Janusz Kondratowicz
ZIELONE WZGÓRZA NAD SOLINĄ I ZAPOMNIANYCH ŚCIEŻEK ŚLAD FLOTYLLE CHMUR ZNAD LASÓW PŁYNĄ WĘDROWNE PTAKI GONI WIATR...
ZIELONE WZGÓRZA NAD SOLINĄ
OKRYWA SZARYM PŁASZCZEM MROK
NIE ŻEGNAM SIE CHOĆ LATO MINIE SPOTKAM CIĘ TUTAJ ZNÓW ZA ROK.
NAD RZEKĄ NOC W ULICZCE SNÓW LICZY OGNIKI GWIAZD UŚMIECHNIJ SIĘ NA PEWNO TU WRÓCIMY JESZCZE RAZ...
W Trójmieście nie miałem co szukać. Bezwzględne zero możliwości jakiejkolwiek pracy. Kasę miałem, więc włóczyłem się od znajomych, do znajomych. Był czerwiec 1981 roku, a do roku 1979 pracowałem w- dawnych Łazienkach Północnych, tuż obok Hotelu Grand. W tychże Łazienkach poznałem pana Edzia. Pan Edzio na co dzień był portierem. Zawsze dystyngowany, uśmiechnięty i przyodziany w służbowy uniform. Bogato szamerowany złotem. Łazienki- Północne w czasie dancingów, serwowały z alkoholi tylko wina, winiaki i koniak.
No, chyba, że była impreza zamknięta np. wesele, bal, bankiet, zabawa noworoczna.
Pan Edzio tłukł kasę rozprowadzając: cichcem MASKOWSKOJĄ i STOLICZNĄ.
Z czego znaczną część spijała kapela. Kapela czteroosobowa,
W której grałem przemiennie, na fortepianie i organach elektronowych,
made in DDR. Do wypłaty braliśmy na krechę.
Kiedy do pana Edzia, dziwnymi kanałami docierała informacja, że w biurze czekają na nas koperty z co miesięczną gażą, zjawiał się natychmiast. Wyciągał mocno nadgryziony zębem czasu karteluszek i się zaczynało:
- Pan perkusja: 137 złotych, (przelicznik z 1979)
Pan Długie Włosy: 146 złotych..
Lutek z Romanem, przebijali mnie i Zbycha zdecydowanie.
Pan fortepian 64 złote..
I pan gitara 24 złote..
Zbyszek nie wylewał za kołnierz, ale zdecydowanie wolał NADUŻYWAĆ, za cudze.
Często, gęsto włóczyliśmy się po pracy po Sopocie. O drugiej w nocy wszystkie sklepy wyzamykane do imentu. W knajpach drożyzna. Więc chodziliśmy do Dziadka, czyli pana Edzia i wszycho grało. Moja znajomość z panem Edziem dotrwała do historycznych czasów. Sklep pana Edzia działał. A do dziś nie wiem skąd przedwojenny inżynier zdobywał deficytowe dobra. I to w hurtowych ilościach.
Dla znajomych i braci studenckiej, obojga płci - stanowiłem cenne trofeum. Facet, który ma pewny kontakt na piwo i gorzałę, w ogarniętym PROHIBICJĄ Trójmieście, był na wagę złota, tym bardziej, że dysponowałem pożyczoną za jakieś drobne, od kolesia, limuzyną marki: DACIA.
Pewnej nocy wracałem z zaopatrzeniem, tytoniowym też, do mieszkania na Kamionce, gdzie w najlepsze rozwijała się, mocno pro-SOLIDARNOŚCIOWA debata, precyzyjnie zsynchronizowana z obfitym zakrapianiem. Koedukacyjna. Jedyny FRIEND, którego naonczas miałem, nie chciał mnie wypuścić, ze względu na permanentną banię, ale cóż, wpierw został zakrzyczany a moją decyzję o nocnej podróży do PANA EDZIOWEGO sklepu, ułatwił już wtedy krystalizujący się nałóg.
