1954krawiec 1954krawiec
151
BLOG

Gdzieś tam w EU - klawisz/93

1954krawiec 1954krawiec Polityka Obserwuj notkę 0

 


Stoję przed pokojem Naczelnika.   Czekam....   Zaraz przyłoży i warun­kowe
 ADIEU.  Drzwi uchylają się.   Widać czubek  głowy wychowawcy:
 
-  Wejdź.   -
 
Wchodzę.   Naczelnik pozornie  skupiony na trzymanym w ręku kwicie. Melduję   się  przepisowo:
 
- Obywatelu Naczelniku.   Skazany Korn melduje się  do raportu …
 
Powoli podnosi wzrok:
 
- I po  co  wam to było?    Za kilka dni  warunkowe...   A ja
muszę was karać  ...
 
Nic  nie mówię.   Zresztą on wcale nie chce  słuchać.     Ani  mojego głosu,   ani  moich wyjaśnień.  Pan Kierownik Działu Penitencjarnego swoje zrobił.   SZWIDEL skazanego Korna i pomoc w realizacji funkcjonariusza Służby Więziennej,  Sławka Dawidowskiego,   Kierownik  Buda tak nagłośnił,   że pewno  ludziska na krakowskim rynku słuchali co­dziennie.   Zamiast hejnału.
 
Dwa razy w miesiącu pomagałem Sławkowi przy rozliczaniu wypiski. Szło  sprawnie.   Na tyle,   że był czas na twórczy dialog i  JEDNO piwo  marki:   Żywiec.   Dowiedziałem się,   że Sławek był  po  Uniwerku Jagie­llońskim.   A do  KLAWISZOWA  przyszedł tylko  dlatego,   że praca w Służ­bie  Więziennej  zapewniła mieszkanie dla niego  i   jego  rodziny.
Cóż, w państwie policyjnym - norma! Pracował cichutko w dziale finansowym. Do pracy przychodził w wytartym komplecie dżinsowym, a ze złodziejami miał  kontakt tylko optyczny. Obejmujący sto lub dwieście metrów.
 
Naczelnik przerwał nieuczesane myśli:
 
- Za nielegalne posiadanie  dużej kwoty pieniędzy,   karzę
skazanego  Marka Korna na czternaście dni  twardego  łoża…-
 
Podpisał  raport i dodał:
 
- Z wyjściem do  pracy....  -
Zgodnie z  obowiązującym regulaminem odmeldowałem  się:
 
- Obywatelu Naczelniku,   skazany Korn prosi o  pozwolenie
wyjścia..  
 
Skinął   głową.   Wyszedłem.  Na korytarzu zatrzymał  mnie  wychowawca:
 
- Zaczynasz  od dziś.  -
 
 
Milczałem jak głaz. Próbował pocieszyć. Widocznie służbista, Kierownik Buda, nie zaliczał się do grona jego przyjaciół. Z którymi chciałby spędzać swój wolny czas i wyjeżdżać na majówki:
- Nie martw się ... Przecież siedzisz za przestępstwo nieumyślne.. Sędzia penitencjarny też inaczej na to spojrzy ....
 
Chciał klepnąć w ramię ale tylko przełożył teczkę z .jednej ręki do drugiej. Odwróciłem się.
Przechodząc koło drzwi prowadzących do Działu Finansowego, sko­jarzyłem, że w tej całej farsie raportu u Naczelnika, ani razu nie padło nazwisko Sławka. Drobna ulga. Ale i tak już mu dali popalić. Martwiłem się bardziej o niego niż o siebie.
 
Faktycznie. Bardzo chciałem wyjść na .warunkowe. Jeśli teraz nie dostanę, to za trzy miesiące mam następne podejście. A Sławek podpisał kontrakt z klawiszowem na całe życie.
Było tak! Zapytałem Sławka, czy może pomóc i przeflancować pie­niądze z MOJEGO konta do MOJEJ kieszeni. Przed comiesięcznym odpro­wadzeniem moich poborów na przepastne konto komornika.
 
Spodziewałem się, że warunkowe jednak dostanę. Więc moja prośba wynikała tylko i wyłącznie z troski o własny tyłek. Małżeństwo już było pozamiatane. Nie miałem gdzie i do kogo wracać. I szmal był potrzebny tak jak potrzebne jest powietrze do oddychania. Na początek. Na chwilę kiedy brama się zatrzaśnie z tej właściwej strony. Na czas, niewiadomo jak długi, zanim znajdę pracę.. Zarobię. I stanę w okienku do kasy.
Sławek uważnie wysłuchał moich argumentów i powiedział, że po­może. Kamień z serca. Ulga.
 
Niewiadoma wolność jeszcze przerażała, ale zdecydowanie mniej. Operacja wymagała drobnego fałszerstwa. Napisałem i podpisałem nieprawdziwe pokwitowanie, jakoby moja siostra odebrała osobiście pieniądze, w kwocie dziewięćset złotych z kasy
więzienia w Nowej Hucie. I to było całe przestępstwo.

Facet był w porządku i pomógł. To, że jaja ma swoim miejscu, wie­działem dużo wcześniej. A kierownik penitencjarny okazał się zwykłą kurwą. Łachem cmentarnym.
A ja drugą tandetą…Sprzedawczykiem iluzjonistą. Jedno wiel­kie
 szambo.
 
Październikowe słońce strzeliło po oczach. Smutny koniec.  Warunko­we poszło się jebać. To pół biedy. Wpierw była propozycja nie do odrzucenia, w wyniku której zostałem więźniem funkcyjnym. Oddziało­wym.  Oni to nazywali: Dowódca Kompanii. Teraz zdmuchnęli na najniż­szy poziom. Niżej to już jest tylko cwel. A tu jawnych cweli nie było. Przynajmniej nic nie słyszałem. Samiuteńkie dno.
 
Jak teraz wytrzymać?     
Jak żyć z   samym sobą? Skurwiłem się.  Postąpiłem wbrew własnym zasadom.  By tylko wyjść wcześniej....
Jak żyć teraz  ze złodziejami? Dotąd musieli  mnie tolerować.
A teraz? Teraz to zobaczymy.... Pierdolony Małolat !
Przyjechał na Ruszczę  z  jakimś transportem.  Nawet nie wiedziałem skąd.   Wrzucili go na MÓJ pawilon.   Jedyne wolne miejsce było  w pię­trowym zestawie,   którego parter stanowił moją PRYWATNO-PAŃSTWOWĄ własność.   Przynajmniej w nocy.
 
Zabiedzony.  Bez  złotówki.   Papierosa i  znajomych.   Wprawdzie  zaczął chodzić do  pracy ale co  z tego? Pierwszą wypiskę   mógłby dopiero oglądać  za sześć  tygodni,  w platonicznym związku z komornikiem. Palił  za to namiętnie.   Co  z kolei wymagało bezustannych akrobacji,  w pe­netrowaniu popielniczek.
Prośba do  więźnia,   o  choćby pół papierosa,   powodowała jeden, tylko JEDEN,  możliwy wariant odpowiedzi:
 
 -  A  KURWA,   WYPIERDALAJ!   MAM  CIĘ,  KURWA,  W  DOWODZIE ?    -
 
 Była to  odpowiedź i łagodna i kurtuazyjna.   Trochę  inna rozkwaszała pytającemu o  papierosa nos. Delikwent umykał w ustronne miejsce, badał  stopień naruszenia konstrukcji  kichawy, czyli organu powonienia i był mocno  zdegustowa­ny,   że  nie usłyszał odpowiedzi,  to  za to mocno ją odczuł.  A papierosa jak nie miał,  tak nie ma.
 
 Poprosiłem Wychowawcę o  interwencję,  w rezultacie której, rzeczony Małolat dostał dodatkową pracę.   Za tydzień  mógł nabyć papierosy, za własne pieniądze.  Wcisnąłem kilka paczek. I  powiedziałem,  że odda jak będzie miał własne.  Łyknął  jak pelikan i  jego  związek uczuciowy z  popielniczkami,   ograniczył  się  do wysypywania tych ostatnich.
 
Kiedy Sławek dyskretnie przekazał mi  szmal,   zacząłem ostro  główkować,
gdzie  skitrać? Styki skwierczały a logicznego  pomysłu dalej nie
było.   Dylemat był mniej więcej  taki,   jaki może mieć na plaży nudystów,  kompletnie  ubrany facet.   W smoking.   Muchę.   Lakierki i parasol.
 
Zasięgnąłem  języka i po burzliwej dyskusji postanowiłem drogocenny szmal  zaszyć  we własnych portkach.   Kawalątek  odprułem.  Ukryłem  skrzę­tnie bilety NBP i na powrót zaszyłem.  Problem się  deko  skurczył,   bo skarb na wolność,   z natury rzeczy był non-stop przy mnie.   A wręcz przylegał.
W tym  samym czasie koleżka ODDZIAŁOWY z  Jedynki przytrukał mi  do ucha,   że Małolat  ujawnił,   szczególnie  cenny w kryminale,   ZMYSŁ HAN­DLOWY.   Z powodzeniem i entuzjazmem wśród kajdaniarzy – rozprowadzał  talony  IN BLANCO -  na paczki żywnościowe.

  Wydedukowanie,   że  je po  prostu ukradł z  szuflady,   sprzątając pokój wychowawcy,   wywołało wpierw,  moją prymitywną złość  a za  małą chwilkę  -   PODZIW.. Bo  gnojek brał od sztuki pięć złotych.  
 
Kwota wprawdzie nie była wygórowana,   zważywszy nawet na tak  istotny element utrudnienia,   jakim bez wątpienia było obarczenie nabywcy,   własnoręcznym wypisaniem druku na:  TRZY KILO­GRAMOWĄ PACZKĘ ŻYWNOŚCIOWĄ! Zagnałem biznesmena do kąta:
 
-    RĄBNĄŁEŚ TALONY?  -
 
 -    NIE  ....   -
 
 -    HANDLUJESZ ?    -
 
-     NIE  ....    -  
 
-      NIE  WIERZĘ  CI!   ALE TO KURWA,   TWÓ J PROBLEM. . ..-
 
Zaszyte w spodniach banknoty miały  się  dobrze.  W przeciwieństwie . do   spodni,   które musiałem,   przynajmniej  raz na tydzień wyprać.  Małolat tylko  raz,  przez przypadek  podejrzał mnie, kiedy pilnie i dokładnie  zaszywałem skrytkę.   Ale widać to wystarczyło.
 
Tymczasem nasz półwolnościowy ośrodek,  przypisany do krakowskiej
Nowej Huty - nawiedziła klęska urodzaju   - w paczki żywnościowe.
Dwie w odstępie kilku dni,   na twarz, to była norma !    Ale od czego w każdym kryminale  jest Dział Ochrony?
 
Momentalnie ukrył Małolata w izolatkach i wziął na spytki.
W Dziale Ochrony funkcjonował. Burak.   Ze względu na czerwoną mordę i tak samo, czerwoną kichawę.  Do  tego  tak wielką,   że klamka od  zachrystii mogła popaść w stres a już na pewno w kompleksy.  Co kilka dni przy­wdziewał biało czerwoną opaskę i  trząsł całym kryminałem od wczes­nego wieczora do białego rana.
 
Siedziałem sobie,  nikomu nie wadząc,  na ławeczce przed pawilonem.  Kontemplowałem zachodzące,   jesienne słoneczko,  nadchodzące wielkimi krokami warunkowe,  przedterminowe  zwolnienie i burzliwe, starcie z wyczekiwaną wolnością.   W której było  dużo  szampana,   dobrej muzyki i skąpo ubranych dziewczyn.  Ale na pewno nie było  tam miejsca dla Buraka.   Bo oto nagle Burak zamajaczył w oddali i pewnie  skręcił na dróż­kę  wiodącą do  ławeczki. Lekko  zasapany rzekł był:
 
-    NO  CODŹCIE  KORN  DO  POKOJU  WYCHOWAWCY .... -  Logicznie  zapytałem:
 
-    PO  CO ?
 
-    NIE PYTAJCIE, TYLKO CHODŹCIE …
 
-     Sapnął i ruszył w kierunku pawilonu. A ja za nim.  I też w tym momencie, coś bardzo odległego, zaczęło mi świtać … Lampka ostrzegawcza wysłała pojedynczy impuls.
 
