1954krawiec 1954krawiec
85
BLOG

Gdzieś tam w EU - gliny/92

1954krawiec 1954krawiec Polityka Obserwuj notkę 0

 W ładzie despotycznym nie ma OJCZYZNY, miejsce   jej  wypełnia co  innego:  interes własny,  sława,   SŁUŻBA  u  władcy.       La Bruyere

GLINIARZE

Siedzę sobie w biurze.  Nuda.   Od wiosny to  mamy urwanie  głowy. Wszyscy.   Cała piątka.  Ale w zimie ?  Gra pozorów z  Głównym Specjalistą.  Naszym  szefem.  Dyskretnie  dłubię  w nosie.   Telefon.   Jasio   przekazuje, że  mam  się   pojawić,   pilnie,   u pani  Kierownik Działu Kadr.   Nota bene wspaniałej   i mądrej  kobiety.   Niepokojący dzwonek w   głowie.   Kiedyś byłem karany,   wprawdzie  z  Gdyni do  Nowego  Targu  jest dość  daleko,   ale licho nie  śpi.   Wożę BIBUŁĘ z  Trójmiasta.  Jeszcze  nikt mnie nie namierzył  ale  stan wojenny ma się  całkiem dobrze.
Pani Kierownik uśmiechnęła się   sympatycznie,   dodając  mi  otuchy:
 
- PANIE  JURKU!   W KONFERENCYJNEJ CZEKA NA PANA
DWÓCH PANÓW  Z  MILICJI ...  
 
- DZIĘKUJE  ...   -  odpowiedziałem z ogromnym wysiłkiem.
 
Czym prędzej   zamykając  za sobą  drzwi.  Uf!   Oparłem się  o  chłodną
ścianę.  Nogi  z waty.   Ciemno w oczach.   O co chodzi ? Fakt, karalność
zataiłem,   ale mój  WYBRYK był  tak nieistotny,   że w każdym NORMALNYM
kraju,   szanujący  swój  urząd i  samego   siebie,  Sędzia,  nawet nie chciałby  splunąć.   Ale   ....   Panika.   Co  teraz będzie?    Wszyscy, bacznie  się przyglądają,  bo  nie   jestem  stąd.  Awans  z  fizycznego na umysłowego  legnie w gru­zach.   Tak   jak moje nieśmiałe próby onanizmu,  z  reguły kończące   się fiaskiem.   Kariera aż   jęczy ocierając   się o  dno.   Idę   .... Otwieram drzwi konferencyjnej:
 
- DZIEŃ DOBRY!   Moje nazwisko  Kowalczyk -
 
Dwóch facetów podnosi się  z krzeseł:    
 
- DOBRY!   KAPITAN DALSKI   I PORUCZNIK NOWAK
Z   WOJEWÓDZKIEGO  URZĘDU  SPRAW WEWNĘTRZNYCH
W  KRAKOWIE -
usiadłem prędzej niż pomy­ślałem żeby usiąść. Ciemno w oczach. Wiem co czuje Steve Wonder.
 
Umarł w butach i  jak mawiał Zagłoba:   ZDECHNĘ JA I PCHŁY MOJE  ...
 
- PANIE  JURKU!   PAN  SIĘ NIE  DENERWUJE  ...   JESTEŚMY
Z  KRYMINALNEJ  I CHCEMY TYLKO  O  COŚ  ZAPYTAĆ   ..
 
No,   kurwa masz!   Jeszcze  z kryminalnej   ...   Już  się  chciałem wyrwać, że   ja nic KRYMINALNEGO  NIE  MAM  NA  SUMIENIU,   ale w porę  przygryzłem język.
   
Zaraz  pewno  bym WYSYPAŁ wszystkich znajomych i nie znajomych,  pokonspi­rowanych w podziemiach gdańskich uczelni i nie tylko.   A na początek,  na przekąskę,   wystawiłbym mojego  najlepszego   druha - Rafała.   Brrr!
 