Jechałem dość szybko, pod górkę obok Pensjonatu MARYLA. Kiedy nagle usłyszałem: pyr, pyr, pyr .... i było po zawodach. Paliwo, a właściwie jego brak.
W takich przypadkach z moim udziałem z reguły bezceremonialnie wtrąca się Opatrzność. Oberwanie chmury i to tak gwałtowne, że nawet nie próbowałem wysiąść z auta. Noc. Ciemno jak w dupie. I to tak ciemno, że względnie dobrze widziałem tylko to co było w środku pojazdu.
Z letargu wytrąciło mnie stukanie w szybę. Uchyliłem okno. Żywy gliniarz z czapką tak wciśniętą na uszy i zmoczoną, że wyglądała jak beret:
Co się stało?
- Paliwo ...
Nie wyłaź pan z auta, zepchniemy go na chodnik...
Tak też się stało. Zareagowałem właściwie. Szybko wygramoliłem się z auta, zabierając wcześniej dwa piwa i dwie paczki Marlboro. Nie zważając na zintensyfikowany opad atmosferyczny podbiegłem do radiowozu:
- Panowie dzięki.... To dla was. Mam prośbę, podrzućcie mnie
do stacji ?
Kierowca zapalił w kabinie światełko. Przyjrzał mi się bacznie i wypalił prosto z mostu:
- Przecież pan jesteś na solidnej bani!
Drugi też mi się przyjrzał, spojrzał na kolegę i ze stoickim spokojem odpowiedział:
- Odpierdol się od chłopaka!
I zaraz dodał.
- Daj pieniądze to przywieziemy ci 5 litrów, ale jeszcze
coś dołożysz za fatygę.
Usprawiedliwił jakby sam siebie.
- No, bo gdzie będziesz chodził w taką ulewę...
Od tego czasu odrobinę zmieniłem zdanie o milicjantach. A nie dość, że tylko odrobinę, to na dodatek na bardzo krótko !
Wcześniej przed tym SMUTNO-WESOŁYM incydentem skrupulatnie wczytywałem się w rubryki serwujące oferty pracy. Niewiele ich było, ale jedna zaintrygowała. Przedsiębiorstwo Leśne, z siedzibą w Przemyślu, gwałtownie poszukiwało kierowców z dwójką (taką miałem), do pracy w lesie. W rozrzuconych po Bieszczadach oddziałach Firmy.
Hotel robotniczy, stołówka, wypisana w ofercie, w miarę godziwa zapłata, spowodowały że zupełnie długo nie zastanawiałem się. Od zawsze intrygowały mnie Bieszczady. Nidy tam nie byłem. A literacka beletrystyka potyczek partyzantów z wojskiem i na odwrót – przyciągała niczym magnes.
Do tej pory łaziłem po Tatrach, Pieninach, Karkonoszach. Wchodziłen na Rysy, Mnicha, Zawrat, Trzy Korony, Babią Górę a nawet na rabczańską Madejową. Jeszcze wiele innych ale przecież nie oto chodzi. W każdym razie Bieszczady stanowiły dla mnie białą plamę. A w kraju posucha. Z pracą też. Aprowizacją dokładnie. A zarobek wynikający z moich umiejętności muzyka, mogłem odłożyć do lamusa. Chyba, że w kościele. Ale z kolei tam, nie bardzo miałem układy. To
wszystko to spowodowało, że pewnego dnia, tuż przed godziną dwudziestą, wylądowałem na stacji PKP PRZEMYŚL, w pożyczonym od Rafała pilśniowym kapeluszu z szerokim rondem, dżinsowej koszuli i białych spodniach.
Coś tam przekąsiłem. Dotarłem do wyzamykanej na głucho firmy, ale kiedy przedstawiłem portierowi w czym rzecz, łaskawie zezwolił na przeczekanie do rana. Zwiedziłem wczesnym rankiem miasto i zakoła-tałem do kadr.
Po chwili okazało się, że. PRACY dla mnie nie ma ! Była i owszem, ale wtedy, kiedy w Trójmieście ukazała się w lokalnej gazecie, oferta z bieszczadzkim zatrudnieniem, upłynął spory okres czasu. Grzecznie podziękowałem i wyszedłem.
Przysiadłem na pobliskim skwerku i jak zwykle w takich sytuacjach dwa w jednym. Burza i pranie mózgu.
Wpierw przeliczyłem kasę. Ta zaś pojękiwała cichutko, topniejąc w oczach. Na powrót starczy z nawiązką, ale ja nie zwykłem wiać przy drobnym niepowodzeniu. Bo takim była odmowa pracy w przemyskiej Firmie. Przecież na jednej, ani świat się nie kończy, a tym bardziej nie kończą Bieszczady? Jak spojrzę w oczy ekipie, która stadnie odprowadziła mnie do wagonu? W głos śpiewając:
WSIĄŚĆ DO POCIĄGU BYLE JAKIEGO
NIE DBAĆ O BAGAŻ ...
Po drodze na dworzec PKS, palnąłem dla dodania sobie animuszu przed nowym wyzwaniem i nieprzespaną nocą, leżajski browarek. O dziwo bez kolejki i już po kilkudziesięciu minutach pędziłem w kierunku USTRZYK DOLNYCH, chłonąc łemkowskie terytoria i niepowtarzalny BIESZCZDZKI PEZAŻ. To było tylko preludium, wstęp, bo prawdziwe
Bieszczady poznałem trochę później
Jeszcze przed piętnastą zostałem pracownikiem Przedsiębiorstwa Budownictwa Leśnego z siedzibą w Ustrzykach Dolnych. Zadziałał tzw. urok osobisty i siła perswazji. Kamyczek spadł z serduszka kiedy po następnych dwóch godzinach z pokaźnym tłumokiem odzieży ochronnej, przemieszczałem się w kierunku końcowego etapu. Malutkiej, ułożonej w leśnych ostępach OSADY ZATWARNICA.
Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem. Mnie tam dowieźli gazikiem. Autobus PKS dojeżdżał tylko dwa razy dziennie. I to tylko od późnej wiosny, do wczesnej jesieni. Zaopatrzenie indywidualne, to albo auto, albo konno do Lutowisk. Dzieciaki miały dobrze, bo jak zawiało, a tam akurat wiało, to najzwyczajniej siedziały, a nawet nie wychodziły z domu. Tabuny koni, ciężko pracujących w lesie, bo wyciągających zrąbane przez drwali pnie drzew, wałęsały się po Osadzie, wtykając łby do otwartych, okien, otwieranego, od I6tej do I8tej, sklepiku.
W Gdyni tłok czasem sztuczny stwarzali mieszkańcy a w Zatwarnicy konie. Dla mnie egzotyka. W hotelu robotniczym nikogusieńko. Wszyscy wyjechali na wolne dni a było późne piątkowe, popołudnie. Młoda kobieta w ciąży zaprowadziła mnie do pokoju i wydała pościel. Zniknęła tak samo prędko, jak się pojawiła. Trzeba było długiej chwili by dotarł do mnie fakt, że na drugim tapczaniku ktoś mieszka.
A więc nie będę sam. Pościeliłem wyrko. Poukładałem w szafce skromny dobytek. Coś przekąsiłem. Kąpanko i do łóżeczka. Z zadowoleniem i satysfakcją, że mam pracę, czyste spanko i co najważniejsze: nie wróciłem na tarczy do Trójmiasta.
Spałem do jedenastej jak zabity. A już pół godziny później na chybił trafił, wybrałem niebieski szlak i zagłębiłem się w lesie Wystarczyło dwadzieścia kroków, aby, dookoła, zrobiło się prawie ciemno. Kilkudziesięciometrowe drzewa, okryte bujnym listowiem, skutecznie powstrzymywały dopływ światła. Gdzieś tam niżej świeciło pełnym blaskiem lata, słońce, a tu zupełny mrok.
Choć przez cały czas szedłem pod górę, to zupełnie nic nie widziałem. Półmrok. Ogromne drzewa, Rozpadliny. Gnijące pnie i leżące na ziemi tak jak upadły. Zero panoramy takiej, jak w Tatrach czy Pieninach. Buty i nogi zapadały się prawie po kolana w ściółce. Po chwili wszedłem w tak wysoką trawę, że zupełnie straciłem orientację.
Po własnych śladach wyszedłem i rozpocząłem mozolne obchodzenie. Na drodze gruby i długachny pień. Próbuję po nim przejść na drugą stronę. Skrzypnęło głośno i po pachy wpadłem do środka. Panika. Otrzepuję się od niezidentyfikowanych robali. Jeszcze na dodatek słyszę dość głośny ryk. Kojarzę, że to chyba jeleń. Spanikowana wyobraźnia podpowiada, że to tylko miś. W razie awarii najzwyczajniej przekonam futrzaka, żem nie, bardzo strawny, bo dwudziestosześcioletni i na pewno dokoła ma
całe mnóstwo smaczniejszych przekąsek...
W rezultacie po wielu godzinach, DROGI przez MĘKĘ, wszedłem na szczyt. I dalej nic nie zobaczyłem. Tylko drzewa, drzewa i drzewa. Zlazłem bez większych przygód, nie licząc zjechania w trybie pilnym do kilkumetrowego wykrotu, z którego zwyczajnie nie mogłem wyjść. Ale po kilkunastu podejściach udało się.
Widziałem sarny, ogromnego jelenia ale odetchnąłem z ulgą, kiedy wydostałem się na leśną drogę. Spędziłem w lesie prawie cały dzień. Pierwszą lekcję Bieszczad miałem za sobą. Zrozumiałem też, że dużo czasu traciłem na odnajdywanie na drzewach szlaku. Często obchodziłem przeszkody i w rezultacie musiałem wracać z powrotem.
W każdym razie górę Bukowina (922mnp.), zdobyłem przez przypadek samodzielnie. Już zasypiając, stwierdziłem, że bez przewodnika lub dobrej mapy, raczej nie mam szans, żeby bezpiecznie zapuszczać się w góry. W Tatrach są bardzo strome podejścia, śliskie kamienie, klamry, łańcuchy. Grożą potknięcia i przyspieszony spadek w kilkusetmetrową przepaść. Porównanie wypadło na korzyść tych ostatnich. Bieszczady pierwszego dnia okazały się, przynajmniej dla mnie bardziej niebezpieczne. Zabłądzić jest tak łatwo, jak politykom łgać w żywe oczy.
Obudziłem się o szóstej rano. Zerknąłem przez okno .... i oniemiałem.
Na łące położonej, dosłownie kilkanaście metrów od barakowego
hotelu, posilało się spokojnie kilkunastoosobowe stado saren.
Sarenek.
Młodych jelonków, nad którymi czuwał potężny byk. Tak duży,
jak ten, którego widziałem, przez mgnienie oka na Bukowinie.
Już nigdy więcej nie zobaczyłem takiego widowiska. Tak dokładnie
i tak blisko ..
Kiedy wróciłem z łazienki, na drugim tapczaniku siedział młody, chyba dwumetrowy drągal. Uśmiechając się sympatycznie, wyciągnął rękę:
- Wojtek ....
Lekko stremowany powiedziałem swoje imię. Zapytał, czy wypiję kawę. Odpowiedziałem, że chętnie i w ten sposób zawiązała się między nami kilkumiesięczna nić porozumienia. Oparta o gorące dyskusje polityczne. Wielodniowe, czasem nawet nocne wypady w góry. Przede wszystkim napotkałem fajnego kolegę, rodem z Pomorza. Zdążył się już tu zadomowić. Na gwiazdkę żenił się z miejscową dziewczyną. A przez ożenek stanie się właścicielem góry. Zapytałem:
- Jak to całej góry?
- Normalnie.. Chodź to ci pokażę!
Potulnie wyszedłem za Właścicielem Góry przed barak.
- O! Tej ....
Pokazał ręką kierunek. Przede mną w oddali, w sierpniowej mgle wyrastała, NAJPRAWDZIWSZA W CAŁYM ŚWIECIE, PRYWATNA, OGROMNA GÓRA.
PRYWATNA GÓRA stanowiła posag przyszłej panny młodej. Choć przez okres kilku miesięcy bardzo zżyliśmy się ze sobą, to Wojtek nigdy nie powiedział. CO ZROBI ? Albo JAK WYKORZYSTA KILKUSETMETROWE WZNIESIENIE NAD POZIOMEM MORZA. Przezornie nie dopytywałem. Wprawdzie nie pracowaliśmy razem, ale trzydniowy, intensywny opad atmosferyczny spowodował, że z prozaicznej nudy Właściciel Góry zaczął o sobie opowiadać.
Tatuś był I Sekretarzem KW w S. Z wynikającymi z tej funkcji, wszystkimi przywilejami. Przyszłemu Właścicielowi Góry brakowało tylko przysłowiowego ptasiego mleka. Ogromny dom, ogród, służba, szofer odwożący i przywożący ze szkoły i milicjancik strzegący przed posesją dóbr Pierwszego Sekretarza.
Wieczór Wigilijny. Synalek Sekretarza wraca do domu. Już z daleka widzi rozświetloną dookoła willę ojca. Przed domem dwie duże choinki. Na każdej przepiękne światełka i dekoracje. Milicjant pod grzybkiem przytupuje z zimna. Siarczysty mróz. Kiełkujący od dawna bunt sięga zenitu.
Już dość fałszu, obłudy, zakłamania i DYKTATURY PROLETARIATU!
Niespełna osiemnastolatek robi w tył zwrot. Dworzec PKP. Najbliższy pociąg do Przemyśla. W Bieszczady. O których miał takie samo wyobrażenie, jak ja jeszcze kilka dni temu.
Początki cholernie trudne. Wpierw pomocnik drwala, potem drwal. Spanie w ni to szałasie, ni to baraku. Rano trzeba było zrzucać z kołdry i kilku kocy, nawiane nocą pryzmy śniegu. Potem kilkanaście minut kuł lód na zamarzniętym do bólu potoku, aby sobie i starszym kolegom nabrać wody. Na poranną, gorącą, często wzmacnianą bimbrem, herbatę. Kiedy zhardział i okrzepł, wysłał do matki, cokolwiek wyjaśniający list. Zrozumiała na tyle, że zaprzestano poszukiwań.
Dziś był operatorem ciężkiego sprzętu. Kończył zaocznie Technikum Leśne. I za kilka miesięcy czekał go ślub. Z młodą, ładną dziewczyną. Którą ujął konsekwencją, determinacją i stanowczością. Mocno zorientowany w sytuacji społeczno-politycznej kraju.
Pomimo, że obracałem się w światku wywodzącym się z UG, politechniki, przepisywałem odręczne teksty na niebieskie, maszynowe matryce, a potem w stercie nut zanosiłem do piwnicy z powielaczem, to jego wiedza i historyczna i współczesna zdecydowanie przewyższała moją. Nie dochodziłem dlaczego tak było.
W Bieszczadach był wręcz reglamentowany dostęp do książek.
Zero rozmowy z innym a kompetentnym człowiekiem. Do Zatwarnicy nie dobiegały nawet pasma fal przenoszących wizję i fonię w TV. Tranzystory trzeszczały jak zaczarowane, tylko w tę niewłaściwą, bo powodującą szumy i trzaski, stronę. W każdym razie był oblatany, że aż miło. Imponował mi.
Wiele mu zawdzięczam. Nigdy przedtem, ani potem nie widziałem na ŻYWO tylu pięknych zwierząt.
Całe stada saren, jeleni. Przez lornetkę niedźwiedzia, który coś skubał na połoninie a potem dostojnie polazł w krzaki. Kuny, łasice, borsuka, orła. Inne drapieżne ptactwo, którego jednak nie potrafiliśmy zakwalifikować do właściwego gatunku.
Najbardziej jadowite w Polsce żmije miedzianki. Wygrzewały się na mocno nasłonecznionych polanach. A kiedy wyczuwały niebezpieczeństwo, czmychały tak prędko, że dosłownie na odcinku jednego metra, potrafiły znaleźć skrytkę. Dla nas często nie do wytropienia. Pewno kiedy wędrowiec nadepnie na drzemiącego gada, to ten w SAMOOBRONIE wbije zęby w mięsistą łydkę warszawiaka z SLD. Ale nie, niepokojone wolały nawiewać.
Wojtek z wprawą złapał tuż przy głowie jednego osobnika, może osobniczkę. Uścisk blisko głowy spowodował, że paszcza otworzyła się. Zobaczyliśmy długie, ostre, cieniutkie jak igiełki zęby jadowe. Podważył je cienkim patyczkiem i kiedy były w pionie, to w dwóch miejscach patyczka pojawiły się dwie mikroskopijne kropelki jadu.
Wojtek położył ostrożnie węża na ziemi a ten wolniutko i dostojnie - zniknął w krzaku, pewno zły na nas za zmarnowanie cennego, bo zapewniającego posiłek, surowca. Widzieliśmy też chyba dwumetrowego węża Eskulapa. Ten z kolei tak szybko zwiał, że nawet nie zdążyłem dobrze mu się przyjrzeć.
Tam gdzie chodziliśmy, to rezultat improwizacji i doskonałej orientacji Właściciela Góry. Pokazywał ruiny spalonych osad. Pozostałości po spalonych małych cerkiewkach. Pochłoniętych przez zaborczą roślinność. I to tak dokładnie, że ktoś NIE W TEMACIE, przeszedłby spokojnie obok w odległości kilku, kilkunastu metrów, nic nie zauważając.
Przepiękne, niepowtarzalne panoramy Gór z najwyższego szczytu TARNICY. Połoniny Wetlińska, Caryńska. Nieprzystępna Chryszczata. Zalew Soliński. Zapora. Autentyczny Pustelnik Jantos.
Utrzymujący się ze sprzedaży świątków a znajdujący nabywców, przede wszystkim w amatorach wywodzących się ze ZGNIŁEGO ZACHODU. Podobno, bo tak opowiadał, tuż po wojnie wsiadł w Szczecinie do pociągu i do dziury w WC, wrzucił podarty na kawalątki dowód osobisty. Jednoznacznie zamykając za sobą w ten sposób, jakiś rozdział. Ale jaki? Tego już nie dopowiedział.
Dziesiątki razy był zamykany za tzw. WŁÓCZĘGOSTWO, aż w końcu dali spokój. A Pustelnik wtopił się w bieszczadzki pejzaż i żył sobie jak u Pana Boga za piecem. Bo nawet w zimie miał własne pustelnicze a oparte o ropę, ogrzewanie. Poczęstunek jakim, nas podjął, przekraczał moje najśmielsze i KRYZYSOWE wyobrażenie.
W tym samym czasie w Lesku w restauracji, przy przelotowej trasie na Baligród i Cisną, można było tylko dostać KASZANKĘ, KAPUSTĘ i CZERSTWY CHLEBEK,
My natomiast w głuchym lesie, zajadaliśmy węgorza, kabanosy, prawie świeże pieczywo, wędzoną golonkę i smakowaliśmy JANTOSOWĄ nalewkę.
Która miała to do siebie, że w głowie panowała niczym nie zmącona
harmonia a nogi odmawiały posłuszeństwa.
Pożegnaliśmy się serdecznie
z pustelniczą ogromną brodą i pomaszerowaliśmy przed siebie
Innym razem Właściciel Góry, PRZYSZŁY, zaordynował wypad nad San, na orzechy laskowe. Powiedział, że wskoczy do teściów po sprzęt i za dwadzieścia minut wróci. Tak też było. Dwie konserwy mielonki turystycznej, bochen chleba własnego wypieku
i ogromniasty worek jutowy?!
Wrzasnąłem:
- Z tym worem na orzechy? laskowe?
W gdyńskich lasach też trzepaliśmy orzechy. Ale tyle ich było co kot napłakał i mieściły się po kieszeniach, nie licząc konsumpcji na miejscy, pod leszczyną. Odpowiedział tajemniczo.
- Zobaczysz..... Wstąpimy też do pewnej pary.
Masz krótkie spodenki?
- Nie..
- Nic nie szkodzi. Zdejmiesz dżinsy, bo będziemy musieli
przejść San, na drugą stronę.
Po kilku godzinach zbierania i wchodzenia nawet do rzeki, gdyż pochylone nad wodą gałęzie uniemożliwiały zbiory z lądu, mieliśmy prawie PÓŁ JUTOWEGO WORA. Pora na opóźnione śniadanie. Świeży chlebek z turystyczną w scenografii Sanu, Gór i Dziewiczego, zdawałoby się lasu, smakował jak boski nektar z małmazją razem wzięte.
Popiliśmy wodą ze źródełka i ruszyliśmy na skraj lasu za deserem. Jeżyny i maliny, dobiegające wielkością do śliwki węgierki już tylko dopełniły ekstazy związanej uczuciowo i nierozłącznie z organami smaku i powonienia. Chwilę odpoczęliśmy.
Przeprawa na drugą stronę lekko wzburzonej, górskiej rzeki odbyła się bezkolizyjnie. Po dwóch godzinach marszu trafiliśmy na hale. Na których pogryzały sobie trawkę, setki owieczek. Stada doglądały dwa, czy trzy owczarki.
A po chwili z ujadaniem pędziły w naszym kierunku. Były coraz bliżej. Ratuj się kto może ! Kalesony, których nie miałem furkotały, że aż miło. Gwizd prawie zatrzymał w miejscu szarżujące a dybiące na moje życie psy. Wojtek spokojnie podszedł i zaczął głaskać zwierzaki, które widać znały go, na co jednoznacznie wskazywał ruch obrotowy psich ogonów.
Młoda kobieta odgoniła psy i podeszła do nas. Z boku podchodził facet. Byli w naszym wieku. Oboje czarni, przystojni. Wręcz nie pasujący do tego miejsca. Przywitaliśmy się, podając sobie ręce. Zaprosili na skraj lasu.
A tam najzwyklejszy w świecie szałas. Podobne kleciliśmy bawiąc się w Indian. Z tym, że ich był o wiele solidniejszy.
Dach i ściany z desek. Szpary poupychane mchem. Drzwi. W środku dwa wygodne łóżka polowe, śpiwory. Lampy naftowe. Kocher. Maszynka spirytusowa. Gitara. Blejtramy. Gotowe obrazy, którym miałem się przyjrzeć później. Rozpoczęte malowidła i mnóstwo rzeźb. Postaci. Świątków. Zwierząt. W stylu modern. Wszystko w drewnie.
Oboje poznali się na warszawskiej ASP. Ewa poznawała tajniki Mistrzów palety i płótna a Piotr rzeźby. Ukończyli studia z wyróżnieniem. Młodzi, ładni, obiecujący. Zdawałoby się, że i kariera i całe życie stoi przed nimi otworem. Może nie zawsze, ale często ni stąd,
ni zowąd, pojawia się jakieś GDYBY !
GDYBY nie narkotyki
Mocno haczyli o denko, kiedy przyszło opamiętanie. W tym dziele podnoszenia się, pomocnym było wzajemne uczucie. Zrozumienie. Zaufanie. Tolerancja.
Wymyślili, że znikną ze stolicy. Z jej gwarem, bohemą i stosunkowo łatwym dostępem do prochów.
Wybrali Bieszczady. W lecie wypasali owce na halach i połoninach. Ewa malowała. Piotr rzeźbił. Raz w tygodniu czasem, raz na dwa, gdy San wezbrał, Piotr kilkanaście kilometrów przemierzał do najbliższej osady Buk, po zaopatrzenie.
Przy okazji odwiedzał czasem sam, innym razem z Ewą, mieszkającą w Buku Mamę Krzysia Komedy. Którą i mnie dane było poznać osobiście. Ekskursja po chleb i inne artykuły pierwszej potrzeby odbywała się następująco. A wiele też zależało od opadów i kapryśnego Sanu.
Jeśli rzeka po opadach była nieprzejezdna, to do brodu, którym i my przeszliśmy na drugą stronę, Piotr korzystał z motocykla marki WSK, ale tylko do rzeki. Motor chował skrzętnie w chaszczach i czasem po szyję w bystrej wodzie, przechodził na drugą stronę. Łatwiej było, kiedy rzeka podsychała, bo wtedy przeprowadzał jednoślad na drugą stronę i tym samym szybko wracał do swojej kobiety.
Zapytałem cichutko ale za to z ogromnym ładunkiem podziwu dla ich decyzji:
- A w zimie ...?
Znałem już opowiadania o srogich bieszczadzkich zimach. Piotr uśmiechnął się, ale odpowiedziała Ewa:
W zimie jest fajnie. Mamy ciepły, duży pokój u gospodarza
w Buku. Dobre jedzenie. Jak drogi są przejezdne
zawozimy obrazy i rzeźby do naszego marszanda w Przemyślu...
Piotr przerwał.
- I kochamy się... Kochamy, Kochamy.. I zawsze nam mało!
Ewa przywdziała na usta tajemniczy uśmiech Mona Lisy:
- Wiecie, tu często w nocy jest tak, że kiedy nadchodzi ten najważniejszy mement, no wiecie...ta chwila, to nagle bardzo blisko tuż, tuż... obok słyszymy przejmujące do szpiku wycie wilka. Uśmiechnęliśmy się wesoło.
Do przywołanych przez Ewę obrazów. Dozwolonych od lat OSIEMNASTU. Wojtek zerknął na mnie i powiedział:
- Patrz ! Kaszubie ! Polubili ciebie … Bo o tym, mnie nigdy nawet nie wspomnieli...
Poczułem się, w tym momencie, żeby coś powiedzieć i jak zwykle palnąłem kulą w płot:
- A psy ?
- Psy są tak szkolone, że bronią dopiero wtedy, kiedy wilki atakują, grupą, watahą ...
Piotr zapalił Goldena:
- Jak wilki tylko wyją, to nasze psy nawet nie otwierają oczu...
Ewa dodała:
- Tak, ale zapomniałeś powiedzieć, że musimy wtedy zaczynać od początku ...
- Właśnie dlatego powinnaś je codziennie dokarmiać ...
Znów wesoło parsknęliśmy śmiechem...
Zacząłem im zazdrościć. Po przyjacielsku...
Jeśli uczucie zazdrości, w ogóle można w jakiś sposób stopniować. Bo, kochają się. Tworzą sztukę. Są niezależni ...
Ale też złapałem się na tym, że moja głowa i przypisany do niej – umysł – coraz częściej kierowały się ku Północy.
NA WYBRZEŻU STRAJKI. JUŻ NIE PRZESTOJE TAK JAK W 1970 ROKU ! ALE STRAJKI ! ROZPRZESTRZENIAJĄCE SIĘ PO KRAJU TAK SZYBKO, JAK OGIEŃ, BŁYSKAWICZNIE POCHŁANIAJĄCY SUCHĄ TRAWĘ !
TUTAJ NIEWIELE DOCIERAŁO INFORMACJI. ZA TO WIELE PODPOWIADAŁA WYOBRAŹNIA. I FAKTY, KTÓRE ZNAŁEM SPRZED WYJAZDU DO PRZEMYŚLA, USTRZYK DOLNYCH, ZATWARNICY, LUTOWISK, BALIGRODU, CISNEJ, KOMAŃCZY I ... i wielu osad bieszczadzkich, ukrytych w puszczy... W których życzliwi LUDZIE – częstowali zsiadłym mlekiem, swojskim chlebem z masłem i przede wszystkim DOBRYM SŁOWEM ...
TAKIE BIESZCZADY ZAPAMIĘTAŁEM ...