 Usiadł za nie przynależnym jego funkcji - biurkiem.  Przywołał na okrągłą, buraczaną facjatę uśmiech myśliwego, który wie i już jest pewny,  że zwierzyna wpadła w potrzask.  I wyjechał z co najmniej dwuznaczną konferansjerką:  -  ROZBIERAJ SIĘ …. !  -  Już wiedziałem.  Już byłem pewny, że chce mojego szmalu. Wiedziałem też z jakiego ŹRÓDEŁKA  otrzymał precyzyjne namiary.  Natomiast  na jego : ROZBIERAJ SIĘ  -  odpaliłem filmowym tekstem:  -  A  BUZI  …. ?  -

-  KURWA,  BEZ  WYGŁUPÓW ….  ROZBIERAJ SIĘ !  ILE RAZY MAM POWTARZAĆ …. !  -
-  PO   CO  ?   -   

                        I   wolno  zacząłem    rozrywać zaszytą  skrytkę. Podałem banknoty Prze­liczył. Wstał i bez  słowa wyszedł.


Wróciłem do  dyżurki,   gdzie równolegle z parzeniem  czaju,   zaczęły wolno wyłazić z każdej  dziury i szpary, co raz bardziej czarne myśli. Telefon!  Odebrałem. Zanim' zdążyłem  się odezwać,  usłyszałem:

-  TU  KIEROWNIK ….  CHODŹ DO MNIE ….   ZARAZ !

Bingo.  Komplet.  No tak !  Jak  Burak ma Dowódcę Zmiany,  to  zawsze
Buda jest Oficerem Dyżurnym.  Zjawisko  na  DZIŚ - zupełnie pozytywne ! Zaraz
będę  wiedział :  CO JEST GRANE ? Bardzo dobrze wiedziałem ile destrukcji kryje  w sobie niepewność.  
 
Szczególnie w więzieniu.  Gdzie nawet tak elementarna
 czynność fizjologiczna  - SIKANIE – zależy od ich  WIDZIMISIĘ ....
Pomaszerowałem tak jak gdybym wędrował na własny szafot.
Pukam do drzwi.
                         
 -  WEJŚĆ … -
 
Wlazłem.
             
-   PANIE  KIEROWNIKU,  MELDUJĘ SIĘ ... -
 
Zasunął bez  zbędnych wstępów:
                         
 -   SKĄD  MASZ  PIENIĄDZE ? -
 
Moja wiedza o  instytucji:  PAN KIEROWNIK BUDA,   wykluczała  kłamstwo.  Tu był  zbyt bystry.. Ponadto  lata pracy .......   Organicznie musiałem zaryzykować:
                         
 -   DOSTAŁEM  OD  KOLEGI.  NA  WYJŚCIE … PRZECIEŻ  PAN  POWIEDZIAŁ,  ŻE  NIEDŁUGO  WYJDĘ …. -
   
Technika ZAGADANIA przeciwnika upadła,  gdyż dość ostro przerwał:

 -  MASZ TYLKO  JEDNĄ MOŻLIWOŚĆ.  POWIEDZIEĆ PRAWDĘ. TERAZ.  NATYCHMIAST !
 
Położył akcent na ostatnim słowie, tak, że aż zasyczało…
 
-  JESZCZE JEDNA PRÓBA OKŁAMANIA MNIE I …. KONIEC ROZMOWY …. -
 
Cały Buda.  Precyzyjny.  Oszczędny.  Wie czego chce.  Myśli nabrały zawrotnej prędkości.  Jeśli nic nie powiem, to będę siedział od dzwonka do dzwonka.  A pół roku piechotą nie chodzi.  Przez sześć miesięcy  można się już jako tako - urządzić  na  wolności.  Ale,  ale ….  Przecież jak się przyznam, to  podpierdolę  Sławka. SPRZEDAM  fajnego  faceta  za kilka miesięcy wolności.  Zresztą nie ważne za co sprzedam !  
 
Liczy się fakt.  Pomógł mi, choć wcale nie musiał…. Ale chwila ….  Buda mnie wyrzuci z pawilonu. Trafię na grupę.  I jak dwa razy dwa, będę tłukł  kamienie  na  torach. Wśród złodziei…. A  ci  nie  wybaczają współpracy z  administracją. Nie  wyrobię … Nie dam rady …. Pół roku  pogardy…?  Muszę ratować dupe… Stawiam wszystko na jedną kartę. Oj, słabiutką … Bo szukać u klawisza honoru opartego o symbole i patos, to tak groteskowe, że aż niesmaczne. Matnia.  Raz kozie śmierć :             -   PANIE  KIEROWNIKU  … -   Celowo zawiesiłem głos… Ale nie pomógł.  Powolutku przechadzał się po swoim gabinecie: Kierownika Działu Penitencjarnego.  W doskonale skrojonym garniturze. Nieskazitelnie białej koszuli……           -  PANIE KIEROWNIKU.. POWIEM … JEŚLI DA  PAN  SŁOWO…,  ŻE  TA  ROZMOWA  POZOSTANIEM TYLKO  MIĘDZY  NAMI  ….  -   Zatrzymał się.  Przez szkła krótkowidza spoglądał na mnie tak, jak wążżżżżżż…. Przypatruje się  małej  myszce.  Tuż, tuż przed  konsumpcją…..              -  PANIE  KIEROWNIKU !  PRZECIEŻ  SAM  PAN  OBIECAŁ,  ŻE  POMIMO  RAPORTÓW,  WYJDĘ,  DOSTANĘ…  WARUNKOWE.  NIE MAM  DOKĄD  ANI DO KOGO  WRÓCIĆ….  NIE MAM  MIESZKANIA   ….. TE  PIENIĄDZE  NOSZĘ  JUŻ  MIESIĄC  I  …..  I  NIE  WYDAŁEM  NAWET  ZŁOTÓWKI ….  TRZYMAM JAK NAJWIĘKSZY  SKARB…!  NA  WYJŚCIE … !   BO  KTO  MI  DA ?  NIE WIEM  ILE  CZASU  MINIE… ZANIM  ZAROBIĘ ….  POMÓGŁ  MI  FUNKCJONARIUSZ …. I  JEŚLI NIE DA MI  PAN  ZARAZ  SŁOWA  HONORU …?   SŁOWA  HONORU…  OFICERA  !  O  TU ...  Na biurku leżała czapka z dwiema gwiazdkami podporucznika i ….. I orzełkiem ….   -   O TU… NA TEN  ORZEŁEK  …. TO MOŻE MNIE PAN POSIEKAĆ !  NIC NIE POWIEM…. NIC…  -
 
 Potok słów ustał i aż się zdziwiłem, że potrafiłem tak powiedzieć. Przekonywałem, w duchu, sam siebie, że jeszcze  nie wszystko stracone ……Podporucznik Służby Więziennej usiadł za biurkiem. Drugi raz  popatrzył na mnie.  Teraz  ja wyczekiwałem na jego ruch.  Buda nie był idiotą.   Wiedział,   że pomógł mi tylko ktoś z Działu Finansowego.  Ale ich tam było kilku !
Cisza aż dudniła.  Trochę  się uspokoiłem.  Nie da słowa honoru, to nie dowie  się nawet  jednej litery.
 
 Może nie wszystko  stracone? Może  jednak nie będę  SPRZEDAWCZYKIEM? No,  no...   Opanuj  się durniu! Połową sprzedawczyka to  już  jesteś   ....
Usłyszałem ciche:
-  TAK …-
Mam go!        - TO ZNACZY,  ŻE DA PAN SŁOWO HONORU,  ŻE TA ROZMOWA  ZOSTANIE  MIĘDZY  NAMI ?
-   TAK …-
Na sto  procent nie byłem przekonany o   jego  szczerych i niewinnych intencjach.  BARDZO CHCIAŁEM  WIERZYĆ,   ŻE DOTRZYMA  WARUNKU  UMOWY !
Była to  wiara  jednostronna.   Ale przynajmniej dawała nadzieję ….
-  POMÓGŁ  PAN  DAWIDOWSKI…  ZROZUMIAŁ MOJĄ SYTUACJĘ …
    MYŚLĘ,  ŻE  PAN  TEŻ SPOJRZY  Z INNEJ  STRONY  …. -

Z  premedytacją zagrałem na uczuciach:
                                                                -  Z  LUDZKIEJ ….  PRZECIEŻ  JEST  PAN  CZŁOWIEKIEM ….
Z wątpliwościami,   co do  przynależności Kierownika Budy do HOMO SAPIENS,   grubo przesadziłem.  Brakuje  tylko,  bym zaczął głośno zastanawiać  się nad wysokością drzewa,   z którego zlazł na ziemię. Już,   już miałem w duchu uśmiechnąć  się do kolejnej wizji,  podpro­wadzonej przez własną wyobraźnię,   kiedy usłyszałem:  -  JUTRO  STANIESZ  DO  RAPORTU.  RANO  ZDASZ  KOMPANIĘ …. WARUNKOWE  DOSTANIESZ.  PRZEKONAM  SEDZIEGO.  MOŻESZ  WYJŚĆ…-   Już przy drzwiach  spróbowałem zapytać:  -  A  PAN  DAWIDOWSKI,  CZY  TO …..-   Uciął jak brzytwą:  -  WYJDŹ … -



 Wyszedłem na zewnątrz.  Ciemno  i chłodno.   Zacinał nieprzyjemnie deszcz.  Łańcuszek się  zamknął.  Małolat podpierdolił mnie.  Choć nie musiał.   Ja wijąc  się   jak piskorz,  podpierdoliłem Dawidowskiego. Porządnego  człowieka.   Za cenę wcześniejszego wyjścia.  Sprzedałem człowieka,  który mi pomógł.   Została malutka,  ledwo  tląca się  iskierka  nadziei, że  Buda  jednak nic nie powie ………………………………

Mogłem iść na obiad. Jeszcze wczoraj więzień  FUNKCYJNY  korzystał z przywilejów. Kucharze prześcigali się w dogadzaniu. A dziś? .Dziś mogłem usłyszeć: wypierdalaj! Obiad dla wszystkich jest o czwartej! I wszycho ... Gdyby choć był Krzychu. STARSZY kuchni ...
Krzycha poznałem w Krakowie. Wrzucili mnie wypłoszonego do tej samej celi. Szesnaście prycz. Piętrowych. Plus pięciu na sianku. 'Tłok, ścisk, jazgot, młyn i tak na okrągło do zgaszenia światła. Krzychu trzymał dystans. Choć połowę celi wypełniali jego kolesie z miasta, trzymał się od  nich z daleka. Ustawiony jak sto pięćdzie­siąt! Szlugi Marlboro. Wyżerka z domu przynoszona raz w tygodniu przez ojca. Ale jaka!
 
 
Po kilku tygodniach zbliżyliśmy się do siebie. On wybrał izola­cję a mnie była przypisana, choćby z tego względu, że nikogo nie znałem. I zupełnie nie paliłem się żeby poznać. Jak zwykle w kryminale pomógł przypadek. A precyzyjnie Psi Chuj. Bo taką ksywę miała menda w stopniu podporucznika z Działu Ochrony. Nienawidził wszystkich złodziei bez wyjątku. Otwierał klapę, wsu­wał się do środka na metr i krzyczał:
         -    WY  KURWY,  CHUJE,  BRUDASY ….. -
Złodzieje trzymali mordy krótko, bo mógł umilić życie modelowo. Ja się postawiłem:
        -     NIE  JESTEM  DLA  PANA  ŻADNYM  CHUJEM ….. !
Zdziwił się, że ktoś się odezwał:
        -     ZA CO  SIEDZISZ  ?  -
             -        KOLIZJA  DROGOWA ….
Wycofał się i bez słowa wyszedł .....
Od tego czasu zacząłem z Krzychem grywać w szachy. Zawiązała się dziwna waflarnia ...On miał w więzieniu wszystko a ja nic. Ale na płaszczyźnie intelektualnej zaiskrzyło.
 
 
Krzychu był złodziejem. Choć na początku nie docierało do mnie: jak można świadomie dokonać takiego wyboru? To później jeśli nawet nie akceptowałem takiego sposobu na życie, to starałem się   przynajmniej,  zrozu­mieć. Zaczął wcześnie i do profesji podszedł naukowo. Kiedy jego rówieśnicy chodzili na dyskoteki, prywatki, palili ogniska nad Wisłą, Krzysztof zamykał się w piwnicy i rozbierał na czynniki, pierwsze, nabyty wcześniej w  sklepie metalowym ,  zamek.
 Kiedy rozpra­cował  zabezpieczenia,  biegł do koleżanek i kolegów.  Kiedy nie? To   siedział tak długo,  aż  skończył.  Nie powiem.  Konsekwencja zaimpo­nowała mi.  Podziw uzupełnił  akt własności na konkretną, już zagospodarowaną, działkę.   Wystawiony na jego  dziewczynę i przyszłą żonę.  Moją wiarę w sens życia, opartą o  uczciwość,  mocno nadwyrężyło,   proste  jak drut,  pyta­nie:
 
 
- MAM  DWADZIEŚCIA  JEDEN  LAT.  DZIEWCZYNĘ  I  MAŁE  DZIECKO. MAM  TO, TO, TO, TO - wyliczanka konkretów – I  DO  TEJ  PORY  ODSIEDZIAŁEM  SIEDEM  MIESIĘCY.  TERAZ  ODSIEDZĘ,   NO,  MOŻE ROK  I … KONIEC.  FINAŁ.  NIE  MAJĄ  DOWODÓW.   A JA  NIE  MAM  WSPÓLNIKÓW.  KROPKA....   JAK  WYJDĘ   ...   WYJEDZIEMY  NA  NASZE  POD  WARSZAWĘ.  HEKTARY  PRZYLEGAJĄ  DO  PRZELOTOWEJ  TRASY..   MAM  TYLE  KASY,  ŻE  STARCZY  NIE  NA  JEDEN  WARSZTAT  SAMOCHODOWY,  ALE  SPOKOJNIE  NA DWA.  I  JESZCZE  ZOSTANIE ….  JA  JUŻ  NIE  MUSZĘ  KRAŚĆ !  TO  CO  MAM  STARCZY …!  -  i w tym  momencie  zadał  druzgocące  pytanie:  -  A  TY  CO  MASZ  … ?  
 