- KOMU PAN  WYNAJMUJE MIESZKANIE w  GDYNI ?  -  zastanowiłem się chwilkę.­
JAK PANOWIE  WIECIE,   ŻE  WYNAJMUJĘ   TO  PEWNO  WASZA WIEDZA  JEST BARDZIEJ ROZLEGŁA  
 
....ALE  CHCEMY TO   USŁYSZEĆ  OD  PAN A …ZNAJOMEMU   Z  ŻONA I DZIECKIEM.   NAZYWA SIE HIERONIM GACZYŃSKI   ...A GDZIE PRACUJE..?Z  TEGO   CO   SAM MÓWIŁ -  WIEM,   ŻE PRACUJE W  WAGONACH RESTAURA­CYJNYCH …  
 
Potem  już były  same bzdety.  Dlaczego  tu mieszkam ?  Jak  i gdzie poz­nałem  żonę ?   Czy  jestem zadowolony z  pracy ?   Tu powiedzieli,   że  moi przełożeni mnie  chwalą.   Co   absolutnie nie poprawiło  mojego   roztartego w pył  -   samopoczucia.   A   jeszcze  pogorszyło,   gdyż  uświadomiłem  sobie, że musieli o  mnie wypytywać !   A nigdy nie było  tak,   że   jak milicja się  o  kogoś DOPYTUJE,   to   epilog  jest   sielski,   anielski  i w technikolorze.   Razem podeszliśmy do  kadr.   Do  pani  Kierownik.
 
- PROSZĘ PANI!   JUŻ  WYPYTALIŚMY PANA  JURKA O TO
CO  NAS   INTERESUJE.   NIC DO  NIEGO  NIE  MAMY.
PROSIMY TEŻ BY NASZA WIZYTA NIE MIAŁA ŻADNEGO
WPŁYWU,   NO  CHOĆBY  NA  PRZYSZŁY  AWANS  PANA
JERZEGO   ...   DZIĘKUJEMY.   DO   WIDZENIA…
 
Koniec  świata.   Takiego   finału nie oczekiwałem w najśmielszych snach.   Jeszcze  z  tym przyszłym  awansem ?  Co  tu  jest  grane   ...? Przeprosiłem za zamieszanie panią Anię.   Pewno   z głupią miną na obliczu i  z  ogromnym znakiem zapytania w tle,   wróciłem do  biura.
 
Nie mogłem wysiedzieć.   Koleżanki  i kolegów z pokoju zbyłem czymś nieistotnym.   W każdym  razie nie powiedziałem kto  i co  chciał ode mnie.   Pod  jakimś pretekstem zwolniłem się  i nawiałem do  domu.
Żonie opowiedziałem.   Ale nawet oboje nie mogliśmy rozebrać:   o  co tutaj   idzie ? Po  tygodniu wywiało  z  umysłu.   I zapomniałem.
 
Minęły trzy tygodnie. Wchodzę do domu po pracy a żona zamiast: dzień dobry, wtyka mi wezwanie na dzień następny do wojewódzkiej komendy milicji w Krakowie. Momentalnie zobaczyłem moje ukochane miasto na czarno. Czarny Rynek. Czarne Sukiennice. Czarny Wawel. Nawet  Wisełka była czarna  jak  smoła.   A więc mamy ciąg dalszy.
 
Ponownie   strach  zagościł  w mym mężnym  sercu.   Wywiadzik w  firmie wrócił  zupełnie od początku. Na świeżo. Podpytali,   zobaczyli a teraz zaprasza­ją do   siebie.   Po  co  tracić czas i paliwo   jak pacjent może za własne pieniędze dojechać  wprost do miłej,   czystej,   spokojnej  i  co  najważ­niejsze,   BEZPIECZNEJ CELI.  
 
Zdobyłem  się  tylko  na telefon do   Jasia, kolegi  z biura.  Poprosiłem,   żeby usprawiedliwił   jutrzejszą, nieobec­ność.  Dodałem,   że wszystko  wyjaśnię  osobiście.
Co  w kontekście  porannej  wycieczki do  Krakowa,   do  Wojewódzkiej,   było tak mgliste i ulotne,   jak dziś dobrowolny zwrot wszystkich łapówek, przez  aktywistów Sojuszu Lewicy Demokratycznej.   Z   jednomyślnym przez­naczeniem na niedożywione dzieci,   staruszków i autostrady…
 
Rozmyślania o małym,   zacisznym,   zielonym cmentarzu pozwoliły dotr­wać do  rana.
Kraków zgodnie  z oczekiwaniem na CZARNO.   Dopytywałem Krakusów o  Wojewódzki Urząd.  Pokazywali drogę,   jednocześnie bacznie przyglą­dali  się.   Rokowania fatalne.
 
