Gdybyśmy sami nie mieli wad, nie sprawiałoby nam takiej przyjemności wytykanie ich u innych.
La Rochefoucauld
Pełnia sezonu. Lato. Dojrzała i wyrośnięta zieleń. Charakterystyczna dla przełomu letnich miesięcy. Gęste powietrze aż lepkie od kurzu i wielkomiejskiej zawiesiny. Z niesmakiem pomyślałem, że jeszcze przez cztery przystanki będę kwitł w cuchnącym autobusie, wśród intensywnego zapachu potu i niemytych ciał.
Ulga. Wreszcie wysiadłem. Przeszedłem pieszo kilkadziesiąt metrów i przeskakując po dwa stopnie, bardziej wbiegłem niż wszedłem do lokalu.
Wprawdzie dziś miałem wolny dzień ale będąc w pobliżu nie mogłem oprzeć się pragnieniu zobaczenia Księżniczki.
Powiedziałem CZEŚĆ barmance i szybko przeszedłem wzdłuż długiego rzędu butelek z kolorowymi nalepkami, znikając w drzwiach prowadzących na zaplecze.
Robiłem tak każdego dnia. Aby tak długo jak tylko można, jak to tylko możliwe, WYDŁUŻYĆ CHWILĘ w której znów mogłem JĄ zobaczyć.
Przychodziła codziennie ze swoją paczką z osiedla betonowych bloków.
Jasne, że chciałem zobaczyć Księżniczkę ale też KUSIŁ numer z cytryną. Codziennie grałem tu na dancingach, A kiedy przypadał nam wolny dzień, dyrekcja gdyńskiej gastronomii, nie tolerująca pustych przebiegów, wstawiała tak zwany zespół zastępczy.
Księżniczka i jej świta, niezmiennie zajmowali stolik tuż przy podeście dla orkiestry. I żeby nie bredzić powiem tak: Księżniczka była piękną, młodą kobietą! Zawsze siadała na honorowym miejscu, wręcz doskonała w aureoli naturalnych, długich blond włosów.
Niczym królowa, bezustannie adorowana spojrzeniami własnej świty jak i wszystkich bez wyjątku, facetów na sali.
Księżniczka nigdy nie tańczyła przy muzyce starszych panów przed emeryturą. Ale zarówno ona jak i jej orszak, znali na pamięć repertuar. Choć już raz widziałem misterium z cytryną, to za Chiny Ludowe nie mogłem przepuścić ostatniej okazji obejrzenia dramatu w jednym akcie. Z dwiema osobami w roli głównej.
Jeśli aktualnie muzykujący element OLD BOYS BANDU, sygnalizował kolegom, ze zagra na saksofonie, to natychmiast w rękach chłopaka Księżniczki, pojawiała się dorodna cytryna. Z pietyzmem obierał owoc, delektując współbiesiadników długą obierzyną.
W tym czasie muzycy kończyli utwór na ¾ „Francois” i na podeście następowała wymiana instrumentów.
Pianista wstawał od fortepianu i odbierał od kolegi akordeon. Akordeonista zaś z czarnego, nadgryzionego zębem czasu, futerału wydobywał lśniący alt.
Przesuwał się o krok do przodu, gdyż nie stosowali nagłośnienia, nabijał stopą tempo: raz, dwa, trzy, cztery .... i w parkiet mknęła beginka. Instrumentem wiodącym był akordeon a saksofonista cierpliwie, z przymkniętymi oczami, oczekiwał na swoje życiowe solo.
W chwili gdy nadchodziła jego wielka fraza, właściciel cytryny odwracał się do stojącego tuż przy nim muzyka i tak jakby wykonywał najbardziej pospolitą czynność w całym Wszechświecie, WBIJAŁ białe zęby w żółto zielonkawy miąższ. I to była kulminacja.
Fraza zamierała. Jak nie przymierzając, przed wiekami hejnał krakowski, po celnym trafieniu Tatarzyna. Starszy pan gwałtownie przełykał nadmiar śliny, wydobywając jednocześnie z tajemnego schowka marakasy.
Akordeonista łapał orient. Przez takt biegał po klawiaturze szukając właściwego miejsca, po czym linia melodyczna rozwijała się już bez przygód. Jeśli nie liczyć ekspresowo wzmocnionej o marakasy sekcji rytmicznej, składającej się z ogromnego ale nieproporcjonalnie płaskiego, jakby strażackiego bębna.
Księżniczka z przyzwalającą aprobatą przyglądała się cotygodniowej tragedii muzyka rozrywkowego, a ja ze łzami w oczach i wizerunkiem Księżniczki pomknąłem na zaplecze.
W Księżniczce byłem zakochany po uszy. Za to, że po prostu była. Za to, że czasem zaszczyciła mnie niebieskim spojrzeniem. Równolegle z uwielbieniem pojawiała się skondensowana złość. A więc uczucie zdecydowanie negatywne.
Wypielęgnowane na podłożu moich trzymiesięcznych zabiegów o spotkanie lub chociażby tylko samą rozmowę. Tylko we dwoje ... Zabiegów z fiaskiem w epilogu.
Księżniczka choć wykazywała nikłe zainteresowanie randką, to nie na tyle, by doszło do realizacji wymodlonego przeze mnie zamysłu.
Ten dzień był inny … Był moim ostatnim dniem w pracy a na dodatek
coś dziwnego działo się przy stoliku Księżniczki.
Zawsze wychodzili z lokalu trzeźwi i to krystalicznie a dziś spożywali ogromne ilości
alkoholu. Szampany, Słoneczne Brzegi, Armaniaki, Winiaki
Wtedy też, chyba pierwszy raz, po zakończonej pracy wyszedłem sam. Czekało mnie kilka dni wolnego. A w domu na biblioteczce leżał bilet do Armii.
W rozmiękczonym przez nadchodzący świt, mroku, z sentymentem przyglądałem się ciemnym oknom. Za którymi przebywałem kilkanaście miesięcy . I uczestniczyłem też w tym wszystkim, co przynosił każdy dzień.
Powoli odwróciłem się i wolno, pomiędzy bryłami uśpionych bloków, pomaszerowałem na przystanek. Nagle!
Na jednej z ławek skweru z piaskownicą zobaczyłem Księżniczkę. Była sama! Gdzie orszak? Gdzie jej świta? Go się stało?
Na metr przed ławką pochyliłem się. Księżniczka była kompletnie- pijana. Zamroczenie zdarło z niej nimb nieprzystępności.
Kiedy nieświadomie ułożyła głowę na moim ramieniu, zacząłem delikatnie muskać ustami jej kształtną szyję.
Tak jakby to spotkanie było wcześniej uzgodnione i zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach.
Kiedy ufnie objęła mnie mocno rękami, przytuliłem usta do jej policzka.
Wtedy zdawało się, że wszystko ma swoje logiczne uzasadnienie.
I zupełnie nie czuję przesiąkniętego alkoholem, oddechu
dziewczyny.
Inne tematy w dziale Polityka