To był nokaut, który przemilczałem. 

 
 Miażdżąca argumentacja zadziałała porażająco. Na chwilę .... Ja się do tego nie nadawałem. Krzysiek twardo stał na ziemi. Miał zaplecze. Miał do czego wracać. Mnie pozostawało grząskie bagienko i przerywniki artystyczne, bo  oto właś­nie Psi Chuj cichutko otworzył drzwi, wetknął  nam do tyłków, kilka męskich narządów rozrodczych i zniknął. Jak zły  duch.  Być może nie ryzykując kontaktu z moim protestem.   A może zwyczajnie nie miał czasu …
Ale Krzycha już nie było.   Zgodnie  z własnymi przewidywaniami wyłapał  jakieś drobne miesiące.  Dla zasady.  Na własną prośbę i  za własne pieniądze wrócił  do  Krakowa.  Chciał być bliżej  dziecka.
 
 
Przysiadłem na ławeczce.  Krajobraz księżycowy.   Głębokie wykopy. A pomiędzy nimi  sześć  smutnych baraczków i przy bramie murowany pawilon Administracji.  Ostrożnie przeszedłem wąską kładką,   na drugą  stronę wykopu.  Kopali od kiedy przyjechałem.  Dobre  cztery miesiące.  Tak intensywnie,   że po boisku do  siatki zostało  mgliste wspomnienie  i   jeden metalowy słupek.   Zresztą na siatkówkę  było już  i  tak za zimno.   Wszedłem po kilku schodkach na dwójkę. Oddziałowym był fajny kolega.  Alimenciarz.   Byłem ciekaw jak   mnie przyjmie? Po  degradacji.
                                 
-  ILE  CI  DOJEBAŁ  ?  -
                                 
-  CZTERNAŚCIE  TWARDEGO, Z  WYJŚCIEM  DO  PRACY…-
                                 
-  KUTAS ….-
                                 
-  FAKT.  GDYBY  DAŁ  W  ZAWIASACH,  TO  NA  WARUNEK…  STAWAŁBYM.. NORMALNIE .. Z  CELI… A  TAK  TO  SĘDZIEGO  PRZYPROWADZĄ  Z  IZOLATEK…
 
-  siorbnął głośno i powiedział:
 
-  TO  NIE  MA  ZNACZENIA.  PRZECIEŻ  SĘDZIA  I  TAK  BĘDZIE  WIEDZIAŁ …                                                                                            
-    UHM …. -   odbąknąłem:  
 
-  NIBY  JO … -   I  zapadła  długa  cisza ….                       

Twórcze  główkowanie. Moje. Bo  Stachu  miał moje problemy głęboko w nosie.

  Zalewał  nową kawę. Mieszałem wolno. Cieszyłem się, że przynajmniej  on  jest  w  porządku. Obawy dotyczyły potencjalnego zachowania pozostałych więźniów. Ich było przeszło sześciuset. A nas ze mną do jutra: czterech. Czterech dowódców kompanii. Przypisanych do czterech samorządo­wych pawilonów.
Kiedy tu przyjechałem, moja wiedza o Ruszczy była szczątkowa.
 
Ośrodek miał złą opinię ze względu na despotyczne rządy kierownika penitencjarnego i samorząd.  Miałem to w nosie. Tym bardziej, że trafiłem do grupy pracującej na stolarni Huty Lenina. Zarobki jak na więźnia kosmiczne.  A do tego jakie żarcie ?
 
Wielkość, grubość i smak schabowego pamiętałem bardzo długo.
Wczesno wiosennego dnia wracałem z pracy. Z samodzielnego, malut­kiego domku, w którym mieścił się radiowęzeł, wystawił pysk Profe­sor. Morda intelektualisty, którym zresztą był. Na dodatek w  okula­rach:
         
-    MAREK !  PODEJDŹ …
 
-   Wyszedłem z  szeregu i za chwilę  podaliśmy sobie ręce.   Lubiłem Profesora.   A poza tym już od prawie trzech miesięcy pomagałem prowadzić radiowęzeł i radiowęzłową biurokrację.   Z namaszczeniem samego NIEDOSTĘPNEGO kierownika penitencjarnego. Wyszczerzył kły od ucha do  ucha:
                               
-  WIECZOREM  USŁYSZYSZ  O  SOBIE … -
                                                 
-    CO …. ?     -    Profesor  zachichotał :
                               
-   NIESPODZIANKA …-   
                               
-   POWIEDZ !  PROSZĘ … -                                                                                                                             
                                           
-    WIEM  NIEOFICJALNIE …  NIE  MOGĘ  … ALE  TO  NIC  GROŹNEGO  …. -

Przy zamykanej elektrycznie furtce, konwojent nerwowo kiwał na mnie ręką. Pobiegłem. Obiad. Sjesta. Bajera. Obowiązkowo szachy z Bart­nickim. Starym, sanacyjnym złodziejem. Ten to miał co opowiadać!
A do tego  jak grał w  szachy  !

Tuż przed dwudziestą Profesor czytał przez radiowęzłowe mega­fony:   ROZKAZ  DZIENNY  Nr  ....   w którym najistotniejszą rzecz  sta­nowiły PRZERZUTKI.. Istny totolotek.  Z lepszej  pracy do  gorszej. Z  gorszej do lepszej.   Z lepszej do katorżniczej przy kilofie  i na torach.   Z pawilonu III na IV lub pierwszego na  ....izolatki. Wszystko to, co  dla nas było tak ważne,  jak chleb i  sól,   trzymał w swo­ich łapkach,   żelaznych,   kierownik penitencjarny.
 
 
Mieszał perfekcyjnie.  Byle  tylko dopierdolić.  Utrudnić. Skompli­kować i tak niewesołą,  więzienną egzystencję     W jednej  sekundzie radiowęzłowego komunikatu,   zlatywało  się na łeb i szyję  z  eksklu­zywnej  posady na  jakimś oddziale Huty Lenina,   do walenia pięciokilowym młotem po kamieniach, w labiryncie torowisk PKP.   I uzupełnia­jąca roszada z przeniesieniem i przeprowadzką na zdecydowanie,   z re­guły gorsze miejsce.  
 
W trybie pilnym rozstawaliśmy się z naszym ukochanym,  bo  parterowym łóżkiem,  wymyślnymi  skrytkami a co  najważ­niejsze,   to bezpowrotna utrata więzi towarzyskich i zaufania,   jakie pokładaliśmy w naszych kolegach z naszej  sali i grupy z którą codzie­nnie maszerowaliśmy na miejsce pracy i  schabowego,  w naszej  ukochanej Hucie,   imienia Wielkiego   Wodza Rewolucji.  To  co nas napotykało po drugiej   stronie bieguna,   wołało  o pomstę i przyprawiało  o  najczar­niejszą rozpacz.   Górna prycza.   Zupełnie nieznajome, mordy.  Wytatuowani,  umięśnieni osobnicy,  którzy marzą tylko  o  tym,  by właśnie na nas wypróbować  swój  lewy prosty.   I praca.  
 
Zważywszy na przynależność do  określonej  strefy klimatycznej:  raczej  chłodnej niż umiarkowa­nej,  w  nowym miejscu, pozostaniemy  już na zawsze w okowach kapryśnej  aury.   Zadymek śnieżnych.   Gradobicia.   Ujemnych temperatur.   Deszczu i lodowatego wichru po  patrzałkach.   Z nieodłącznym kilofem,  hałdami opornych ka­mieni i konwojentem,  który przejrzał na wylot nasze destrukcyjne my­śli  i mierzy do nas z karabinu, nawet wtedy,  kiedy odchodzimy tylko dwa metry w bok,   żeby zrobić  siusiu. I oto  przecież  chodziło   ...
Więc kiedy usłyszałem profesorski TIMBRE głosu,  wzmocnioną  pajęczą  siatkę malutkich megafoników:
 
-   SKAZANY  MAREK  KORN  .... -
 
Byłem pewny,   że kierownik Buda w swojej nieskończonej dobroci,   prze­niósł mnie na pełny,   płatny etat do radiowęzła.   Zwolnienie mojej skromnej  osoby,   w majestacie prawa i kierownika,   z obowiązku codziennego  wstawania o  piątej  rano,   poczęło  potęgować narastającą ekstazę.


Przez wiele lat chodziłem do pracy na dwudziestą:
Piąta rano, mróz zawieja
Robol idzie do pracy, ale to nie JA!
Nigdy nie lekceważyłem ROBOLI. Jednak zdecydowanie mój organizm funkcjonował o wiele efektywniej, gdy nie musiałem wstawać z pierw­szym kurem.
Profesor przywołał do rzeczywistości:
 
-  PRZENIESIONY Z  WYDZIAŁU STOLARNI  HUTY  LENINA  NA STANOWISKO  -  zawiesił głos  -  DOWÓDCY KOMPANII,  NA  TRZECIM  PAWILONIE ….
 
Nogi się pode mną ugięły. Ja na klawisza ?  Pomagiera administracji ?  NIGDY …  Jak wicher pomknąłem do Profesora.  Klawisz na dyżurce ledwo zdążył wcisnąć guzik. Furtka odskoczyła. Wściekły, jak wściekły pies, wrzasnąłem:  
 
-   CO KURWA, CHUJU ..!  CHCESZ SIĘ MNIE POZBYĆ ?  TRZEBA BYŁO POWIEDZIEĆ …  A ZRESZTĄ SAM CHCIAŁEŚ ŻEBYM CI POMAGAŁ !  ŁUDZIŁEM SIĘ, ŻE JESTEŚ KOLEGĄ !  CO  !   KURWA !   BYŁO NAM TU ŹLE ?  
-  Teraz Profesor zaczął wrzeszczeć :
 
 -  DEBILU !  NIE MAM Z TYM NIC WSPÓLNEGO !  TO  KIEROWNIK …  Przerwałem:    
 
TO DLACZEGO CIEBIE TAM NIE WJEBAŁ ?  JESTEŚ TU DŁUŻEJ …
 
-  Nie czekając na odpowiedź, zwyczajnie, odwróciłem się wyszedłem … Profesor nie odezwał się, tym samym manifestując śmiertelną obrazę. Za to, że śmiałem zarzucić mu intryganctwo.  Polazłem do Stacha …
 
 Intensywnie główkowałem: w jaki sposób do tego doszło ?  Jak to wszystko zaczęło się ?  Stanisław rozpędził moje myśli:
 
 -  KURWA !  NIE MARTW SIĘ …. ZE WSI  JESTEŚ,  TO   I  NA WIEŚ  WRÓCISZ …                                  
 
JAK  JUŻ  WRÓCĘ,  TO DO  GDYNI … TY SE  WRACAJ  NA  WIOCHĘ …  MNIE  WIOCHA  NIE  GROZI  … -  
 
Powoli wracałem z dalekiej podróży.  Wypiłem łyk kawy:  
 
-  WIESZ !  SAM  PRZECIEŻ  ZAPIERDALASZ  NA KOMPANII … WIESZ  JAK  JEST … MYŚLAŁEM,  ŻE  WYTRZYMAM  TE  KILKA  DNI  …  I  WYSKOCZĘ  NA  WARUNKOWE.  MAM  PO  SĄCZU  I  ZAKOPCU  TRZYDZIEŚCI  KILKA  KWITÓW…  BUDA  OBIECAŁ,  ŻE  JAK  BĘDZIE  ZE  MNIE  ZADOWOLONY,  TO  POMOŻE  U  SĘDZIEGO  … A  SAM  WIESZ,  ŻE  TU  DOTRZYMYWAŁ  SŁOWA  …-  POCZEKAJ …
 
-   Chciał mi  przerwać ale musiałem się wygadać:  
 
-    TERAZ  KURWA,  MAM  WSZĘDZIE  POZAMIATANE  !   PRZEJEBANE  U  ZŁODZIEI  !   PRZEPIERDOLONE  DRAPANE  !  ALE  KURWA,  SŁUCHAJ  !  JAKBYM   ODMÓWIŁ  BUDZIE  … ŻE  NIE  PÓJDĘ  NA  PAWILON  … TO  ZGNOIŁ BY  MNIE,  MOMENTALNIE …. TO  WSZYSTKO  STAŁO  SIĘ  ZA  SZYBKO.  TO  PO  PROSTU  PRZEROSŁO  MNIE  …
 
-  Stachu potakiwał :
 
-   TU  MASZ  RACJĘ.  ZGNOIŁ  BY  CIĘ….  A  Z  TYLOMA  KWITAMI,  PIERDZIAŁBYŚ  W  PASIAK , OD  DZWONKA  DO  DZWONKA …
 
-   Dowódca II kompanii włączył  czajnik elektryczny na dolewkę.  Ja patrzyłem w jakiś punkcik na przeciwległej ścianie. Dolewając wrzątku, powiedział:  
 
-   CZEGO  SIĘ  ŁAMIESZ  ?  PRZECIEŻ  NIE  PODPIERDALAŁEŚ ….  
 
