchach, zamajaczyły dwie umundurowane sylwetki. Pogranicznicy.                                                                                                                                                                        

        Na nasze prośby żeby odeszli, bo chcemy wyjść z wody, bo robi się chłodnawo, wesoło odkrzykiwali, że możemy przecież wyjść na brzeg. A wstyd wynikający z nagości to tylko zwyczajowy przesąd.... Sytuacja patowa. My to my !  Ale dziewczyny ?                                                                                                            

        Na wysokości zadania stanął Wojtek. Naruszył prywatną szkatułę i kiedy żołnierze odliczyli z jego kieszeni równowartość aż czterech bełtów - zniknęli tak nagle jak nagle pojawili się.                              

        Wtedy był to szczęśliwy okres prawie zupełnej beztroski. Tylko trochę nauki. Za to bardzo dużo muzykowania. I zżyta ze sobą, sprawdzona paczka przyjaciół. Ale też pojawiały się wszystkie możliwe niebezpieczeństwa wynikające z nieuchronnego wkraczania w dorosłość.                                             

       Zdobywanie kolejnych ostróg inicjacji towarzyskiej, przynosiło za sobą wiele kapitalnych sytuacji. Ojciec zdecydowanie żądał określania każdorazowo, przybliżonej godziny moich powrotów do domu. Mieszkaliśmy na drugim piętrze. W lecie tarasowe drzwi non-stop stały otworem. Tak w dzień, jak i w nocy.                                                                                                                                                                                    

       Jeśli mocno przekroczyłem ustalony wcześniej termin powrotu, to z premedytacją korzystałem z odkrytego dużo wcześniej wejścia na pokoje, z pominięciem klatki schodowej, drzwi frontowych i dzwonka. Dla siedemnastolatka była to czynność aż prymitywna w swojej prostocie.                               

       Wpierw sforsowanie parkanu. Jeśli w danej chwili nie było dyżurnej dziury -  pestka. Schody na werandę. Murek oporowy. Dwa metry pionowej ściany. Ale za to z wyszczerbionym zagłębieniem. Potem daszek nad drzwiami do werandy. Poręcz okalająca taras i już! Na paluszkach przez mieszkanie i bezszelestnie pod kołderkę.                                                                                                                                           

      Rano przed niedzielnym śniadaniem powtarzała się niezmiennie ta sama procedura.                         

      Ojciec:                  

             O której godzinie wróciłeś do domu ?                                                                                                               

      Ja:                                                                                                                                                                                   

             Coś około dwudziestej czwartej ....                                                                                                              

       Ojciec:                                                                                                                                                                          

              Kłamiesz !  O 24tej  jeszcze oglądaliśmy film...!  A kto ci otworzył ?                                                         

       Ja:                                                                                                                                                                            

              Babcia ...                                                                                                                                                                       

       I w tym momencie następowała przerwa, podczas której ojciec zajmował się wytropieniem Babci. Po zlokalizowaniu świadka moich niegodziwości - śledztwo trwa nadal.                                                              

        Ojciec:                                                                                                                                                                      

              Mamcia otwierała Jurkowi drzwi ?                                                                                                   

        Babcia:                                                                                                                                                                

              Haaaaaa .....?                                                                                                                                                   

        Ojciec:                                                                                                                                                                     

             Pytam czy Mamcia otwierała Jurkowi drzwi ?                                                                                            

        Babcia:                                                                                                                                                                        

             Haaaaaa ?   Drzwi ?    A drzwi !  ... Chyba otwierała ....                                                                                       

      I tak moje nocne powroty rozłaziły się po kościach.  Z reg     uły kończąc się happy endem. Z reguły ..... 

           Tuż za zakrętem narożnika po którym wspinałem się do góry, umocowana była drewniana kratownica. Przykrywała ścianę werandy i okno, podtrzymując jednocześnie ogrodowe róże. Kwiecie wspinało się dzielnie po kracie. Sięgając drugiego piętra, czyli poziomu naszego tarasu. Do dziś nie wiem dlaczego.....                                                                                                                          

                           Zachwiałem się. Straciłem równowagę i zwyczajnie odpadłem od pionowego narożnika.

           Jak tonący brzytwy - chwyciłem ręką - drewnianą kratę.  Ciszę nocną przerwał jęk i zgrzyt wyrywanych z muru solidnych gwoździ.  W sekundę potem, pospołu z kratą, biorącą ekspresowy rozwód, po wieloletnim, trwałym związku uczuciowym z murem -  zleciałem na łeb i szyję o drobne dwa pięterka w dół.  A na dodatek szczelnie otuliło mnie  różane  kwiecie i w tym momencie  już historyczna krata.

           Zapanowała przejmująca cisza .... Na parterze w pokoju państwa Wojciechowskich, ktoś zapalił światło. Chwilkę później zabłysło u Kropidłowskich. Nad tarasową poręczą, przez malutką szczelinę, zobaczyłem wychylającą się głowę męża siostry. Ale dotarł tylko jej głos:                                              

                  Ryszard, co tam się stało ....?                                                                                                                   

           Trzask pocieranej o pudełko zapałki, oznaczał tylko jedno !  Ojciec zapalał papierosa.  A więc wymiar sprawiedliwości dziejowej i zarazem jego karzące ramię  - było tuż, tuż ...                                    

           Charakterystyczne człapanie po tarasowej posadzce, zwiastowało babcię. Szczelność różanej okładziny sprawiła, że nikt nie miał prawa mnie zobaczyć . I choć Babuni nie dojrzałem to usłyszałem przepełniony troską głos:                                                                                                                                           

                  Juruś,  syneczku, nic ci się nie stało ...?                                                                                                     

           Fakt.  Nic mi się nie stało. Za to eksplodował huragan śmiechu.  Uszło na sucho.  Wyjąwszy naprawę szkody.  Krata, kratą.  Ale przecież róże mają  kolceeeeeeeeee  .....

1954krawiec
O mnie 1954krawiec

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka