Po raz pierwszy dziś musiałem udać się do zagranicznego Urzędu Miasta (odnośnik do rodzimego). Wszedłem mocno wymiękły. Bo to pierwszy raz. Bo nie gadają po Bożemu ... A tu raptem ogromny, przestrzenny hall. Recepcja. Rejestracja. I kiedy stałem w dwuosobowej kolejce, podeszła do mnie młoda kobieta w służbowym uniformie i zapytała: w czym może pomóc? Wyłuszczyłem kwestię. Zapisała coś w elektronicznym notesiku, wręczyła numerek i wskazała wygodną kanapę pod dużym monitorem na którym wyświetlały się kolejne numery i stanowiska.
Ucieszyłem się, że będę miał chwilkę na ponowne uporządkowanie zawartości papierowej teczki na dokumenty ale kątem oka zerknąłem na ekran. Po to tylko żeby zobaczyć, że mój numerek właśnie znika z ekranu ... Drapnąłem teczkowy bałagan pod pachę i jak wicher pomknąłem za filar. Poza którym mieściło się dwadzieścia kilka mikroskopijnych boksów. Dopadłem swojego i dosłownie po pięciu minutach w podskokach opuszczałem zagraniczny urząd miasta. Średniej wielkości bo liczącego około 220 tysięcy autchtonów. Bez uwzględnienia sporej liczby emigrantów zarobkujących.
Porządek w teczce zamiast w klimatyzowanym wnętrzu z dyskretnie sączącą się muzyką, uzupełniłem na niebieskiej klapie pojemnika na śmieci i pomaszerowałem raźno ku świetlanej przyszłości bo akuratnie pomimo lutego było mocno wiosennie i słonecznie. A ludzkość na wyrywki biegała po tretuarach w koszulach. Nawet bez marynarek. Co tłumaczyłem sobie wyścigami z samochodu do sklepu i do restauracji na przerwę śniadaniową.
Sam też przysiadłem na przytulnej ławeczce w malutkim parku zdrzewostanem i roślinnością zupełnie nie podobną do tej jaką napotykałem w swoim polskim mieście.
I pomimo, że dookoła było bardzo przyjemnie, że z potyczki z zagramanicznym urzędnikiem wyszedłem z tarczą i bez zbędnej straty czasu to z minuty na minutę robiło mi się coraz bardziej przykro.
W listopadzie ubiegłego roku byłem dosłownie kilkanaście godzin w swoim polskim domu. Z czego dwie bite godziny spędziłem pod drzwiami w kolejce do biurka. Choć wcześniej kilkakrotnie telefonowałem i pisałem e-maile, żeby tylko wyjaśnić sprawę i być tego dnia DOPUSZCZONYM przed oblicze PANI URZĘDNIK ŚREDNIEGO SZCZEBLA w moim urzędzie miasta. I nie najgorszy jest kolejkowy horror. Wszak na "kolejkach" albo na współegzystencji z kolejkami upłynęła mi cała młodość ale co najmniej dziwny sposób podejścia urzędnika do petenta czyli do mnie. W trakcie wyjaśniania mojej sytuacji musiałem wydukać, że w tej chwili nie przebywam w swoim mieszkaniu bo pracuję i mieszkam za granicą ...
W tym miejscu pani urzędniczka bezceremonialnie przerwała i błysnęła urzędniczym miksem talentu osobistego z urzędniczą inwencją ... - TO JAK PAN MIESZKA ZA GRANICĄ TO POWINIEN PAN ZDAĆ !!! MIESZKANIE ... - mam tzw. mieszkanie komunalne.
Zamurowało mnie tak, że nawet nie potrafiłem wyartykułować najmniejszego dźwięku. W głowie uformowało się za to przewrotne pytanie retoryczne: CZY WOBEC TEGO BĘDZIE PANI NA TYLE UPRZEJMĄ BY ZAPISAĆ DLA MNIE NA KRATECZCE ADRESIK JAKIEGOŚ PRZYTULNEGO MIEJSCA W ŚMIETNIKU ? NAJCHĘTNIEJ WEZMĘ TAKI PRZY JAKIEŚ RESTAURACJI BO TO PODJEŚĆ MOŻNA. A CZASEM NAWET I NA CIEPŁO...
Wyratowała mnie z opresji koleżanka mojej ciemiężycielki. I potem już wszystko było klarownie. Za kilka godzin wchodziłem po trapie do samolotu. Jakoś tak pierwszy raz z radością, że za chwilkę srebrzysty ptak wzleci w przestworza i wywiezie mnie daleko, daleko od tego wszystkiego co zostało na dole ...
Inne tematy w dziale Polityka