-   Szybko  wtrąciłem:  
 
-   PODPIERDOLIŁEM  DAWIDOWSKIEGO  …. -
 
-   TO   CO INNEGO  …  
 
-   NIC,  KURWA  INNEGO ..!   PODJEBANIE  TO  PODJEBANIE  …
 
-   TO  KLAWISZ …
 
-   NO,  KURWA,  CIEBIE  JUŻ  POJEBAŁO  !  ON  JEDEN  JEST  WIĘCEJ  WART,  
    NIŻ  STU  ZŁODZIEI … 
 
-   BO  CI  ZAŁATWIŁ  SZMAL ?
 
-   NIE !  BO  W  TYM  SZAMBIE  JEST  CZŁOWIEKIEM !  WIEDZIAŁEM  TO  O  WIELE  WCZEŚNIEJ ..  
    PRZY  WYPISKACH.  POMYŚL  JAKI  MIAŁ  INTERES,  ŻEBY  WYPIERDOLIĆ  W  POWIETRZE      
    KOMORNIKA… BY  ZŁODZIEJOWI,  KTÓREGO  NAWET  NIE  WIDZIAŁ  NA  OCZY …  
    ZOSTAWIĆ  NA  KONCIE  SIANO  NA  SZLUGI,  NA  WYPISKĘ …
    
   Zaterkotał telefon.  Stachu coś tam potwierdził, odłożył słuchawkę i powiedział: -  
 
-  KUCHNIA  DZWONI.  PROWADZĘ  ZŁODZIEI  NA  KOLACJĘ.  IDZIESZ ?
 
-  NIE.  PÓJDĘ  NA  PAWILON  ….-



Schody.   Korytarz.  W lewo  na dyżurkę.  Tam  już nie mam co  szukać. Polazłem w prawo.  Do   sali.  Nikogo nie ma.   Pewno  poszli na kolację. Nic mi  się nie  chce.  Nawet   jeść.  Ale muszę.   Za pół godziny na izola­cyjny.   Jak zamknie klapę,   to   otworzy dopiero  rano.   Nawet  do  kibla nie  wypuści.   Sala sypialna powoli  zapełniała się  złodziejami. Niby było   jak zwykle ale  jednak inaczej.   Afera wynikająca z prze­mieszczenia funkcyjnego na izolatki,   brzęczała  natrętnie  w uszach.
 
 
Do wczoraj mi zazdrościli. Było czego. Niezłe pensje płaciła Huta. Zajęcie na miejscu. Królewskie przywileje. Wszystko WOLNO. No, pra­wie  wszystko.  PEWNE  WARUNKOWE, co przy moich trzydziestu kwitach, w każdym innym układzie, byłoby tak odległe,  jak konstelacja Syriusza  od gwiazdo­zbioru  Andromedy. I w tym wszystkim jedyny warunek do spełnienia: dbałość o czystość i porządek w powierzonym pawilonie. Żeby zmniej­szyć dystans,  sam sobie przydzieliłem rejon do sprzątania. Choć zupełnie nie musiałem. Pozostałych trzech kolegów śmiało mi się w twarz a kierownik Buda tylko groźnie zmarszczył brwi. Ale nic nie powiedział.
 
 
A bariera nie zmniejszyła się nawet o cal. Czemu wcale się nie dziwiłem. Sam też zawsze niechętnie patrzyłem na więźnia wyniesio­nego na funkcyjny etat. Gdyby nawet podawać wszystkim; złodziejom codziennie śniadanie do łóżka, to i tak byłoby źle I nie do przesko­czenia w więzieniu jest schemat, podług którego więzień, więźniowi wydaje polecenia. A ten drugi musi słuchać. Nie do przeskoczenia.
MENTALNIE .
Na korytarzu dyżurny wrzeszczy: APEEEELLLLL .... !
Ustawiamy się w sali. W dwuszeregu. Wchodzi przyjmujący apel Dowódca Zmiany. Starszy sali melduje:
 
-   OBYWATELU  DOWÓDCO !  STAN  SALI  DZIEWIĘTNASTU,  OBECNYCH  DWUDZIESTU …

Dowódca rechocze z radością:
 
-   O  KURWA !  W  KRYMINALE  SUPERATA  W  ZŁODZIEJACH  … JAK  TO  SIĘ  STAŁO …

W tym momencie, choć spuściłem głowę, wiem, że patrzy na mnie:
 
-  ACHA !  DOŁĄCZYŁ  DO  NAS  DOWÓDCA  KOMPANII…  BYŁY  DOWÓDCA  KOMPANII  …
 
Skupiłem wzrok na jego ramieniu, na biało czerwonej opasce. Symbolu barw mojego kraju.  Ale też jego ,w niczym nieograniczonej władzy. Usłyszałam swoje nazwisko:
 
-   KORN !  ZA  PIĘTNAŚCIE  MINUT  PO  CIEBIE  PRZYJDĘ …
      JEDEN  KOC  I  ŻADNYCH  PAPIEROSÓW !  NAWET  PETA…. -
 
Odwracając się, przez ramię burknął: spocznij i poszedł do innej sali. Usiadłem na swoim koju. Zwinąłem koc i wyszedłem przed pawi­lon.
Klawisz  na  izolatkach,  opuścił  mocowane na dzień kojo. Nawet nie kipiszował. Mogłem zaryzykować i zabrać z dwa papierosy na noc. Zwyczajnie zapomniałem. Zamknął drzwi i włączył światło. Słaba żarówka emito­wała żółtą, mdłą poświatę. Przysiadłem na gołych dechach.
 
 
Przez   czternaście dni moje łóżko. Kurwa! Gołe dechy i cienki kocyk. W celi smród. Zapierdziela szczynami tak mocno, że aż w nosie kręci. Ale jak klawisz nie wypuszcza do kibla, to wia­domo, że trzeba gdzieś się odlać. .Rozglądnąłem się. Jest! Duża szpara w podłodze pod oknem. Schyliłem się. Śmierdzi. Aż  w  nosie  kręci.  Tu się odlewali. A teraz ja dołożę od siebie. Podniosłem wzrok na okno. Uchylone. Dopiero teraz odczułem chłód. Nic nie poradzę. Metalowa siatka skutecznie chroni dostęp. Koniec października.
 
Bez ogrze­wania. W izolatce. Zacząłem gwałtownie zazdrościć chłopakom na pawilonie. Dwudziestu w każdej Sali. Okna szczelnie wyzamykane. Po dwa koce na każdego. Każdy pierdzi. Ciepło jak u babci pod pie­rzyną.
Zwinąłem swoje centymetry w znak zapytania wpisany w prostokąt blatu do spania. Szczelnie opatuliłem kocem. Razem z głową.  Zdawało się, że zasnąłem. Trzęsiawka z zimna. Nie wiem ile czasu byłem w letargu. Pięć minut? Dwadzieścia pięć?
Wpadam na genialny pomysł. Przekręcam na pryczy tułów i zaczynam robić pompki.  Dziewięć …
Siedemnaście ...
Dwadzieścia cztery…
Trzydzieści dwie ….
Trzydzieści dziewięć …
Czterdzieści trzy …
Czterdzieści pięć …
Sapię jak lokomotywa.
Uf! Więcej nie mogę Ale jest bardzo ciepło. Prawie gorąco. Ekspresowo zawijam się w kocyk. I tak z przerwami do rana. Do chwili, w której klawisz otworzył celę i warknął:
 
-   WYNOŚ  SIĘ …  NA  PAWILON … -

Następnego  dnia trafiłem na grupę.   Ze mną, w  sześciu tłukliśmy kamienie.  Tak jak przewidywałem na torach.  Z konwojentem.  Uzbrojonym i  stwarzającym problemy na każdym kroku. Na ogromnej  powierzchni, posiat­kowanej  torami kolejowymi, nie było można nawet marzyć o na­miastce  intymności.
 
 Każda próba załatwienia potrzeby fizjologicznej wywoływała natychmiastowy konflikt interesów.  Nie pozwalał oddalić  się od grupy a jednocześnie fizycznie nie mógł pędzić wszystkich,  po  to tylko  by jeden zrobił   siusiu.  Tragifarsa.  Pociągi osobowe przejeżdża­ły a my bez  żenady wyciągaliśmy interesy.  Totalnie olewaliśmy jesienną florę i majątek Polskich Kolei Państwowych.
Ekshibicjonistyczne wyczyny siały popłoch,  zgorszenie wśród pasaże­rów i niekwestionowaną radość wszystkich bez wyjątku panienek,  tłoczą­cych  się  przy oknach,  zwalniającego na rozjazdach pociągu do Krakowa.
 
Było  zimno. Padał deszcz ze śniegiem.  Wiało.   Horror. Konwojent bez przerwy darł pysk. Kilof nie miał prawa ani na chwilę zamienić własny,  kinetyczny impet,  w podpórkę dla omdlewających ramion. Do  złodziei nie  zbliżałem się.  Oni do  mnie też nie.  Traktowali mnie, prawie, jak powietrze.  Cieszyłem  się   jak dziecko.   Spodziewałem się,  że będą mi dokuczali,  posyłali docinki,  epitety.  Nic z tych rzeczy.  Pewno wytrzymałbym,  jako tako,  te kilka dni, które dzieliły od wzrokowego kontaktu z  sędzią penitencjarnym…  Gdyby nie przypadek….
 
Noce na izolatkach dzieliłem sprawiedliwie.  Pomiędzy dojmujący chłód, pompki i przerywany sen.   Próbowałem dosypiać przed apelem wieczornym, ale próby nie przynosiły żadnego  rezultatu.
 
 Dwadzieścia osób,  które w  sali  załatwiały bezustannie  swoje życiowe  interesy, bo na dworze  zimno, wykluczało  skutecznie każdą,  nawet kilkuminutową drzemkę. Zataczałem się  jak mocno napity.
 
Na cztery dni przed warunkowym,  przed ewentualnym warunkowym,   zmarz­nięty,   mokry od deszczu z wysiłkiem podniosłem kilof. Uderzyłem w kamień .Oskard wdzięcznie  ześliznął  się z celu i zrykoszetował w moją własną,  prywatną nogę.  Przeraźliwy ból natychmiast cisnął o  ziemię.   I za nim ktokolwiek zorientował się:   co  się  stało?  W lewym bucie choć bolało,   to  zaczęło  robić  się coraz cieplej.
 
Wylądowałem w  szpitalu.   Konwojent,  były gliniarz,   popadł  w bezbrzeż­ną rozpacz.   Sytuacja przerosła jego poziom umysłowy.  Milicyjne poczucie obowiązku nie zezwalało na wypuszczenie mnie tylko pod opieką lekarza.   A doktor zdecydowanie  wykluczył  zapakowanie do  tej  samej  sanitarki,   dodatkowych sześciu osób. Uzbrojony dozorca  prawie  zaczął  strzelać...  Lekarz odepchnął go  i adieu.
 
Sytuacja wyklarowała się   zupełnie pozytywnie.   Z ogromną ulgą  odetchną­łem, kuśtykając o  lasce na pawilon.  Noga bardzo  bolała,   ale za to….
W łapkach trzymałem,  na początek całe trzydzieści dni zwolnienia. Od każdej pracy.  A szczególnie tej z kilofem i konwojentem. Na torach, w chłodzie,  deszczu i przy modelowo bezsensownym zajęciu.   A zima tuż,  tuż …
 
Od wypadku święty spokój  zagościł w kryminalnej  egzystencji  skazanego Korna.  Całe dnie przesypiałem.  Po  obiedzie maszerowałem na kawę  do Stacha.   A po kawie na szachy do  Bartnickiego,  który choć wywodził się  ze stołecznej Pragi,   to  zupełnie do mnie nic nie miał.  Rzecz jasna w kontekście poprzedniej,  DOWÓDCZEJ pracy.
 
 
Na nocki chodziłem opatulony aż nieprzyzwoicie,  a kiedy po  trzech, wynegocjowałem z klawiszem,  że domknie okno,  przyszłość rysowała się  zupełnie  różowo,  gdyby  ....  Gdyby nie obawy o   Sławka Dawidowskiego.  I oto,  co mu zrobili?  Pod  sufitem przemykały marzenia o moim, warunkowym....
Nocki były bezwzględnie bezsenne.    Główkowałem intensywnie.   Jak wariat. Trzydzieści,   czterdzieści pompek.   Główkowanie.   A kiedy zimno znów  zaczynało doskwierać -  ćwiczyłem pompki.  I  tak do rana.
Przeraźliwy ziąb.   Usiadłem na twardej pryczy.  Co  ja tutaj kurwa,  robię? Za jakie grzechy? Pewno  za moje....
Marzec.   Szósta pięć.   Mała wioska z której  zabierałem autobusem
Naród, do pobliskiego miasteczka.   Do pracy. Dwa razy więcej  chętnych,
niż dopuszczalna ilość miejsc  zapisana w dowodzie rejestracyjnym.
I co? Nie zabrać? Każdego  dnia tłok był tak duży,   że nie można było
drzwi zamknąć. Kogo  to obchodziło? Mnie.  Bo nie miałem sumienia zosta­wiać
spieszących do pracy na przystanku.   Innej możliwości nie było.
Chyba,   że pobudka dwie godziny wcześniej  i z buta.
Jadę  jak  rutyniarz.  Znam każdy kamień,   drzewo  i  zakręt.   Od czasu do czasu pozdrawiam znajome samochody,   jadące z naprzeciwka. Na górkach droga mokra i czysta.  W miejscach położonych niżej   szosa oblodzona i mgła.
Zjeżdżam z górki.  Z  tyłu gwar jak w pijalni piwa.   Radio  prawie na cały regulator.  Bąki w normie,  bo  czasami tak pierdzą,   że  tylko  gwał­towny przeciąg ratuje prawidłową koordynację w prowadzeniu autobusu.
Lewy pas wolny.  Na prawym majaczy sylwetka pieszej   ...
Wewnętrzny krzyk:
 
DLACZEGO  IDZIE ŚRODKIEM  PASA  A  NIE  POBOCZEM?????
 
W  TYM  SAMYM  CZASIE - KLAKSON,   KRÓTKI,   REDUKCJA,   HAMULEC  I  KIEROWNI­CĄ
 
W  LEWO…..   BOKIEM   ZAHACZAM  PIESZĄ…..  W  POŚLIZGU . . . .  ŁAPIĘ
LEWE   POBOCZE  …
 
HAMULEC   WDEPNIĘTY   W  ASFALT ….   CORAZ WOLNIEJ  ....
NARESZCIE  BEZRUCH  .....  
 
Z  HUKIEM  WYPADAJĄCYCH  SZYB  AUTOBUS  CIĘŻKO
OPIERA SIĘ  LEWĄ   STRONA  O  RÓW MELIORACYJNY. ...  
 
DOCIERA  JAKBY  ZZA
ŚCIANY  KRZYK  PRZESTRACHU   ....   ZAMIERA .....  KONIEC …
Zacząłem dochodzić  do   siebie…  Kiedy już nikogo nie było ...Karetki  odjechały,   ludzie  gdzieś  zniknęli.
 
 Byłem sam.   Szczere pole.   Gdzie nie gdzie, płaty śniegu. W oddali zalesione pagórki. A na pierwszym planie pokancerowany, autobus.  Wlazłem do  środka.  W  pobliżu miejsca kierowcy porozrzucane drobne, pieniądze.  Bezmyślnie  zaczynam  zbierać. No   tak,   to  przecież moje.  Muszę się rozliczyć....   Zaraz przyszło opamiętanie.  Kiedy rozliczyć? Z kim?
 
 
Marcowe   słoneczko wychyliło  rąbek oblicza zza dużej  chmury.  Dotarło do  mnie właśnie w tej  chwili, że  słońce,   już nie dla mnie...   Że  ja już  mam pozamiatane.   Coś mi mówiło,   że to początek,  start do marszobiegu, w  CHUDE  LATA   ......   Start  z  falstartem ….
Nie wiem ile minęło  czasu.   Straciłem rachubę.  Miałem ochotę pójść przed  siebie i  już nigdy więcej tu nie wrócić  ... Zatrzymał  się duży fiat..   Wygramoliło   się dwóch facetów.
 
-   TY  JESTEŚ  KIEROWCA  ?   -  
 
Nic nie  odpowiedziałem.   Skinąłem głową.
 
- CHODŹ  JEDZIEMY  NA  KREW  DO  SZPITALA....
Tu byłem spokojny.  Alkoholu nie miałem w ustach, przez dobrych kilka tygodni.  Gliniarz  w komisariacie, maglował wiele godzin. Bez  sensu.  Katastrofa trwała ułamki  sekund.  Odruchowa reakcja ominięcia pieszej wyzwoliła POŚLIZG.   I tu  już nic nie miałem do  roboty. Chyba tylko  wysiąść  i  zatrzasnąć  za sobą drzwi.
W końcu nie wytrzymałem.  Wirujące koła w oczach.  Głowa pęka.  Sucho.
 
-  DAJ  JUŻ  PAN  SPOKÓJ …   CHCĘ  DO  DOMU ….  CHCĘ  SIĘ  POŁOŻYĆ …
 
-  BĘDZIE  PAN  ZATRZYMANY  NA  48  GODZIN,   A  POTEM  ZOBACZYMY  ....
 
-  ZA CO  KURWA,  ZATRZYMANY ? PRZECIEŻ  JESTEM  TRZEŹWY !  TO  BABA  SZŁA  NIEPRWIDŁOWO !   ŚRODKIEM  PASA !  WE  MGLE !
 
Zrobiło  mi  się  słabo... Zupełnie  cicho  dopowiedziałem:
 
-  WY  NIC  NIE  POTRAFICIE !  TYLKO  ZATRZYMYWANIE  WAM
   WYCHODZI  ...
 
I dodałem,   bezceremonialnie TYKAJĄC funkcjonariusza Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych;
-  KURWA,  ZAMYKAJ.  ODE  MNIE  JUŻ  NIC  NIE  USŁYSZYSZ  !   NAWET  PÓŁ
   WYRAZU.   ANI  DZIŚ,   ANI  NIGDY....
 
 
Ktoś  zaprowadził do   piwnicy.   Trzask zamykanych drzwi odciął od świata  żywych.   Umarłem.   Zrobiło  się  tak  smutno,   że płakałem w głos, choć ani jedna łza nie zakręciła się w oku.  Szlochałem cichutko…
 Tak bardzo chciałem  wszystkim opowiedzieć, wytłumaczyć, że to nie moja wina, że baba
lazła środkiem pasa, że przecież już tyle czasu woziłem ludzi i nic
się, nie stało,  że warunki  były sto razy gorsze.... A on wtrącił mnie jak zbrodniarza do celi .. Pierdolona komuna...
 
Zachrobotał zamek. Gliniarz, może ten sam, co mnie przyprowadził,
a może inny, podał szklankę wódki. Za kilkanaście minut przyniósł
następną. Boże, jak to pomogło... Zasnąłem.
 
Na drugi dzień wywieźli do powiatu. Dzięki gorzale nie zbzikowałem. Ale nadal czułem się podle. Jeszcze tego samego dnia doprowadzili do prokuratora., Dwie  godziny opowiadałem bucowi trzy wyrazy: redukcja, hamulec, poślizg ..... W końcu zapytałem:
 
-   TO  MAM  NADZIEJĘ,  ŻE  WRESZCIE  BĘDĘ  DZIŚ  W  DOMU ?
 
-   NIE  !  BĘDZIE  PAN  ARESZTOWANY  PREWENCYJNIE  NA  DWA  MIESIĄCE   ....
 
-  ALE  DLACZEGO  ?  CO  JA  ZROBIŁEM  ?  JAKA  PREWENCJA  ?  NA  DWA  MIESIĄCE  …
 
 
Nic nie odpowiedział.  Bo i po co? Wróciłem do celi. Do Górali. Podtrzymywali mnie na duchu. Łatwiej upływały kolejne godziny. A kiedy samobójcze myśli odpłynęły na plan dalszy, kazali się spakować i przewieźli do zakładu karnego w Nowym Sączu.
 
Gwar i hałas w wieloosobowej celi, potyczki o wydzielony skrawek własnego terytorium, skutecznie, neutralizowały samopoczucie pod zdechłym  Azorkiem.  Po tygodniu, zacząłem. .się uśmiechać. Po dwóch grałem w szachy. A po trzech prowadziłem regularną wojnę z Psim Chu­jem. Klawisz obrał specyficzną taktykę dokuczania. Po cichutku otwierał celę, wsuwał się na metr i krzyczał:
 
- WY  CHUJE,  NIEROBY,  BRUDASY  ...-
 
 
W kryminale termin: CHUJ jest dotkliwym ubliżeniem. Jeśli złodziej wrzuci CHUJA drugiemu, to parkiet pewny.  Przy, w miarę polubownym załatwieniu skazy na honorze, delikwent, nie dość, że ma  przesrane, to na pewno wszystkie zęby w stanie permanentnego rozchwiania.
 
Psi wrzucał nam bezkarnie, bo przyjmując co kilka dni służbę ofice­ra dyżurnego, calutkiego kryminału, mógł umilić życie w więzieniu, na każdej jego płaszczyźnie. Złodzieje tulili mordy ze strachu przed konsekwencjami klawisza sadysty. Zabierał wyjścia na telewizor. Rozbierał do naga i przeszukiwał kilkanaście razy dziennie. 

    Pisał  natchnione raporty. O odebranie widzeń,  paczek,   spacerów,  zajęć KO  ... Naczelnik dowalał i  robiło   się, wesoło  jak w rodzinnym grobowcu.
Jednak kiedy pewnego  dnia Psi zaczął wrzucać,  to nie zdzierżyłem. Podpadałem pod tak zwane przestępstwo nieumyślne,  więc podług własnego  sumienia byłem NIEWINNY.  Zanim skończył wyzywać,   szybko podszedłem i  stanowczo,   patrząc mu w oczy,   powiedziałem:
 
-   NIE  JESTEM  DLA  PANA, ŻADNYM  CHUJEM  .... -
 
Zbaraniał tak,   że nawet nie zapytał o nazwisko,  za to  bąknął zdecydo­wanie  ciszej:
 
-   ZA  CO  SIEDZISZ  ?
 
-   WPADEK  DROGOWY....
 
Wycofał  się bez  słowa i zamknął drzwi.  Nie  mniej   jednak zaczął mi się bacznie przyglądać.  Co dczułem na własnej  skórze  już po  kilku dniach,   kiedy   dostałem paczkę  żywnościową.
Pod pretekstem przemycania w paczce .przedmiotów zakazanych,   zrobił
taki kogel  mogel,   że zupełnie nie mogłem się połapać.  
 
Cukier znalazł się w przetopionym z cebulą smalcu,  wszystkie opakowania porozrywał,
woreczki wysypywał,   a tabliczkę czekolady,   tak namiętnie łamał,   że jeszcze przy nim,  wyrzuciłem do  śmieci.
I tak na przepychankach,   KTO  KOGO DŁUŻEJ, upływał dzionek za dzion­kiem. Miałem  już ...kilka spraw w sądzie ...
 
Ale po każdej wychodziłem coraz bardziej
zdumiony ignorancją,  niekompetencją,  lekceważeniem użytkownika ławy
oskarżonych.  Wpierw popis i salto wykonał, przydzielony mi z urzędu
obrońca.   Już podczas pierwszego, spotkania,   bez żenady zabiegał o pie­niądze.
Wręcz się domagał.  Postawiłem sprawę jasno:  
 
-  NIE  MAM  KASY !  I  NIE  MAM  SZANS,  BY  KTOKOLWIEK  DAŁ  GOTÓWKĘ … - 


Był tak  szczerze  zawiedziony,   że prawie było  mi go żal.   Zresztą niby
od kogo  miałem  wziąć  pieniądze ?  Wtedy  beknął  coś o  SUBSTYTUCIE i  już  do
końca,   do  ogłoszenia wyroku, mecenasika  - papużki,  nie widziałem.
Facet,   który przychodził w zastępstwie,   tak przeszkadzał niedostatkiem
elementarnej wiedzy o   sprawie,   że wyrzuciłem go na zbity pysk. Przy
potakującej  aprobacie  sędziny.
 
 
Następny numerant to  BIEGŁY.   Jego wersja zdarzenia,   miała się tak do  rzeczywistej   jak mezalians brzydkiej,  starej i zapijaczonej kurwy z  młodym dzielnicowym, do posterunku w Mszanie Dolnej. Na moje protesty,   poparte logicznym wyjaśnieniem,  bo  przecież TAM  BYŁEM,   miał tylko   jedną odpowiedź:   -  NADMIERNA  PRĘDKOŚĆ  …!
Dwudziestu świadków mówi w głos,   że:
 
 NIE  JECHAŁEM  SZYBKO …,
 
ŻE  ZAWSZE  PROWADZĘ  BEZPIECZNIE …, itd.,   itd..,   a głąb  swoje!

Dziś  17 marca 2009 roku, kiedy to piszę,   to nawet specjalnie nie   jestem  wkurzony. Bo przecież  jaki mam wpływ  na  POPIERDOLONĄ  z  UROJENIEM  SPRAWIEDLIWOŚĆ, w  MOIM  KRAJU,  skoro kilka dni temu,  profesor Piotr Kruszyński,  z Katedry Prawa UW,  mówi w telewizji publicznej:
 
-    WŁOS SIĘ JEŻY NA GŁOWIE,  BO POLSKA Z  JEJ   WYMIAREM  SPRAWIE­DLIWOŚCI,
     TO KRAJ BEZPRAWIA !! 
 
A profesor  Filar mądrze konkluduje:
 
-    PRAWO  TO  TYLKO  COŚ  NAPISANEGO  NA  BIAŁEJ  KARTCE.   A  Z  ZAPISU  NALEŻY
      KORZYSTAĆ  MĄDRZE,  DELIKATNIE  I  WNIKLIWIE … -
 
Uzupełnienie z tego  samego programu: PROKURATORZY  BIORĄ  SZMAL,
a opinie przeBIEGŁYCH  sądowych biorą się  z Kosmosu !
 
Nawet nie z Marsa,   Jowisza,  Neptuna ....   Ale z Kosmosu.
Nic  dodać nie ująć.  Krzepiące niczym Wiktoria naszych z Irlandią Północną,  lub  sondażowa  zwyżka
 Leppera z Łyżwińskim, w  wyścigu do fotela Prezydenta RP .
 
 
W każdym razie minęło kilka dni,   zakłóconych TAJEMNICZYM CZARNOBY­LEM,   w wyniku czego kryminał w Nowym Sączu a raczej  jego pensjonariu­sze zbojkotowali  spacer.  Ba!   Nie było  SIŁY,  która potrafiłaby wywlec nas na zewnątrz.  Nawet Psi Chuj złożył broń,  kiedy cała cela wbiła zęby w metalowe prycze,  byle tylko nie dać  się wyprowadzić.. Bezpieczeństwo przed radioaktywnym pyłem, zapewniały grube mury.
 
 Pamiętające monarchię  Austro-Węgierską. I dwa malutkie okna,  dodatkowo osłonięte blindą.  Płytą szczelnie zasłaniającą otwór okienny.  I z natury rzeczy przepuszcza­jącą mikroskopijne ilości SWIEJŻEGO POWIETRZA.
 
Dodatkowa represja w lecie.  Piętnaście metrów kwadratowych powierzchni.  Dwadzieścia kilka osób ocierających  się o  siebie,  wyrozbieranych do więziennych gaci na sznurek a mimo to, przez dziesięć godzin NON-STOP ociekających potem.   I przy tym walących kupy,  bo muszlę  skrywała metrowa tylko barierka.
 
Szykowałem się do ostatniej  sesji w sądzie.  Mowy prokuratora.  Mojego wystąpienia,   bo  przecież obrońcę pogoniłem tam,   gdzie  jego miejsce, czyli do diabła.  Solidnie przygotowałem tekst,  kilkakrotnie przerabiając. Nie broniłem siebie.  Przecież byłem NIEWINNY.  Wykazywałem rażące błędy milicji.   Zupełnie nie spójną a szablonową wersję prokuratora i filmowy scenariusz biegłego.   Człowieka,  którego głęboko hipotetyczne wnioski,   zupełnie podważyły moją wiarę w elementarną  sprawiedliwość i proces  sądowy,  którego nadrzędnym celem  jest ujawnienie prawdy.
 
Z  interpretacją każdego dwuznacznika na korzyść oskarżonego,   czyli, niestety w tym przypadku,  na moją.  Kiedy dzień przed sprawą zaordyno­wałem w celi próbę generalną i palnąłem mowę,   do  tego  przechadzając się  po parkiecie,  jak rasowy adwokat z  amerykańskiego  filmu,   złodziejom odjęło mowę.   W każdej  celi obowiązuje demokratyczna kolejka do  ideału,  jakim, bez dyskusji jest, dolna prycza.

 Wpierw zaliczyłem kilka tygod­ni na SIANKU.  Materacu,  wyciąganym z kąta tylko na nocleg. Męczące,  bo  przez cały Boży dzień nie ma  własnego  skrawka, na którym można usiąść.   Położyć  się.  Na przykład po  obiedzie. Aktualnie moją własność  stanowiło piętro.  Dobre i to,  choć ryzykowne. Bo znów wyłaziła kolejna represja.  Przycupnięcie w czasie dnia,  choć­by na minutę  i  jednym tylko  półdupkiem,  groziło,  jeśli nie utratą gardła,   to na pewno raportem i karą u Naczelnika.  W przypadku namie­rzenia amatora relaksu.  
 
A gwałtowny zeskok z piętra sprowadzał na nas  widmo  połamanych kończyn,  opatrunku gipsowego i wszystkich innych, kłopotów wynikających z częściowego unieruchomienia naszego  młodego i muskularnego  ciała.   Rozpłaszczonego na betonowej  posadzce.
 
Istniało  jeszcze inne niebezpieczeństwo.   Zlatując na łeb i szyję z  piętra,   mogliśmy realnie wylądować na głowie wytatuowanego  a mus­kularnego  osobnika,  od którego   jeszcze w locie,  dostalibyś­my w zęby i to tak mocno,   że zaraz po wylądowaniu pomknęlibyśmy rączo  do Naczelnika,  podjęlibyśmy po  staropolsku,  naszego Dobrodzieja pod kolana,  byle tylko na zawsze zamknął nas, na izolatkach.
 
W każdym razie,   gdzieś po  godzinie od mojego  wystąpienia, przed dwudziesto osobowym audytorium, podszedł do mnie dobrze zbudowany bandzior.   Zwróciłem na niego uwagę  z dwóch powodów.  Wykłuty dokoła szyi wzorek przedstawiał  grubą linę i  jednoznacznie krzepiący napis:
 
-      TYLKO DLA  KATA ....-
 
Ponadto zajmował najlepiej umiejscowioną DOLNA  pryczę.. Logistyka bezbłędna. Zawsze zdążył wstać, poprawić koce i przywdziać znudzoną minę.
 
-    NAPISZESZ  MI  ODWOŁANIE …?  -
 
-    UHM ….-
 
-   CO  CHCESZ ?   SZLUGI  CZY  HERBATĘ ..? -
 
-  NIE  CHCĘ …-
 
-  TO  CO ?   -
                   
 
Wyraźnie  zaczął  się denerwować.  Postawiłem wszystko  na jedną kartę:
 
-  TWOJE  KOJO ! 
 
-  KURWA!  A MOŻE  W  ZĘBY. . . ?
 
Dystyngowanie odwróciłem się.   Marzenia o  własnej,   dolnej pryczy,  na której  mógłbym leżakować przez całą dobę,  jak na plaży w Sopoćkowie, odpłynęły w demonicznych dzwonkach,  zapowiadających wieczorny apel.
 
Po  apelu Krzysiek pyrgnął mnie w ramię i wzrokiem pokazał kieru­nek.   W uszach zagrała .orkiestra nowo orleańska w pełnym składzie.  Opryszek metodycznie zwijał mandżur.   Za chwilę  podszedł i powiedział:
 
-   ZWIJAJ SIĘ!  CHCĘ  POŚCIELIĆ  KOJO   ... -
 
Z  ewidentną pomocą Strusia Pędziwiatra, już po  chwili leżakowałem na najlepszym miejscu w celi...I na dodatek na parterze. Obok na szafce pokaźny plik dokumentów dotyczących  jego  sprawy, uzmysławiał nowe wyzwanie.   Ale to  odłożyłem na jutro   ....
 
Ostatnia sprawa z ogłoszeniem wyroku,   odbywała się bezkolizyjnie do   chwili w której  prokuratorzyna sam stwierdził,  że to  co mówi, zupełnie nie trzyma się kupy i użył  argumentu poniżej  pasa:
 
-  .. BO  PROSZĘ  WYSOKIEGO  SĄDU,  OSKARŻONY  W  PRZESZŁOŚCI  BYŁ  KARANY …-

Momentalnie łzy i ciemno w oczach. Zerwałem się z miejsca:
 
-       JAK  PAN  ŚMIE  !    TO  JEST  ZWYKŁE  DRAŃSTWO ….-
Sędzina :
 
-      OSKARŻONY !  PROSZĘ  USIĄŚĆ ….  PAN  ….-
 
Przerwałem :
 
-   PAN  JEST  GORZEJ  NIŻ  BYDLAK …  -
 
Sędzina :
 
-   PAN  USIĄDZIE… PROSZĘ …-
 
Znów przerwałem, musiałem to wykrzyczeć:
 
-   CO  MA  WSPÓLNEGO  WYBITA  SZYBA  Z  WYPADKIEM  DROGOWYM ..?
   
CO  MA  PIERNIK  DO  WIATRAKA ?  CO  PAN  SOBĄ  REPREZENTUJE ?      DNO !  ZERO …
 
- Sędzina :                                                                                                                                                                 -  
 
OSTATNI  RAZ  PRZYWOŁUJĘ  DO  PORZĄDKU !  PROSZĘ  USIĄŚĆ …!
 
Usiadłem.  Było  lżej.  Emocje opadały. Usłyszałem z boku szept.  Konwojent - gliniarz spuścił nisko głowę i sączył przez zaciśnięte  zęby:
 
-   ALEŚ  DOBRZE  MU  DAŁ …  NALEŻAŁO  SIĘ  CHUJOWI  …-
 
Kiedy wróciłem do więzienia i dotarłem do celi, natychmiast poło­żyłem się do łóżka. Nie wiadomo skąd, wyobraźnia podsunęła kryminał  w  Potulicach.


Leżałem na górnej pryczy.   Mała cela.  Trzy piętrowe koja.  Kibel, zlew i okratowane okno  z widokiem na wysoki, więzienny mur i las a raczej tylko czubki drzew. Na dole leżał Kazio.   Introligator.  Stary złodziej z  Orunii. Koledzy byli w pracy a my dogorywaliśmy.  Temperatura,   katar,  kaszel. Jednym  słowem grypa.
 
 Mieliśmy też od kilku dni  sublokatora.   Spał  na wyciąganym, na noc, spod łóżka,  materacu.
Młody,   siedemnastoletni pedał.  Nawet chyba z zamiłowania.  Wbrew naszym protestom wrzucili go do  celi,  bo wszędzie, gdzie dotąd prze­bywał,  to  po  równo:   albo  był BITY,   albo WYKORZYSTYWANY,   rzecz  jasna seksualnie.  My zaś  stanowiliśmy elitę  intelektualną kryminału,  więc administracja dobrze wiedziała,  że  z naszej  strony absolutnie nic mu nie  grozi.
 
 
Młodzieniaszek z zacięciem HOMO,   właśnie pertraktował z Kaziem określoną liczbę papierosów w zamian….   Ale w zamian za co?  Zaraz  się  dowiedziałem.  Gdyż przebywałem w odległości niespełna dwóch metrów od pryczy Kazia i choć byłem odwrócony twarzą  do  ściany, dobrze wiedziałem,  wręcz  z detalami,  co  tam się  dzieje?  Własna wyobraźnia, w połączeniu z ubogą  scenografią, natrętnie podsuwa­ła jeden tylko możliwy wariant kontaktu: USŁUGODAWCY z USŁUGOBIORCĄ.
 
 
Łóżko   składało   się  z metalowej ramy,   wypełnionej  poprzecznie  ułożo­nymi
deskami.  Kazio perfekcyjnie to wykorzystał.   Rozsunął wpierw dwu­
częściowy materac.   Wyjął z ramy poprzeczną deskę.   Przekręcił się na brzuch
i w powstały prześwit wpuścił osobisty narząd.   Zazwyczaj  służący do
sikania.   Młody tylko na to  czekał.  Błyskawicznie wsunął  się pod
kojo  i  w celi zapanowała niczym nie zmącona cisza.  Nawet kla­wisz
 nie miał prawa zorientować się,  w co,  tutaj  się gra!
Zrobiło  mi  się niedobrze.  
Upłynęła cała wieczność,   zanim młodzian  wylazł  spod koja i poszedł do kącika płukać  splugawione usta.  Kazio  przekręcił  się na wznak, przez chwilę kontemplował własny orgazm,  zapalił papierosa i po  cichu­tku zawołał, mnie po  imieniu:
 
-   MAREK ! -
 
Nie odzywam się  z premedytacją.  W jednakowym stopniu brzydzę  się ich obu.
 
-   MAREK ! -
 
Wiem,   że w końcu muszę się odezwać:
 
-   CO  CHCESZ  ? -
 
-   WEŹ,  NIECH  ON  CI  TEŻ  ZROBI  … NIKOGO  NIE  MA … OKAZJA …-

Acha!   Myślę  sobie!   Stary purchel teraz  się boi,  żebym nie zaczął mówić głośno o  pornograficznej krótkometrażówce.  Dwóch zboczków. Odpowiadam pytaniem:
 
-  ILE  SZLUGÓW  ZA  LASKĘ …? -
 
Nawijam  konkret na ucho,   aż sam się  sobie  dziwię.   Jakbym był w temacie od początku świata.
 
-  JA  MU  DAŁEM  CZTERY ...-
 
Małolat wszystko  słyszy,  bo przecież  jest obok.   Łapie szansę na zaro­bek dodatkowych papierosów.  Podchodzi do mojego koja:
 
-  TO  CO  ?   MOŻNA … ?  
 
Podnoszę się na łokciu i spod poduszki wydobywam paczkę szlugów.
 
-   ODEJDŹ  OD  KOJA …! -
 
Odliczam cztery papierosy i rzucam na podłogę. Jeśli może ssać fiuta,
to może pozbierać szlugi z podłogi.
Zbiera. I wynosi się razem ze swoją pryszczatą mordą do kącika.
Na kibel. Gdzie jego miejsce.

Zrobiło mi  się raźniej.  Przez chwilę wydawało  się,   że małolat z Potulic miał rysy twarzy prokuratora,  który przed kilkoma godzinami, na sali  sądowej krzyczał:
 
-   OSKARŻONY W PRZESZŁOŚCI BYŁ  KARANY …! -
 
Minęło kilka dni. Byłem po wyroku.  Choć teoretycznie po  sprawie powi­nienem  pójść do  domu,   to   siedziałem nadal.  Normalka.   Prokuratorowi  ROK więzienia,  to było  za mało.   Wniósł rewizję.  Sąd Wojewódzki dołożył dwa lata i z prostego  dodawania wynikało,   że mam trzy jak w banku.
 
Przemyśliwałem nad  spontaniczną emigracją do któregoś z Syberyjskich. Gułagów,  gdzie cichutko, nikomu nie wadząc,  pracowałbym dożywotnio przy wyrębie tajgi.   I nikt  już by mnie nie karał.
Dookoła surowa a przepiękna przyroda,  ogromne przestrzenie,  czysta woda i bezchmurna niebo.  W  relaksujących   marzeniach, w mgnieniu oka wymieniałem jednego prokuratora, na całe stado syberyjskich tygrysów. Wśród których czułbym  się i  swojsko  i bezpiecznie.   Szybko   stworzyłbym miesza­ny:   CZŁECZO-ZWIERZĘCY CHÓR, którego motywem przewodnim, byłaby ballada:   o włóczędze,  jeziorze Bajkał i o mnie -  KATORYJ  SWÓJ  LOS  PREKLINAJET ….. 
                                         
Koncerty ZABAJKALSKIEJ  FORMACJI - wyłącznie w święta kościelne i państwowe.
Z uwzględnieniem państwowych,  których  TAM,  jest zdecydowanie więcej.
 
 
Marzenia odpływały....   A przypływał funkcjonariusz  służby więzie­nnej,   porucznik Psi Chuj,   z którym potyczki i utarczki słowne,  dawno powędrowały do  lamusa.   Rozpoczęła się otwarta bitwa.  I to na topory bojowe.  Nawet administracja była lekko podzielona.  Bo część klawiszy zwyczajnie trzymała moją  stronę.  Na długą metę i tak nie miałem szans. Siedziałem za przestępstwo nieumyślne,   więc za wszelką cenę,  pragnąłem wyrwać  się na wolnościowy ośrodek.   Chodziły słuchy,   że taki obiekt,
znajduje  się  w samym  .....  
 
ZAKOPANEM !  Od czego jest  PIÓRO !  Albo,  DO  CZEGO  SŁUŻY  PIÓRO ? -  
Ekspresowo  machnąłem konspekt do  Centralnego  Zarządu Zakładów Karnych we  Stolicy.   Wysłałem zupełnie legalnie a nawet z zachowaniem tak zwa­nej  drogi  służbowej.  Nic nie dodając i Boże broń,   nie koloryzując. Opisałem standardowe zachowanie porucznika służby więziennej w Nowym Sączu. O  PSEUDONIMIE  ARTYSTYCZNYM:  PSI  CHUJ !  Kilka dni był spokój.  Nagle przyszedł pan wychowawca i osobiście zawiódł mnie,  przed srogie oblicze SAMEGO NACZELNIKA !
 
 
Wchodzę do  gabinetu,   poprzedzany przez wychowawcę i wpadam w szok termiczny.  W pomieszczeniu aż czarno  od mundurów i papierosowego dymu.   Sabat  jakiś, czy tylko klawisz strzelił sobie w piętę ? Jako  doświadczony pensjonariusz,   choć nie miałem zielonego pojęcia, o  co biega,  wyłowiłem z tłumu Obywatela Naczelnika i zameldowałem:
 
- OBYWATELU  NACZELNIKU,  SKAZANY  KORN,  MELDUJE  SWOJE  WEJŚCIE  ... -
Naczelnik obcinał mnie  jak komornik szafę i bawił  się,  kręcąc bliżej niezidentyfikowaną kopertą  ....   Zaraz, zaraz… to przecież mój list do  CZZK  ...
 
-          WYSYŁALIŚCIE,  KORN,  PISMO  DO  CENTRALNEGO  ZARZĄDU  ZAKŁADÓW  KARNYCH …?-

Przypaliłem totalnego  głupa:
 
-         TAK !  A  PAN  NACZELNIK  WYSŁAŁ  TEN  LIST ? -
 
-         NIE !  ALE  MAM  DLA WAS  PROPOZYCJĘ … -

Choć w pokoju całkiem ciemno i nie ma czym oddychać, to  i tak  ZAŚWITAŁO,  w   jakim kierunku  ZMIERZA  i  co  będzie zawierać naczelnikowa propo­zycja. Mój najbliższy  koleżka z celi przewidział ruch administracji. PERFEKCYJNIE   PRZEWODZIAŁ.   I na to już się zanosiło!
 
-            SŁUCHAM ….-
 
-           MACIE  BARDZO  DUŻO  KAR  REGULAMINOWYCH… ALE  MACIE  TEŻ  PODGRUPĘ  KWALIFIKUJĄCĄ  NA  OŚRODEK… -
 
Zawiesił głos…   Odczekał  chwilkę  i zaczął mówić:
 
-            WYRZUCICIE  LIST  DO  KOSZA  I  ZA  DWA  DNI  POJEDZIECIE  DO  ZAKOPANEGO ….-
 
Krzysiek trafił. Upiekli dwie pieczenie. Elaborat pójdzie do kosza, a mnie i tak nie mogli po wyroku trzymać na ZAMKU. Czyli zakładzie karnym zamkniętym. Przestępstwo nieumyślne kwalifikowało mnie do odbywania kary w ośrodku.
Podszedłem do biurka, za którym siedział Naczelnik. Podał kopertę z zawartością. Jeszcze chciałem się upewnić:
 
-          OBYWATELU  NACZELNIKU, TO  ZNACZY, ŻE  JAK  ZARAZ  ZNISZCZĘ  PISMO, TO  ZA  DWA  DNI  BĘDĘ   W  ZAKOPANEM ?   -
 
-              TAK ….-
-        OBYWATELU  NACZELNIKU,  SKAZANY  KORN  PROSI  O  POZWOLENIE  WYJŚCIA…-
 
-        PROSZĘ….-
 
-            OBYWATELU  NACZELNIKU…..-  Podniósł głowę ..
 
-        DZIĘKUJĘ ….-
Na korytarzu wychowawca  zasunął dydaktykę, że aż mnie zemdliło:
 
-        WIDZISZ !   MÓGŁBYŚ BYĆ  PORZĄDNYM,   ZDYSCYPLINOWANYM  SKAZANYM,
          A  TAK  MASZ  SAME  RAPORTY,  KŁOPOTY,  PROBLEMY ....-
 
Nic nie odpowiedziałem.   Bo  też  co  miałbym powiedzieć?  Że BIERNY OPÓR wynika z organicznego  braku zgody na abstrakcyjne manipulowanie moim życiem ?   
Że jest protestem na każdą   PODSTĘPNIE  WYKRADZIONĄ   godzinę mojego  życia? Że bunt   jest odpowiedzią na tandetnie  skompromitowany wymiar sprawied­liwości LUDOWEJ ?
Począwszy od śmierdzącej celi a skończywszy  na profesji milicjanta,  adwokata,   prokuratora,   sędziego   ....
 
Komu miałem to  powiedzieć?  Panu Wychowawcy? Kiedy PO  RAZ  PIERWSZY raz  się do  mnie odezwał ? W okresie dwustu czterdziestu dni mojego  pobytu w sądeckim kryminale,  TYLKO  DLATEGO  ROZPOZNAWAŁEM  GO,  BO  PROWADZIŁ  MNIE  DO  RAPORTU….  A dziś jest inaczej ? Lepiej ?   IDENTYCZNIE  TAK  SAMO ….
 
W każdym  razie nic nie odpowiedziałem….
 Za to zupełnie odpłynąłem w kierunku Kalatówek i  Strążyskiej …
Jak będzie w  tym  Zakopcu?  Jednego  tylko, byłem pewny !   Bez wątpienia
lepiej niż tu !  A dwa dni,   to tylko drobny  szczegół.  Z uwzględnieniem, że
NIKT  NIGDY  ICH  NIE  ODDA !


Zrobiło   się niewiarygodnie zimno.    Chyba świta.   Spaliłem pół przemyconego  papierosa.  Chodzę po  celi.. Coraz  szybciej,  Raz.  Dwa.  Trzy.  Lewa. Okno.   Raz. Dwa. Trzy.  Lewa.  Drzwi.  Kilkadziesiąt nawrotów.  Krew za­czyna lepiej krążyć.  Pompki. Pompki leczą. Wszystko.  Szczególnie chłód.  Kroki w korytarzu. Chrobot klucza.   Wracam na pawilon ….
 
W  sali pusto,  cicho i w miarę   ciepło.  Wszyscy w pracy.  Szybko umyłem się i zanurkowałem  pod dwa koce.
Obudziły mnie  jakieś  krzyki  na korytarzu.   Zegarek wskazywał na, tuż przed trzynastą.   Zacząłem główkować  co  to będzie,  jeśli wyjdę na wolność? Może nawet nie tyle: CO TO BĘDZIE ? Ale  jak będzie ? Doskonale pamięta­łem pewien kilkunasto dniowy epizod.   Sprzed wielu lat.  W  jednej  z gdy­ńskich  dzielnic,  miałem kolegę, .który na co dzień był kierownikiem transportu w dużej firmie.  Facet był po gdańskiej politechnice.
 
 Normalny. Normalna rodzina.  Ładna żona.  Dziecko.  Pewnego dnia, na przejściu dla pieszych,  tuż pod domem,   potrącił  ją, nawet chyba trzeźwy kierowca.   Zmarła. Od tego  czasu Tolek zaczął pić.   Jego  rodzice zabrali dzieciaka do  sie­bie.  A  Tolek zaczął się ekspresowo  zsuwać gołym tyłkiem po przysłowiowej równi.  Przestaliśmy  się  spotykać.   Z mieszkania zrobił modelową meli­nę.   W której  codziennie nocowało  kilku  mocno alkoholizujących się złodziei. Kradnących w dzień i w nocy. Wszystko to,  co tylko wykrzywia mordę.   W myśl przysłowia:  MOŻE BYĆ NAFTA BYLE KRĘCIŁO.  W tym co było kiedyś  schlud­nym i przytulnym mieszkaniem,  zostało kilka barłogów,  trzy sienniki leżące na ziemi.
 
