Marzec. Telefon. Pierwsza w nocy. O tej porze z reguły nikt się do nas nie dobija. Lekko przestraszona żona podaje słuchawkę … Po kilku sekundach dociera do mnie kto ? Ulga. Rudolf z Pragi, spod Hradczan.
Pada krótkie pytanie: JEDZIESZ NA TRZY MIESIĄCE NA HUMBOLDTA?
Ja do żony, świszczącym szeptem: PYTA CZY POJADĘ NA KONTRAKT… NA TRZY MIECHY… PUŚCISZ ?
Dokładnie po 10 sekundach pada odpowiedź, z ogromną dozą rezygnacji: A JEDŹ… Do słuchawki już głośno: TAK!!!
Dalej z górki. Za kilka dni Warszawa-Okęcie. Przesiadka in Zurych i Nicea. Objuczony jak stado wielbłądów, niezbędnym zestawem bagażowym, wylądowałem w hali odpraw. Z lekko tylko kształtującą się paniką: czy ktoś mnie odbierze? A miał odebrać. Pianistę z Polski. Lustruję tłum i… jest ! Stoi facet z tabliczką na kijku i uspokajającym napisem: Mr ... !
Po około półgodzinnej transformacji limuzyną, przez piękne, rozłożone przy samiutkim brzegu Morza Śródziemnego miasto, zajechaliśmy pod trap. Uprzejmie podziękowałem i zanim zdążyłem na dobre wygramolić się z auta, przynajmniej kilka osób wyciągnęło rękę do powitania a drugie tyle, z moimi bagażami zniknęło w przepastnym brzuchu, poczciwego M/S Alexander von Humboldt. Dotarłem do „domu…”
Przez kilka pierwszych dni, zawrót głowy. Nowy statek. Labirynty korytarzy. Wind. Sklepów. Barów. Moje miejsce pracy w Piano Lounge, nawet niczego sobie. I ludzie! Istna wieża Babel. Captain Anglik. Mr John.
Second captain Włoch. Pierwszy mechanik Ukrainiec. Dyrektor gastronomii Chorwat. I tak dalej. Obsługa restauracji Hindusi a na samym końcu łańcucha pokarmowego Filipińczycy. Z Herbertem, niekwestionowanym królem messy załogowej.
Nas Polaków była tylko trójka. Pan Zenek elektryk, Zbych mechanik i ja. Bodajże trzeciego dnia zacząłem odnajdywać samego siebie. Co oznaczało, że nie musiałem „wychodzić do pracy pół godziny wcześniej”, ze względu na najzwyklejsze w świecie błąkanie się po statkowym labiryncie. A zapytać o drogę, było zwyczajnie wstyd. A więc wszystko, czyli ja też, unormowało się w zgodzie z biologicznym, statkowym zegarem, odmierzającym kolejne dni posiłkami i przystankami w prześlicznych miejscach w obrębie Morza Śródziemnego.
Portoferrairo, Civitavecchia, Bonifacio, Port Mahon, Tabarca Island, Alicante, Gibraltar,
Portimao, Lizbon z krętymi uliczkami i statuą Chrystusa z rozpostartymi ramionami…
I w skarpetkach, za które żona będzie mnie rugać do końca świata a nawet ze cztery dni dłużej.
Zacząłem też zawierać pierwsze znajomości.
W drodze na Północ był przystanek w prześlicznej, hiszpańskiej, nie tylko z nazwy, miejscowości Villagarcia de Arosa.
Z zamkami na plaży i wcale nie z piasku … Za chwilę hiszpański port Santander i dziewczyna w sklepie.
Żegnały nas portowe światła.
Niezapomniane wrażenia estetyczne, zupełnie nie przesłaniały wilczego apetytu. Adekwatnego do wysiłku w… i po pracy. A na przykład PODWIECZOREK to długachna lada z wszelkimi słodkościami. Lunch i dinner zajmowały tyle samo miejsca. I jak tu było nie powtarzać dookoła Wojtek, że: ŚWIAT JEST PIĘKNY, WIĘKSZYCH KŁOPOTÓW FINANSOWYCH PRZECIEŻ NIE MA i… ŻAL BĘDZIE UMIERAĆ …
Ale Captain John – też ciężko pracował … Obierając kurs na Anglię.
Potem była oceaniczna śluza w Leith, w hrabstwie Edinburgh. Za rufą kochanego Humboldta.
Angielskimi pejzażami i nieodłącznym zamczyskiem sir IVANHOE.
Sukcesy fortepianowe zsynchronizowały się z towarzyskimi … Lecz już za chwilkę, za sojuszniczym pośrednictwem Kanału Kilońskiego, Humboldt przy rozczulających dźwiękach dixielandu, dostojnie zacumował w Hamburgu.
Miasto i ogromne i przepiękne.
I z motocyklistami, tunelem pod rzeką Elbą … dziarsko pomaszerowałem na Sankt Pauli !
Po takim spacerze do pionu mógł doprowadzić tylko alarm. CZŁOWIEK ZA BURTĄ ! ALL HANDS ON THE DECK ! W drodze powrotnej na statek, napotkałem KRÓLOWĄ – czyli QUEEN MARY II. Nie zmieściła się w obiektywie !
A alarm miał się dobrze.
Wieczorem Raut Kapitański i kurs na Kopenhagę ! Stopy wody pod kilem Mr Captain John! Yacht królowej Danii. Monumenty.
Zmiana warty przed pałacem. I autochtonka, ogrodniczka. Bye, bye – Kopenhago!
Fiordy. Zaczarowany świat trolli, elfów i cór Wikingów.
Po drodze: Eidfjord, Rosendal, Gudvangen, Flam, Molde, Andalsnes, Trondheim,Gravdal-Lofoty, Honningsvag, Stavanger, Bergen.
W trzykrotnych rotundach wzdłuż Norwegii – ujawnił się mój zagorzały fan !
I FANCLUB!
Aż popadłem w objęcia, o czym zawsze marzyłem – białego misia.
I Trolli. Koło Podbiegunowe i chrzest morski.
W oddali majaczył NORDKAPP.
I czerwone żagle.
Bye, bye Norwegio!
Kapitanowie w akcji! Obrali kurs: na GDYNIĘ ! Cała naprzód !
Ostatnia fotka. Z generalicją !
I kto to czeka na nabrzeżu ? Moja najukochańsza żoneczka !
Wróciłem do domu. Do naszego domu !
Inne tematy w dziale Polityka