Wreszcie ogromne,   przynajmniej  dziesięciopiętrowe  gmaszysko. Wokół  duże  parkingi.   Wozy bojowe.  Polewaczki.   Więźniarki.   Pełno budek  strażniczych i  szlabanów w kolorze krawatów mojej  ukochanej formacji politycznej.   W każdym razie,   po  obowiązkowo  długim oczeki­waniu,   dostałem  się  do   środka.
 
LABIRYNT.   Korytarz.   Winda.  Do  góry.  Korytarz.   Winda.   W dół.   Korytarz. Winda.   Do   góry.   Korytarz.   Schody.  Korytarz.   Winda.   Korytarz.   Schody. Korytarz.  Wreszcie ….                     
 Wlazłem  do  pokoju.
 
WIE  PAN,  DLACZEGO  PAN  TU  JEST. ..?
 
- facet w moim wieku, bez  zbędnej kurtuazji pokazał  mi moje miejsce.   Jeśli   jeszcze  do  tej pory miałem  jakieś kruche wątpliwości,   czym  się  ten   groteskowy cyrk, zakończy ? To  właśnie  w tej  chwili   je  straciłem.  Pogodziłem  się  z  losem.  Tonąłem w światłach  rampy i wolno  zanurzałem  się  coraz  głębiej. 
 
Rezygnacja z  życia doczesne­go  zaordynowała przekorę:A PAN WIE? -  I  tu nastąpiła szybka odpowiedź.   Ekspresowo zniknąłem pod powierzchnią.   Czerń podwodnej otchłani, coraz bardziej przywo­ływała do  siebie.
   
- TAK!   ALE NIC  PANU  TERAZ  NIE  POWIEM !   Na RAZIE MUSZE PANA ZATRZYMAĆ …  -    odpowiedział  i wstał  od biurka. Woda uniemożliwiała otworzenie ust  ale mimo  to wychrypiałem:
 
TO CHOĆ  POWIEDZ PAN ZA  CO ????????IDZIEMY…
 
Znów windy.   Korytarze.   Schody.   Szedłem za nim pokornie.   Z  wszystkimi odcieniami bezsilności  i rezygnacji.  W głębokich podziemiach usłyszałem:
 
 - PASECZEK   ...ZEGAREK   ...SZNUROWADEŁKA   . ....
 
Po chwili Cerber zamknął drzwi od celi. Zostałem sam. Jeśli nie liczyć trójki złodziejaszków, którzy w przeciwieństwie do mnie,
doskonale wiedzieli za co siedzą.
Upłynął cały długi dzień. Bezsenna noc. Dopiero następnego dnia, pod wieczór coś drgnęło. Dozorca wyszeptał moje nazwisko. Odbiór pokwitował jakiś grubas i ponownie powiódł w labirynt. Kiedy weszliśmy do jakiegoś pokoju, podszedł pod okno, odwrócił się i powiedział:
 
- WIE PAN ZA CO JEST ZATRZYMANY? -
 
Pomyślałem szybko. No, to dopiero banda durni! Trzymają prawie dwa
dni i NIKT NIC NIE WIE ...!
 
Podniosłem głos, że aż sam się zdziwiłem:
     
MOŻE  WRESZCIE  KTOŚ  MI  POWIE ...-  chciałem dodać cos o pracy ale przerwał:
                                                                                                                 
- JEST  PAN  ZATRZYMANY  W  SPRAWIE  O  MORDERSTWO  DWÓCH
KOBIET …!!!!
 
Lekka ulga, bo przecież TEGO nie zrobiłem! Odpowiedziałem tekstem z jakiegoś filmu, w którym główny bohater znalazł się w identycz­nych tarapatach:TO  JEST,  JAKAŚ  KOSZMARNA  POMYŁKA..!     -                    
 
 I żeby nie przerwał, dopowiedziałem już swój własny:
 
A DLACZEGO NIE CZTERECH ...?
- TYLKO TO MIAŁEM PRZEKAZAĆ. IDZIEMY ...
 
W drodze powrotnej przekonywałem samego siebie, że do cholery, jeszcze w tym kraju tak nie ma, żeby posyłali na szubienicę zupeł­nie NIEWINNYCH. Ale od czego jest moja własna, prywatna WYOBRAŹNIA ? Ta zaś oszalała !
 
Zasypując mój skołatany umysł dziesiątkami informa­cji. Z których CZARNO na BIAŁYM wynikało że od zarania dziejów wysyłano tysiące ludzi na TAMTEN ŚWIAT, z  błahego, nieistotnego, nic nie znaczącego powodu. Tylko dlatego, że ktoś, gdzieś, kiedyś się pomylił. Wyjąwszy samego zainteresowanego, który do końca nie mógł pojąć, dlaczego wszyscy uparli się nagle, aby pozbawić go, zna­czącej części ciała, jaką jest jego własna głowa.
 
W odwodzie zosta­wało tylko życie poza grobowe. Ale fakt, że dotąd jeszcze nikt nam nie powiedział: JAK TAM JEST? W połączeniu z mdłym i bezpłciowym pląsaniem z chmurki na chmurkę, sprawił, że naszym jedynym pragnie­niem jest, aby jak najdłużej pozostać pośród trawki, kwiatków i owie­czek. I niegodziwców, którzy nie mają nic innego do roboty, jak tylko to, by zmienić nasz STAN SKUPIENIA.
W każdym razie nadchodzącą noc przespałem jak suseł. Nazajutrz. Rano.
Szeptem:
 
- Kowalczyk! PAKUJ SIĘ . ... !
 
Opryszki wrzasnęli: IDZIESZ DO DOMU...!
 
Byłem na nich zły. Jak wróciłem wczoraj wieczorem, to nie omieszkałem podrzucić w eter informacji, że dzielą celę, z krwiożerczym zbirem, który ma na sumieniu dwie kobiety. Momentalnie odsunęli się i zaczęli trakto­wać mnie jak mocno nadpsute powietrze. Choć wcale nie byłem przeko­nany w kwestii dotyczącej mojej najbliższej przyszłości, to jednak zdobyłem się na wielkoduszność:
 
- TAK DO DUPY ! A NIE DO DOMU ! PRĘDZEJ DO CELI ŚMIERCI…
 
Kiedy jednak odebrałem pasek, zegarek, sznurowadła a nawet kurtkę, widmo stryczka i szafotu odsunęło się na plan dalszy. Na razie, ten sam facet co przedwczoraj, z fałszywym uśmiechem, na zadowolonym obliczu, przywitał mnie tak:
 
- NO WIE PAN...MUSIELIŚMY PANA ZATRZYMAĆ...
SPRAWDZIĆ... ALE NIC DO PANA NIE MAMY ...
WRACA PAN DO DOMU... DO PRACY...TU PANU PRZYGOTOWAŁEM
 USPRAWIEDLIWIENIE DO PRACY ...
 
I TO WSZYSTKO ?
 
TAK. ZARAZ KTOŚ PANA ODPROWADZI ...
Podświadomie  oczekiwałem,   na cichutkie,   malutkie PRZEPRASZAM ! Ale widocznie  to nie było  w  jego   stylu.
 
W autobusie  do   dworca PKP dopiero  popuściło.   Cieszyłem  się,   że nie dość,   że uchodzę CAŁO,   to na dodatek z głową na swoim miejscu.  Za oknami Kraków.   Choć okryty styczniowym,   wielkomiejskim brudem, scenografią   stanu wojennego,   to  dla mnie  ciepły i przytulny.
 
A obraz ustawionego   podestu na Rynku Głównym,   Kata w czerwonym uni­formie  z ogromnym toporem,   obowiązkowego  pieńka,   przy którym klęczę, wznosząc ku niebu NIEWINNE, spojrzenie,   przywołał nawet uśmiech.
 
 
 
Początek lat  siedemdziesiątych,   wiosnę,   później  całą  jesień,   nieomal do   samej   zimy,   nałogowo   spędzaliśmy na boisku do piłki nożnej.   Boisko mieściło   się  w kompleksie  gmachów Wyższej   Szkoły Morskiej  w  Gdyni. Nikt nigdy z Administracji uczelni nie miał o  to  do nas  pretensji.
 
Mieliśmy swoją dzielnicową, drużynę.   Rozgrywaliśmy spotkania między sobą,   z  innymi   szkołami,  braliśmy udział w międzyzakładowych turnie­jach,   ale też często   stawaliśmy w szranki z uczelnianą reprezentacją w Piłkę  Nożną.   Sielsko,   anielsko.   Pełno .wymiarowy obiekt,   z  dużymi bramkami,   skoczniami  i bieżnią,   był pod  samym nosem.  
 
Zawsze  też była dyżurna dziura w  solidnym ogrodzeniu.
Wiekowo   to  wyglądało   tak.   Od małolatów po   chłopaków  już  pracujących, ale  zdecydowanie wybierających relaks  z  piłką,  niż budkę  z piwem. Prym wodził PELE.  
 
Nie  ze względu na kunszt,   finezję  i  umiejętności WIELKIEGO IMIENNIKA, ale dlatego, że miał trzydzieści kilka lat, firmowy dres, oryginalne piłkarskie korki i był magistrem, inżynierem w biurze konstrukcyjnym gdyńskiej stoczni. Naonczas imieniem KOMUNY PARYSKIEJ.
 
Gliniarze, często dla zabawy przeganiali nas z boiska. Naloty dla sportu, kondycji, demonstracji SIŁY, polegały na blokowaniu dwóch, trzech dyżurnych dziur i wejścia, które mieściło się przy bramie głównej. Później już tylko pozostawał CHARAKTER w NOGACH, bo przeważnie pię­ciu a czasem i więcej, gliniarzy uganiało się za nami po zaroślach i zakamarkach. Wywijając białymi pałkami jak amerykański kowboj lassem.
 
Nigdy nie było bezkrwawo. Zawsze ktoś wyłapał na plecy i dob­rze było, jeśli tylko jedną pałkę. Bywało, że jak dorwali trzech, czterech z nas, to też pewno dla krystalizującego się w Narodzie joggingu, wywozili w las. Za rogatki miasta i po ustawowym wklejeniu kilku pałek - puszczali wolno.
Dziś było inaczej, bo był z nami Pele. Kiedy zajechali pod boisko, to nikt nawet nie uciekał. Autorytet był wśród nas. Na dodatek popar­ty certyfikatem i magistra, i inżyniera, ale też legitymacją Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. O czym wcale nie wiedzieliśmy.
 
Siedzieliśmy na murku. Przerwa w meczu. Komentowaliśmy naszą własną grę. Wszyscy w trampkach, dresach. Nawet nikt nie palił, bo wiedzie­liśmy, że po godzinie biegania za futbolówką, papieros zwyczajnie nie smakuje a nawet dusi. Podeszło czterech:
 
- CO WY TU, KURWA, ROBICIE ...? - zawarczał jeden niebieski.
 
Nikt z nas nic nie odpowiedział ale za to wszyscy, jak jeden
mąż, popatrzyliśmy na Pelego.
Pele rasowo przewrócił  oczami i zamiast racjonalnie odpowiedzieć na zadane przez kretyna, kretyńskie pytanie, zaczął dukać:
 
- Myyyy, Tuuuuu, Graaamyyyyy ...,- nie zdążył dodukać:  
 
 W CO GRAMY ?
 
- bo z kilkunastu centymetrów dostał gazem po oczach. Kiedy w tej samej chwili na jego plecach wylądowało potężne uderzenie pały, Pele tylko ryknął, jak śmiertelnie ranny jeleń, który ostrzega współplemieńców zakodowanym tekstem: NIC TU PO MNIE, po czym wydarł z kopyta w kierunku dziury. Przy której dzielny funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej, pełnił zaszczytny dyżur.
 
I choć oślepiony gazem Pele nic nie widział, to w dziurę trafił instynktownie. Zmiótł też swoim potężnym cielskiem, stojącego przy niej gliniarza. Ale prawdziwa tragedia była tuż, tuż ....
 
Bo nagle cała, na ogół spokojna, nasza dzielnica usłyszała ogromny wpierw huk, a zaraz potężny ryk:
- Oooooo JEZUuuuuuuuuuu !!!!!!
Pele z całym impetem WYKORBIŁ w znajdującą się po drugiej stronie ulicy latarnię, a raczej w jej drewniany słup.
Leżeliśmy na trawie, skręcając się w napadzie szaleńczych paroksyzmów śmiechu.
Gliniarze dla zasady pogrozili pałkami i odjechali. Andrzej miał
mocno zmasakrowaną twarz. Dwa miesiące chorobowego. I na boisko już nigdy więcej nie przyszedł.
 
 
 
 
Siedzieliśmy na murku. Lato. Ciepło. Dookoła zieleń. W ogrodach kwitnące jabłonie. Dwie dziewczyny. Trzech chłopaków. Piątka młodych ludzi na krawędzi pełnoletniości. Ktoś gra na gitarze a pozostali cichutko podśpiewują:
 
- PRZYJDĘ DO CIEBIE NIEBIESKOOKA
PRZYJDĘ DO CIEBIE GDY BĘDZIE ŚWIT ...
 
Na przeciw zatrzymuje się niebieska Nysa, z białym napisem Milicja Obywatelska. Dwóch mundurowych energicznie podchodzi. Jeden zbyt energicznie. Za wcześnie wyszarpuje białą pałkę. Intencja zbyt przejrzysta. Rzucamy się do panicznej ucieczki. Na naszym terenie nie mają szans. Pełno dróżek, zakamarków, szop, kurników, prawie w lesie ... Ale po co?
 
 
 
Zawijają nas do Nyski z boiska. Tylu nas wpakowali, że nie ma jak oddychać i aż dwóch dopychało tylne drzwi. Wiozą pod komisariat na Chylońskiej. Dusimy się jak śledzie. Po kilkunastu minutach gliniarze wracają i jedziemy dalej. Zawożą nas z powrotem pod boisko z tym, że z drugiej strony Szkoły Morskiej. Gruby gliniarz wysiadł, otwo­rzył tylne drzwi, tarasując je dokładnie swoim grubym cielskiem:
 
- ILE CHCECIE PAŁKÓW ..???
 
Wyskakiwaliśmy jak z procy. Kogoś trafił. Mnie się upiekło.
 
 
 
 
Idę z kolegą ulicą 10 lutego. Dzień. Obok jak zwykle całe mnóstwo spieszących gdzieś ludzi. Ni stąd ni zowąd zatrzymuje nas patrol z dwoma cywilami. Prowadzą do Nyski, z emblematem firmy budowlanej. Niczym się nie wyróżniamy, od tysięcy innych przechodniów. Może mamy tylko ciut dłuższe włosy w sto­sunku do obowiązującej, bo socjalistycznej normy. Gliniarze wcale się nami nie interesują.
 
Za to ORMO-wcy bardzo. Szperają po kiesze­niach.. Ubliżają i dokładnie studiują nasze szkolne legitymacje. Wiozą pod komisariat Śródmieście. No tam mnie jeszcze nie było. Gliniarze znikają, a ORMO-wiec zatrzymuje nas w przedsionku. Jesz­cze raz dokładnie ogląda moją legitymację:
 
- TEN PORUCZNIK NA III PIĘTRZE, TO DLA CIEBIE NIBY
KTO?
 
Odpalam bez namysłu:
 
- JAK TO KTO??? BRAT!
 
U ORMO-wców gorączkowa narada. Ja mam radochę, bo coś mi mówi, że zaraz nas wypuszczą. Pawłowi wydłuża się pysk, bo zupełnie nie wie o co chodzi.
 
Bez słowa oddają legitymacje i wychodzimy na ulicę. Tym razem się udało. Ale w innym już nie. Jak na ironię też razem z Pawłem, przesiedzieliśmy siedem długich godzin, po to tylko, by jakiś buc mógł wystukać na maszynie, jednym palcem merytoryczną zawartość naszych szkolnych legitymacji.
 
 
 
 
Luty 1982. Jestem umówiony z kolegą w Żaku. Spóźnia się. Wycho­dzę na zewnątrz. Zimno jak cholera. Mróz trzyma tak samo mocno jak STAN WOJENNY. Wypatruję czy nie nadchodzi... Słyszę od tyłu:
 
- DOWÓD ...
 
Za mną czterech ZOMOWCÓW w pełnym rynsztunku. Podaję dokument. Ten który wziął, kartkuje za stroną, gdzie jest pieczątkowe potwier­dzenie stałej pracy, koniecznie w państwowym przedsiębiorstwie. Znalazł. Krzyk radości:
 
- CO TY KURWA ROBISZ W GDAŃSKU ? -
 
Pracowałem w Elektrowni ŁAZISKA, w Łaziskach Górnych na Śląsku. Ale to zdecydowanie wykraczało poza ich elementarne wiadomości z geografii.
 
GDZIE SĄ TE ŁAZISKA...?
 
NIEDALEKO KATOWIC...
 
TO CO TU KURWA ROBISZ ?
 
- PRZYJECHAŁEM NA TRZY DNI ..  
 
PO CO ? OKRADAĆ SKLEPY?
 
JA TU MIESZKAM. . ...
 
Zaczął  szukać   strony z meldunkiem.   Znalazł:
 
- ALE  MIESZKASZ  W  GDYNI,   A  NIE  W  GDAŃSKU ?
 
Zrezygnowałem z   jakiejkolwiek odpowiedzi.   Ale oni prowadzili śledz­two  nadal.
 
A MASZ ZEZWOLENIE NA PRZYJAZD DO GDAŃSKA ?
 
NIE ...
 
Popatrzyli na siebie. Jeden wziął mnie pod pachę i razem przeszliśmy
na drugą stronę ulicy. Weszliśmy w dużą bramę. Kiedy ostatni ZOMOWIEC
zamknął małą furtkę ,zostaliśmy zupełnie sami. W dużej oświetlonej
sieni. W środku dużego miasta.
Ten który miał mój dowód, nie pozostawił żadnych złudzeń:
 
- ROZBIERAJ SIĘ! SZYBKO, KURWA ...
 
Inny nie tracił czasu i przeszukiwał opadające na klepisko rzeczy. Kurtkę, marynarkę, spodnie..
Zostałem w cienkim sweterku, kalesonach i skarpetkach. Zbierało mi się na płacz. Boże ! Jak ja ich nienawidziłem...
 
- TERAZ GADAJ ! WPIERDOL, CZY KOLEGIUM..  ?
 
Marne to, ale zawsze jakaś alternatywa. O kolegiach wiedziałem tyle, że od razu zamykali. Za darmo. Na dwa lub trzy miesiące do więzienia ? Nigdy ! Wypiąłem dumnie cherlawą pierś. W lustrze po kąpieli zawsze wyglądała jak przydeptany karton. Co mi tam:
 
- BIJCIE ....
 
Jeden stał na czatach przy furtce a trójka rozpoczęła metodyczny oklep. Nie ruszałem się. Nie zasłaniałem. Łzy po twarzy płynęły nieprzerwaną strugą.
Pauza. Już ?? Poprawili mundury. Schowali pałki. Któryś rzucił na ziemię dowód. Wyszli gęsiego na chodnik, przy ruchliwej ulicy miasta w CENTRUM EUROPY.
Zostałem sam. Wśród rozrzuconych ubrań. W cieniutkim sweterku. I zasikanych kalesonach.
 
 
 
 
Minęło kilka lat. Biorę udział w wypadku drogowym. Jedyna moja wina i zarazem ogromny pech, to fakt, że w tamtej chwili, TAM BYŁEM ! Ale skoro mój kraj, do dziś zresztą, jest CYWILIZOWANY tylko w teo­rii, więc nie wiadomo po co? i za co? - zamknęli mnie w brudnej, zatęchłej, śmierdzącej celi. W szpitalu poszkodowani  a tu pozostało tylko pochylić łeb. Wziąć trzymetrowy rozbieg. I z radością, że wszystko się naresz­cie skończy - PRZYPIERDOLIĆ, ile fabryka dała, w przeciwległą ścianę.
Chrobot w zamku. Otwierają się drzwi. Zupełnie nieznajomy człowiek w milicyjnym mundurze, podaje pełną szklankę przeźroczystego płynu.
 
- WYPIJ. DOBRZE CI ZROBI ...
 
Piję tak jakbym pił najcenniejsze lekarstwo. Tak, by nie uronić ani, nawet jednej kropli. Choć prawie nie czuję smaku, wiem, że to alkohol z mocno spirytusowym zapachem. Oddaję szklankę. Częstuje papierosem a kiedy z ulgą wydmuchuję dym, mówi:
 
- ZARAZ PRZYNIOSĘ CI JESZCZE JEDNĄ. PRZYNAJMIEJ
BĘDZIESZ SPAŁ...
 
Dotrzymał słowa. Zwykły gest. Pospolity. Ale jakże: w tamtych okolicznościach – LUDZKI ...
 
1954krawiec
O mnie 1954krawiec

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka