1954krawiec 1954krawiec
156
BLOG

Gdzieś w EU - Gdynia 70/150

1954krawiec 1954krawiec Polityka Obserwuj notkę 3

         Ku przestrodze i dla czterdziestodwuletniego upamiętnienia tamtych wydarzeń ...

''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''

Coś się święciło .... Tylko co ....? W domu nic się nie dowiedziałem. A nikt nie zadał sobie trudu, by cokolwiek mi WYTŁUMACZYĆ. A w dzienniku ...                                                                              

                              WIDZIAŁEM WCZORAJ ZNÓW W DZIENNIKU ZMĘCZONYCH LUDZI, WZBURZONY TŁUM. I JEDEN SZCZEGÓŁ WZROK MÓJ PRZYKUŁ, OGROMNE MORZE LUDZKICH GŁÓW ...                                     

                             W domu rodzina mówiła, że są strajki. A w dzienniku, że PRZESTOJE ... Od tej przestojowej chwili, przestałem wierzyć redaktorom zza szklanej szybki. Bo jeśli dla nich STRAJK jest tylko PRZESTOJEM ... to zwykły śnieg z powodzeniem zamienią na płatki owsiane. To też białe.                                                                  

                             O szóstej rano potężna eksplozja wyrzuciła mnie z łóżka.                                                                 

Mieszkaliśmy bardzo blisko apokaliptycznego centrum. Pod nosem ulica Czerwonych Kosynierów. Dziś już MORSKA. Dalej drewniany pomost nad torowiskiem i przystankiem kolejki elektrycznej GDYNIA-STOCZNIA.                                                                                                                                                              

                            To było niezapomniane uczucie. W mieszkaniu zostałem tylko z Babcią. Pogasiła wszystkie światła i przycupnęła cichutko w kuchni z nieodzownym, szczególnie w takich okolicznościach - różańcem.    

                            Ulokowałem się w łazienkowym oknie.                                                                                            

                            Dokoła detonacje.                                                                                                                                   

                            Serie z broni automatycznej.                                                                                                                    

                           To znów palba karabinowa.                                                                                                           

                           Wybuchy petard.                                                                                                                                    

                           Okolica zasnuta siwym dymem.                                                                                                       

                           Wszystko znajome!                                                                                                                                    

                           Ale skąd?                                                                                                                                          

                           Uświadomiłem sobie nagle, że to wypisz wymaluj sceny z serialu PANCERNI.                           

                           Ale na żywo? Za oknem? To chyba sen...                                                                                                 

                           Z okna widziałem duży odcinek Czerwonych Kosynierów. Zero komunikacji na ruchliwej od zawsze, bo przelotowej - arterii. Auta osobowe. Samochody ciężarowe, trolejbusy - stały nieruchomo - tak jakby zadziałało zaklęcie właścicielki wrzeciona z baśni: O ŚPIĄCEJ KRÓLEWNIE.                                                       

                           Zbliżała się ósma. Szkoła. Bardziej ciekawość niż poczucie obowiązku, spowodowała, że złapałem za telefon:                                                                                                                                                                  

                         - DZIEŃ DOBRY, JESTEM UCZNIEM. NIE MOGĘ DOSTAĆ SIĘ DO SZKOŁY ...                                  

                         - NAZWISKO I Z KTÓREJ JESTEŚ KLASY ...? - zrobiło mi się nieswojo, bo w tym momencie poznałem głos. I wyszło, że z drugiej strony rozmawia ze mną SAM DYREKTOR LUDWICZAK.

                         - GDZIE MIESZKASZ?                                                                                                                                      

                         - GDYNIA STOCZNIA - dyrektor zdecydowanie wszedł na wysokie obroty:                                           

                         - SIEDZIEĆ W DOMU ! SIEDZIEĆ !  NIE WYCHODZIĆ !                                                                       

                           Tego mi było trzeba. Szkoła z jej matematykami, fizykami - odleciała w niebyt. Za wszelką cenę musiałem nawiać z domu. Nawet gdybym musiał zjechać z drugiego piętra po ścianie.                                       

                           W lecie to bułka z masłem. A w zimie? Zimą to tak samo jakby amator maszerował w prochowcu na ANNAPURNĘ. Problem rozwiązał się sam. Drzwi były szeroko otwarte a Babcia gdzieś zniknęła. I choć ojciec wieczorem SUROWO ZAKAZAŁ, nawet myśli o przestąpieniu progu mieszkania, zwiałem, bo przecież nie mogło być inaczej ...                                                                                                                                     

                           Skróty. Małpi Gaj. Górka. I byłem przy pomoście.                                                                                 

                           Przy ulicy, mężczyżni zabierają kierowcom benznę. Nalewają w garnki, kanki, butelki. Ludzie biegają w różnych kierunkach. Jakby bezładnie. Wciąż nawołują się. Ostrzegają przed ostrzałem. Petardami. Gazem. Nad nami dwa helikoptery. Na niskim pułapie. Dokładnie widzę człowieka, który wychyla się i rzuca czymś w skupisko kilkunastu osób. Kanonada nie ustaje.                                                                                         

                          Czuję tak, jakby strzelano tylko do mnie. Ze wszystkich stron. Nawet z tej, z której przybiegłem. Oczy łzawią. Pieką. Ludzie bezustannie ostrzegają przed pocieraniem. Tarcie oczu zdecydowanie potęguje ból. Nie trę. Za wszelką cenę chcę zobaczyć jak najwięcej.                                                                                                  

                          Zimno. Już dzień. Zasnuty gazem łzawiącym i dymami po wybuchach petard. Tekturowe pojemniki leżą wsędzie. Boże, co dzieje się z moim miastem ...?                                                                                  

                          Z większą grupą Narodu, ostrożnie wchodzę na pomost. Na drewnianych deskach ślady spalenizny. Chcieli spalić. Było za mokro. Na poręczach wiszą zakrwawione, białe szmaty.                    Widzę przynajmiej kilka. Udarte rękawy koszul.                                                                                                

Wyobrażnia, jak szalona, podsuwa sceny, jakie się tu rozegrały wcześniej. Przelotna myśl: jak ojciec dojechał do Gdańska? Tuż pode mną nieruchoma kolejka elektryczna. W całym składzie ani jednej szyby. Air-conditioned w grudniu. Groteska. Setki dziur po kulach. A więc to tak?                                                           

Nie czuję strachu. Aż dziwne .... Ostrożnie schodzimy po kładce na peron. W odległości 100 metrów stoją! Kilkuset zomowców. Chełm przy chełmie. Tarcza przy tarczy. Jak średniowieczni wojowie. THE WALL w lokalnym, ale moim, bo gdyńskim wydaniu. Z tłumy lecą w ich kierunku obelgi. Złorzeczenia. Na plan pierwszy wysuwa się rytmiczne skandowanie: - GESTAPO! GESTAPO! GESTAPO! GESTAPO! ...              

Nagle słyszę karabinowe serie. Chyba nad głowami. Pod niebo wylatuje ogromny okrzyk przerażenia. SKOWYT. ROZPACZY. NIEMOCY. Naród skacze na oślep z wysokiego peronu. Tłum po torach, w panice ucieka w kierunku ulicy. Ktoś mnie wulgarnie opiernicza, że mam wypierdalać do domu. Obok kobieta z dzieckiem na ręku. Do dupy a nie do domu! Tu kobieta z dzieckiem a ja mam iść do domu! Jeszcze czego.

Kanonada jakby zmniejszyła się. Naród gorączkowo komentuje. Krzyczy do siebie. Nad głowami znów dwa helikoptery. A może trzy? Niezrozumiała determinacja sprawia, że wracamy z powrotem na peron.         

Nie strzelają.                                                                                                                                                                            

A na peronie: OGROMNE MORZE LUDZKICH GŁÓW ... Jedna przy drugiej. Wykoślawiony obraz dramatycznego spotkania Gdynian. WSZYSTKICH. W jednym miejscu. Na peronie. I wokół niego. Bo na TRYBUNIE już nie ma miejsca. Starcy. Kobiety. Mężczyżni. Matki z dziećmi. Często z malutkimi. Na rękach. Całe mnóstwo moich rówieśników. I ta ogromna siła wynikająca z ZESPOLENIA. ZATRACENIA W SZALONYM PĘDZIE KU UNICESTWIENIU.                                                                                                                        

Na przeciw nieruchomy. Szary. Ponury. ZNIENAWIDZONY KORDON. Ktoś intonuje: JESZCZE POLSKA NIE ZGINĘŁA PÓKI MY ŻYJEMY, CO NAM OBCA PRZEMOC WZIĘŁA SZABLĄ ODBIERZEMY .... Płaczę jak bóbr.       I pierwszy raz się nawet tego nie wstydzę. Łzy leją się jak groch. Z żalu. Z bezsilności. Ale też z RADOŚCI wynikającej z poczucia DUMY. ZJEDNOCZENIA. SOLIDARNOŚCI ... PRZEKONANIA O CZYSTYCH I PRZEJRZYSTYCH INTENCJACH PROTESTU. Wszyscy dookoła płaczą. Nikt nawet się z tym nie kryje.

Ogromny śpiew szybujący ku przestworzom. Pomieszany pospołu z wielkim szlochem. Łkaniem dwóch, może trzech tysięcy LUDZI. A jak to wspaniale brzmi. Potęga !!!!                                                                             

W takiej chwili myślę sobie, należy koniecznie dać się zastrzelić. Bo tylko wtedy jest sens takiej śmierci a można mieć nawet z tego satysfakcję. Ale akurat nie strzelają ..... Wracamy.                                                  

Mur na przeciw i nienawistny. I nieprzenikniony. Wracamy do ulicy. Pomostem. Po torowisku. Helikoptery odleciały. Ludzie z opaskami organizują KOLUMNĘ. Ustawiamy się grzecznie na ulicy. NARODU jest tyle, że nie mogę dojrzeć ani początku, ani końca. Boże! Jak to krzepi. Wzmacnia. Dodaje sił. Zaczyna łazić mi po głowie BOHATERSKA DEMONSTRACJA. Nic sensownego nie wynalazłem. Odpłynęła.                                   

Gaz dusi. Zimno w nogi. Pieką oczy. Wreszcie idziemy. Nadleciały helikoptery. Znów rzucają. Przemiennie. Raz gaz. Raz petarda. Naród śpiewa. Jaka potęga. Hymn. Międzynarodówkę. Jeszcze raz hymn. Dochodzimy do Gdyni-Głównej. Część pochodu idzie pod wiadukt. Część kieruje się do podziemnego przejścia pod dworcem. Ja z tymi. Dalej nie mogę wyczuć gdzie koniec a gdzie początek. Kiedy przechodzimy obok kas, odzywają się gromkie głosy: - ROZPIERDOLIMY KOLEJOWY KOMISARIAT ...! Natychmist reagują robotnicy z białoczerwonymi opaskami: - NIE WYCHODZIĆ! DO SZEREGU! CHCECIE ŻEBY JAK W GDAŃSKU POWIEDZIELI, ŻE BANDYCI I ZŁODZIEJE ....                                                              

Wystarcza. Młodzi ludzie potulnie wracają do szeregu. Mnie jest żal. Można było popędzić kota znienawidzonej od tamtych chwil, do dziś milicji obywatelskiej. Toż to ta sama formacja co przed pomostem. Ale trudno. Trzeba słuchać starszych. Idziemy ulicą 10 Lutego.                                                    

Naród płynie jak wielka, posępna rzeka. W każdym oknie tyle głów, ile się zmieściło. Wyglądają nawet piętrowo. Widownia solidaryzuje się z nami. Krzyczą coś do nas. Machają rękami. Biją brawo. Rzucają kwiaty. Coś niesamowitego. W końcu w jakim ja żyję kraju? Wychodzi na to, że w co najmniej ZAKŁAMANYM !                                                                                                                                                                         A SPIKER CEDZIŁ OSTRE SŁOWA OD KTÓRYCH NAGŁA WZBIERAŁA ZŁOŚĆ. I POCZĄŁ W TOBIE GNIEW KIEŁKOWAĆ AŻ POMYŚLAŁEŚ MILCZENIA DOŚĆ ...                                                                                               

Znowu hymn. Zbliżamy się do skrzyżowania ze Świętojańską. Taki tłum, że nic nie widać. Na wprost Skwer Kościuszki. Stoją. Nie przepuszczają. Dwa transportery i czołg. I złowieszczy kordon. Nieruchomy. Ciekawe co myślą? Jeśli w ogóle .... Czy się boją ...? Słyszę głosy:- POD PREZYDIUM! POD PREZYDIUM! Pewnie, że pod prezydium, bo gdzie? Na plażę?                                                                                                 

Dowiaduję się od ludzi, że het na początku kolumny, niosą na drzwiach zabitego pod pomostem, stoczniowca. Nikt nie wie co jest grane. Helikoptery są. Ale nic nie rzucają. Wchodzę z Narodem na Świętojańską. Widzę coraz więcej białoczerwonych chorągwi. Serce rosnie. Gaz czuć. Ale nie tak dotkliwie jak pod pomostem. Ogrom Narodu w oknach. Tak samo reagują jak na 10 Lutego. Pstrykają fotki. Rzucają kwiaty. Płaczą. Śpiewamy hymn. Jestem już w połowie Świętojańskiej. Z przodu nagle eksploduje, ogromny okrzyk trwogi: - - STRZELAJĄ .....!!!!                                                                                          

W sekundzie tłum przede mną znika. Na boki. Zwiewając na Kilińskiego, kątem oka zauważam kilka sylwetek w mundurach z pistoletami w rękach. Wystrzałów nie rejestruję. W uszach dudni ryk. Nie strachu. A zwierzęcej trwogi. Ciemno w oczach. Jestem pomiędzy Świętojańską a Władysława IV.           

W mojej kilkudziesięcioosobowej grupie, słychać krzyki, że odcięli 10 Lutego. Panika. Gdzie wiać ? Biegniemy w kierunku torów. Nadlatują helikoptery. Zmienili taktykę. Rzucają tak często, że dotychczasowe stosowanie uników, zdaje się psu na budę. Jakby tego było mało, spod ziemi wyrasta kilkudziesięciu zomowców z ogromnymi pałami....                                                                                                

Tego jak na mnie, już za wiele. Niech się dzieje co chce !  Gwałtownie muszę połączyć się z Babcią i pianinem. Tak strasznie się boję, że aż mnie swędzi w tyłku. Nawet nie zwolniłem, przelatując jak wicher obok transporterów pod wiaduktem.  Biegłem wolniej dopiero od stromego podejścia przy kościele.   

Gdzie Świętojańska a gdzie kościół? Jeszcze na swojej ulicy rozglądałem się niepewnie dookoła .....

Otwieram drzwi do mieszkania. Kochany, domowy zapach. Ciepła. Gorącego posiłku ..... I jak obuchem, DZWONEK ALARMOWY ..! Dym papierosowy.  No, tego tylko brakowało... Ojciec w domu !  Za sekundę targnął  mną do góry i ryknął w twarz:  TO JA CIĘ UCZĘ ANGIELSKIEGO, MUZYKI, A TY, DRANIU, UCIEKASZ Z DOMU, ŻEBY CIĘ BANDYCI ZABILI ..... !                                                                                                                        

Tylko Babci zawdzięczam, że nie dostałem wtedy, po raz pierwszy, od ojca, po mordzie. Zatrzymała jego rękę. Ojciec wrócił do kuchni. Powoli odwrócił sie do mnie. I już nieco spokojniej, powiedział: - ZDEJMIJ Z SIEBIE TE ŚMIERDZĄCE CIUCHY - zacząłem rozpinać kurtkę.   NIE TU ! - wrzasnął - NA KLATKĘ SCHODOWĄ! PRZECIEŻ TO TRZEBA WYWIETRZYĆ ...!                                                                                                                          

Za kilkanaście minut byłem w łóżku. Z perspektywy bezpiecznego legowiska w białej pościeli, wszystko to, co widziałem i w czym uczestniczyłem - wydawało się bardzo, bardzo ODLEGŁE i NIEREALNE .....       

1954krawiec
O mnie 1954krawiec

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Polityka