Brud totalny.  Menisk  wypukły w muszli klozetowej.   Fetor i wszy ubraniowe.   Insekty sprytnie lokowały się w zakamarkach ubrania i dotkliwie kąsały okolice pasa,  skarpetek, pach i szyi.
Skąd to wszystko wiem ? Otóż pewnej nocy znalazłem się w pobliżu. Nie miałem  szans na jakikolwiek transport do Gdańska.  Gdzie  czasowo pomieszkiwałem.   W ciągu kilku lat dochodziły mnie  słuchy,  o tym, że Tolek ostro pije.  Ale żeby, aż tak ? To co zobaczyłem przeszło najśmielsze oczekiwania.  Nawet, drzwi na noc były niezamykane,  bowiem kilkudziesięciokrotne  WEJŚCIA  MILICJI  RAZEM  z rzeczonymi  DRZWIAMI,   spowodowały fizyczną niemożność zamontowania od wewnątrz,  nawet zwykłej  zasuwki.
 
Moje  stukanie do  drzwi,  a raczej do tego co po nich zostało,  zdało się psu na budę.  Kołatałem  już tak głośno,  że byłem prawie pewny,  że zaraz ktoś wyskoczy i opieprzy mnie  jak św. Michał diabła.  Duży prześwit sugerował,  że nie są  zamknięte.  Pcham.  Stawiają opór ale uchylają się coraz-bardziej.   Znam rozkład mieszkania.  Mijam ciemną kuchnię.  Jeszcze raz pukam i wchodzę do pokoju.  Sześciu mężczyzn przygląda mi się w sposób, który nie rokuje dobrze. Dla mnie. A już na pewno nie pojedziemy razem na piknik. Dwóch znam.  Tolka dobrze a nawet bardzo.   Z  drugim chodziłem do tej  samej podstawówki. Po dobrej minucie Tolek wreszcie  jarzy. Proszę go o  możliwość przekimania do  rana.  Sugeruję,   że rano  zrewanżu­ję  się i zostawię dla niego  trochę kasy.  
 
Przysypiam dopiero nad ranem.  Budzę się około  dziesiątej. Późno.  Spłukuję oblicze w zimnej wodzie i pędzę do Sopoćkowa po  szmal.  Pomimo,  że nie chcę tam wracać,  wracam.  Przeważył sentyment do  kolegi i zimowe wieczory przy szachach.  Nabywam litr żyta, dużo   jedzenia.  Herbatę.  Kawę,  Napoje.  Bez pukania wchodzę  do pokoju. Ekipa w komplecie.
 
 Widzi wypchane reklamówki. Świecą oczkami aż miło. Tolek  zaskakuje  po  trzydziestu sekundach. Na przystawionym do  ściany stole, niebieskie  etykietki na butelkach z denaturatem.  Widzę  jeszcze kaszankę i porozrzucane woreczki z maślanką. Acha !   Pewno odtrutka !
 
Tolek bierze mnie pod mankiet i prowadzi do kuchni.   Skwapliwie chowa żywność do  szafki.  Mają lewy prąd.   Gotuje wodę.  Nie ma w czym wypić, bo wszystko przykleja się  do ręki. Tolek  jest w takim stanie,  że  już .nie potrafi nawet umyć  szklanki.  Myję szkło za niego. W zimnej wodzie.   Tolek pyta mnie o zgodę  i po   chwili przyprowadza nieznanego faceta. Wcześniej widywałem go pod gdyńskim Pewexem.  Tolek wyjaśnia,  że od teraz MY to MY  a ONI to ONI.  Mam trzy tygodnie wolnego.
 
Pierwsze pięć dni:  pijemy,  coś tam jemy i śpimy. Ja z Tolkiem na kanap­ce a Wiechu-cinkciarz komaruje na mocno zdezelowanym fotelu.   Z mieszkania lub z tego co po nim zostało, 
wyskakuję tylko po zaopatrzenie lub za fizjologią.  Za garaże.  Bo w środku nie ma szans.

...Następne cztery dni: Wiechu-cinkciarz wsiąkł jak kamfora. Współmiesz­kańcy Tolka zaczynają nas odwiedzać. Okazało się, że Wiecha bali się jak ognia.  Namolnie proszą o papierosa, kieliszek, ale zostawiają nas jeszcze w spokoju. Zaczynam coraz krócej sypiać. Potworny kac wyrzuca z barłogu już po kilku godzinach.
 
Następne dwa dni: bratamy się już w dużym pokoju. Kasa na wyczerpaniu. Tolek popadł w letarg. Ma epilepsję, o czym mi sam powiedział. Tłuma­czył, że dlatego pozwala tylu ludziom mieszkać, gdyż obawia się ataków i w konsekwencji uduszenia. Nie wierzę.
Dzień dwunasty: budzę  się z tragicznym samopoczuciem. Wracam na kanapkę.
Kac fizyczny i moralny dusi.. Dławi. Ktoś mnie woła. Idę. Adi podaje mi szklankę z denaturatem: -  PIJ !  MOŻE  JESTEŚ LEPSZY  OD  NAS ? Udziela krótkiej instrukcji. Piję. Jedną. Czwartą. Piątą….W nocy uciekam do lasu  ....
 
Afera ze  szmalem,  w którą byłem uwikłany i w którą uwikłałem  Dawidowskiego,  umierała śmiercią naturalną. U mnie, w środku nic się nie. zmieniło. Nie mogłem, pojąć,  jak wpierw można dać SŁOWO,  a zaraz potem, na drugi dzień,  a może nawet tego  samego,  złamać  je i dokładnie podeptać.  Wczoraj  zaczaiłem się na Sławka.  W przelocie, zdążyłem bąknąć tylko:  PRZEPRASZAM.  Na co on, kwaśno uśmiechnął  się i odpowiedział:  NIĘ  SIĘ  NIE  MARTW ?!   Co ani nawet o milimetr, nie rozgrzeszyło mnie, czy pomniejszyło wyrzuty.
 
Co noc chodziłem na twarde.  Już zdążyłem przyzwyczaić  się do zimna.  Ćwiczyłem pompki,   co pomagało przetrwać,  a do obiadu dosypiałem na pawilonie.
   Jutro  staję na warunkowe. Ale czy dostanę? Choć pozytywna dla mnie decyzja wydawała się bardzo mglista,  to przecież nie mogłem jej nie rozważać.  Sędzia penitencjarny inaczej patrzy na człowieka skazanego  za przestępstwo nieumyślne  a zapew­ne inaczej na bandziora,  który okłada rurą innego homo sapiens. Dla jego portfela czy tandetnego  zegarka. A wreszcie kto by nie chciał wyjść za bramę?   Chaty nie mam…
                                       
 Moje mieszkanie,  w drugim końcu Polski,  zajęli DZICY  lokatorzy.  Lekki pat.   Zdawałem sobie sprawę,  że odzyskanie mieszkania  jest realne  ale  za to bardzo  rozłożone w czasie. A gdzie będę  mieszkał zanim to nastąpi ? Tu była czarna dziura. Zorientowałem się na tyle,  że kwestie proceduralno-sądowe,  to co najmniej kilkanaście miesięcy.  I  na dodatek minimum, kilkanaście  miesięcy.  Do roku może przeciągnąć  się  sama sprawa o eksmisję.  Wprawdzie pozew wysłałem do  sądu kilka miesięcy wcześniej.  Ale do  dziś głucho.  Nihil novi..  W tym kraju  NORMA. Polski wymiar  NIESPRAWIEDLIWOŚCI  tak  OBMIERZŁ, że  wypalenie  OGNIEM  i MIECZEM – najprawdopodobniej i tak by nic nie zmieniło.  Za to  ZAMYKAĆ  to  oni potrafią WZOROWO.
                                 
 Teoretycznie mogłem pojutrze wyjść na wolność. Dokąd ?  Bez gro­sza ? Koniec listopada. Bez najmniejszego pomysłu na pracę  i nocle­g.  W kraju kryzys.  KTÓRY  z  KOLEI  ???  Bo dziś też kryzys.  Tylko dziś  KRYZYS  razem  z  rządami, komunistami, konfidentami -  mam głęboko w dupie…!  I chwała Bogu.  Ale wtedy perspektywy fatalne.  Alternatywą dworzec albo melina.   W konsekwencji powrót za kochane, bo bezpieczne kraty.  Brrrr....
 
Choć to paradoks,  to większą stabilizację i to  zdecydowanie,  zapewniał  kryminał.  Własne,   czyste miejsce do  spania.  Kąpiel.  Codzienne, ciepłe posiłki.  Ale w końcu kim ja jestem, żeby układać sobie własne  życie, w oparciu o cele ?   Kraty ?  Kierowników  Penitencjar­nych ?  I najniższy z możliwych poziom więziennej egzystencji, otoczony wysokim murem i klawiszami z bronią automatyczną ? Nigdy!
Poprawiłem łóżko. Zabrałem koc i pomaszerowałem na izolatki. Klawisz otworzył furtkę. Po drodze był radiowęzeł. Bez pukania wszedłem do  środka.  Profesor zerwał się   jak oparzony:
 
-    NIE  WIDZISZ,   ŻE  NAGRYWAM ?   ŚLEPY ? 
 
-    PRZECIEŻ  LAMPKA  SIĘ  PALI  …-
 
-          PRZEPRASZAM,  NIE  ZWRÓCIŁEM  UWAGI …  CHCĘ  TYLKO  COŚ  ZAPYTAĆ  …  
 
-         CO       …… -                                                                                                                                          
-          WIESZ COŚ  O   MNIE …?-
Profesor nie  odzywał  się,  co oznaczało, że coś wie ......
 
- PÓJDZIESZ  DO  DOMU .....-
 
Z rozmarzeniem pomyślałem o własnym mieszkaniu,  którego de facto NIE MIAŁEM !

 
- KTO  TAK  POWIEDZIAŁ ?   BUDA ....? -
 
- JEŚLI  WIESZ,   TO  PO  CO  PYTASZ....    A   W  OGÓLE  TO  ZJEŻDŻAJ,
   BO  ZARAZ  APEL   A   MUSZĘ  DO  KOŃCA  NAGRAĆ  KOMUNIKATY .... -
Wyszedłem bez słowa. Lekko podbudowany. Światełko potyczki z  WOL­NOŚCIĄ,
zaczęło wysyłać cieplejsze sygnały.
 
Za  równe  dwa  dni,  około szesnastej,  klawisz  przy  bramie głównej  wypowiedział  sakramentalne: WIĘCEJ  TU NIE  WRACAJ  i zatrzasnął  bramę.
Byłem  WOLNY  !   Dojechałem  do  dworca PKP.  Pociąg do Gdyni  odjeżdżał  dopiero  za  kilka  godzin. Nie  wiem  jak  to się  stało,  ale  depozyt  wypłacił około 30 złotych…
 
Ruszyłem w miasto.  Rynek.  Sukiennice.  Kościół  Mariacki.  I  w  końcu  zadekowałem  się  w  bocznej,  odchodzącej  od Głównego Rynku,  uliczce.  Rzecz  jasna  w  restauracji  ŻYWIEC.  Ciepło,  swojsko  i  przyjemnie.
 
Na  dodatek  można  pomyśleć: CO  ZROBIĆ  Z  DAROWANA,  WCALE  NIE  OBLIGATORYJNIE,  A WYCZEKIWANĄ  WOLNOŚCIĄ ?
Poprosiłem  o  setkę.   Przy  drugiej  już  bratałem  się  z  KRAKUSAMI.
Oświeconymi  profesjonalnie  w  paragrafach  i  artykułach  kodeksu  Karnego.  A  na  moim  zwolnieniu,  jak wół stało wypisane,  żem  czysty  jak  łza,  bo  NIEUMYŚLNY..  
 
Zrobiło  się  swojsko  a  nawet  rodzinnie,  bo  zaczęli  mi upychać  po  kieszeniach  szmal.  Zanim  urwała  się  taśma,  głośno  dywagowałem,  o  krzywdzącym  i niesprawiedliwym  a  pokutującym  w  Naro­dzie  twierdzeniu,  że  jak  Krakus,  to  na  pewno  CĘTUŚ…
 
 
Dokładnie  za  dwa  dni  lokalna  prasa  zamieściła  krótką  i  lakoniczną  informację:
 
 
-   NA   TORACH   STACJI   PKP   KRAKÓW - PŁASZÓW  ZNALEZIONO  ZWŁOKI
MŁODEGO   MĘŻCZYZNY.  MILICJA USTALIŁA,   ŻE DENAT   TO   MAREK   K.,   KTÓRY
17 bm.  OPUŚCIŁ  ZAKŁAD  KARNY  W  KRAKOWIE.  PRAWDOPODOBNIE  ZOSTAŁ POTRĄCONY PRZEZ   PRZEJEŻDŻAJĄCY  POCIĄG … 
1954krawiec
O mnie 1954krawiec

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka