A-Tem A-Tem
1001
BLOG

Fizyka

A-Tem A-Tem Nauka Obserwuj temat Obserwuj notkę 18

MOTTO - GŁOS HISTORYCZNY


Lamarck tak oto mówił o nauce współczesnej:

    "Nawet najgenialniejszy człowiek zniknie wkrótce w tłumie ludzi miernych, którzy piszą ciągle, a którzy nie potrafiąc powiązać nawet trzech idei ze sobą, odrzucają te skojarzenia a proklamują wszędzie poglądy bardzo zawężone, jako ich ciasne ‚prawdy’.

    Stając się zbyt rozpowszechnianymi, nauki nie tylko osłabiają się, a nawet się cofają, lecz przede wszystkim wulgarnieją; one wręcz tracą całą swą istotę. Ich rzekomy postęp staje się tylko kamuflującym NICOŚĆ NAUK pretekstem, gdyż rzeczywistym celem każdej ‚uprawiającej naukę’ osoby staje się już tylko niepohamowana spekulacja. A oto spekulacje, które wciągają pospolitych ludzi do nieustannej pisaniny, nazywanej przez takich ‚uprawianiem nauk’:

    1. Chętka zdobycia reputacji, sławy,

    2. Chęć wyróżnienia się, dominowania nad innymi,

    3. Żądza odznaczeń, posad, nagród i pieniężnych rekompensat.

Jean-Baptiste Pierre Antoine de Monet, Chevalier de Lamarck, dwieście lat temu, a dokładnie w roku 1814. Luźne tłumaczenie (A-Tem) 



FIZYCY - NOTKA ATEMOWA


Uwaga. Gdy przytaczam nazwiska, to pomijam tytuły. Bizancjum było i się skończyło — Czytelnik wie, że chodzi najczęściej o szanowanych profesorów, posiadających wiele dalszych tytułów, honorów i odznaczeń. Każdy je dopowie samodzielnie, w myśli, przy każdej wzmiankowanej Osobowości właściwie dla tej.


Wstęp. Pułapka niefizyczności danych.


Fizycy myślą, że dane są zdarzeniem. Twierdzą oni, jako pozytywiści czy też jako empirycyści, iż "dane są surowcem dla nauki, bo są punktem odniesienia". Tu są w elementarnym błędzie. Dane z eksperymentu to jest nasza miara zdarzenia, a nie zaś samo zdarzenie. Myślenie, polegające na faworyzowaniu danych, to głęboka pułapka. My będziemy używać danych które pochodzą z eksperymentu o tyle, o ile kontrolujemy ten eksperyment. Tylko takie dane, które pozyskano we wiarogodnym (kontrolowanym) otoczeniu, są miarodajne. Zaś te pozostałe, niechby i najbardziej atrakcyjne, odrzucimy. Zmajstrowano już góry "idealnie pasujących do teorii" danych. Przyjęcie ich to samozakopanie się żywcem. To samounicestwienie się takiego "ufnego połykacza spreparowanych wiadomości" - czyli danych.

Zdarzenie rozegrało się gdzie indziej i kiedy indziej; bez nas. Zaś dane wytworzono obok tego, interesującego nas, zdarzenia. Te pseudodane odrzucamy. Chyba, że byliśmy przy pozyskiwaniu tych danych: wtedy można je użyć. 


Od metafory do faktu.


Weźmy obiad, stojący na stole. Pożywną zupę, drugie danie pieczyste i pachnące przyprawami, kompot, deser, kawę, koniaczek. A teraz zmierzmy ten obiad ważąc i notując kalorie. Zapiszmy ten obiad w postaci szeregu liczb, wyrażających własności potraw. Jest różnica? Być może jest. Czy łatwo odróżnić?


Kto jeszcze nie rozumie różnicy między zdarzeniem a danymi, ten niech sfotografuje obiad, sfilmuje go, narysuje i wyrzeźbi w gipsie. Niech taki sceptyk wyprodukuje masę danych o obiedzie, niech wyprodukuje dowolne lubiane odwzorowania obiadu. Zrozumieć to, że ładnie pomalowanym plastikiem, gumowym czy gipsowym odwzorowaniem się NIE NAJESZ, choć wygląda ono "tak samo jak" staje się nagle bardzo łatwe, gdybyśmy rozpoczęli konsumpcję gipsowego modelu czy fotografii, czy cyfr na kartce - chcąc je spożyć. Nie da się.


Drogi Cytelniku - odpowiedz teraz SOBIE na jedno, małe pytanie. A mianowicie, dlaczego kiedykolwiek kłóciłeś się "o smoleńsk" gdy miałeś tylko jego obrazek?


Trudne pytanie. Rzadko przyznajemy się przed SOBĄ do własnej głu... hmmm, do własnej skłonności do przeoczeń oczywistości. Weźmy taki oto, mocny przykład.


Całe pisarstwo dra Pawła Przywary i innych (Krzysztof Cierpisz et al.) można streścić w jednym zdaniu: nigdy żaden "wypadek" nie zaistniał, a publiczność dostała odwzorowania, dane, na dodatek wzięte z CZEGOŚ, co na pewno żadnym zdarzeniem lotniczym nie było. Już prędzej inscenizacją, pełną rekwizytów teatralnych, budzących grozę, lub miłość, lub wściekłość — jak to w teatrze się zazwyczaj słowami, obrazami i dekoracjami — oraz sztafażem z rekwizytów — robi.


Dane o zdarzeniach - czy zdarzenia?


Tu nie jest jednak (aż takie) istotne, czy zainscenizowano "wypadek", czy też podrzucono dane z realnych wypadków. Istotne jest to, że publiczność otrzymała dane, a nie zdarzenie. W restauracyjnej obiadowej metaforze oznacza to ni mniej iż zaproszono nas do stołu, po czym, zamiast aromatycznego obiadu, zaserwowano tym zaabsorbowanym i głodnym, ZDJĘCIA potraw, ich modele: obrazki i cyferki. 

Nikt z nas żadnego realnego zdarzenia nie otrzymał, za to podkolorowane, podkręcone, bogato ilustrowane Menu - a i owszem, to tak. Dla zmyłki takie absorbujące i krzykliwie kolorowe, bo serwujący od początku nie zamierzali nam wcale podać na stół niczego, co rzeczywiste. Rozgrywający Polaków od początku nie zamierzali podać nic realnego, a jedynie fabrykacje. Podczas rzekomego zdarzenia nie miało być świadków i tak się stało: byli gdzieś niedaleko delegowani, jacyś delegaci, raptem kilku, ale wydarzenia nie widział najkopletniej żaden — nikt. Brak nawet pojedynczej realnej relacji. Najbezpośredniej obserwowało "zdarzenie smoleńskie" ZERO świadków.


Na dodatek, kto był blisko zdarzenia, ten jednoznacznie mówił, podkreślając to wielokrotnie w wywiadach, że "TAM NIC NIE BYŁO, NIC SIĘ NIE WYDARZYŁO". Którzy byli blisko - chociaż żaden nie uczestniczył w zdarzeniu - podkreślali, że:

Bahr: 'jakieś snujące się dymy, jak jesienią na kartoflisku"

Wosztyl: 'jakiś milknący dziwny dźwięk, JEDNEGO silnika"

Liczni kanceliści: "jakieś śmieci, ale żadnych ciał"

Kaczyński: "nie rozpoznałem Brata, to ktoś inny"

itd, itp.


Za to nieomal natychmiast zaangażowano pisarzy, dziennikarzy, a chwilę później i filmowców, by opowiadali gęstymi słowy o tym, co się NIE STAŁO. Im mniej te ich historie były prawdopodobne, tym większy oddźwięk znajdowały, gdyż tym ostrzej podkręcano je, via media publiczne, nazywane słusznie Głównym Ściekiem. Tutaj media katolickie niczym nie odróżniały się od heretyckich, żydowskich, czy szatańskich: równiutko trzepały ten sam kurz danych, nie podając ni słowa odnośnie zdarzeń. Ale za to danymi i obrazami sypały jak z rękawa. Co na to nasi fizycy, nauczeni przedkładać dane nad zdarzenia?


Pozorna poprawność nauki.


Czachor, jako fizyk, wpadł w tę samą pułapkę, w której siedzieli już, nader prominentnie, Jaworski, Artymowicz, Nowaczyk, Binienda, Broda, a w którą wskoczyli później uczestnicy konferencji smoleńskich (wymieniam tylko fizyków, gdyż w tej pułapce było aż gęsto od rozpalonych, gadających głów, nader uczonych a kompletnie pomylonych). Przyczyna wpadki Czachora jest identyczna, jak ta, która do tej podstępnej pułapki zassała innych naukowców: bezmyślne wzięcie zaserwowanych im danych za realne zdarzenie. Mowa tu jest o danych i obrazach, prezentowanych zarówno publicznie via telewizja, jak i tych przekazywanych szczególnymi kanałami, do rąk własnych, poza publicznym obiegiem, przez inne media, niejednokrotnie zakodowane, albo inaczej teatralnie udziwnione, lub pozakręcane, obłożone anatemami i zaklęciami. Mowa o dwuwymiarowych danych niewątpliwie trójwymiarowego wydarzenia. Widzimy rozbieżność — że jedno i drugie to nie "to samo"?


Czy Czachor, jako naukowiec uczciwy, a do tego rzetelny człowiek mógł był uniknąc wpadki wzięcia danych za zdarzenie? NB. Określenie uczciwy naukowiec to nie jest tautologia - bynajmniej; naukowcy albo łżą jak z nut w pracy, będąc oddanymi ojcami rodzin, albo odwrotnie, więc to nazwanie Czachora podwójnie uczciwym ma swoje znaczenie i ma swoją wagę — ów naukowiec to ewenement… skądinąd wiem o nieprzeciętnej jakości Czachora w życiu i w nauce równocześnie — jakość ta to ogromna rzadkość we współczesnym świecie naukowym, codziennie podkładającym tzw. kolegom z pracy atomowe świnie.

Koniec dygresji, odpowiadam na zadane pytanie. Nie sądzę. Każdy fizyk współczesny tresowany jest od przynajmniej stu lat do bezrefleksywnego brania danych za odwzorowywane wydarzenie. Dlatego też automatycznie fizycy rzucają się na dane. Bez cienia refleksji, że zjedzona fotografia obiadu nie jest zbyt pożywna, oni biorą nóż, widelec i z wystudiowaną dziarską miną przeżuwają papier lub taśmę filmową. Kto oglądał przemawiającego Biniendę, wyjaśniającego publiczności, co ta ma myśleć, ten wie o co tu chodzi. Jeszcze chcą tacy, po strawieniu papieru, przemieleniu danych - co im się rzekomo "udało" - czym prędzej popychać innych do podobnych aberracji. Tymczasem umyka im, że wyciąganie wniosków z danych pomiarowych nie jest wcale analizowaniem wydarzenia, które przetworzono, przetransformowano na dane! Dopiero odtworzenie (repetycja, a nie: reprezentacja) eksperymentalne zdarzenia byłoby jakoś miarodajne. Jakoś - bo po pierwsze pod wieloma warunkami, a po drugie zazwyczaj i tak niedokładnie, np. nie w całości uda się nam odtworzyć zdarzenie. Potrzebny jest tu przykład?

Wahadło Foucaulta na biegunie pobiegnie inaczej, niż na równiku, choć oba te miejsca są na Ziemi.

A oto następny, konkretny przykład.

Pamiętajmy o tym, że nowe samochody rozbijane są frontalnie, transwersalnie, itp. o bariery, aby sprawdzić ich realne zachowanie w wypadku kolizji. To rozkłapcianie idealnie nowego, funkcjonalnego i drogiego samochodu o mur, strukturalne aluminium, szynę stalową itp. wykonuje się pomimo modelowania komputerowego i innych narzędzi, produkujących DANE. Dzieje się tak dlatego, bo technicy wiedzą, że obliczeniowe dane o nowym samochodzie są tak bezwartościowe, jak bezwartościowa jest dla głodnego - fotka obiadu. Jest ona odwzorowaniem obiadu, ale bezwartościowym odwzorowaniem. To dotyczy też KAŻDEGO obrazu telewizyjnego, pamiętajmy o tym.


Plan działań przyszłościowych.


Co nam więc pozostaje, gdy Czachor siedzi w pułapce i "analizuje dane" zaś Przywara z Cierpiszem rozpisują jedno sensowne zdanie w tysiącznych notkach, nawet książkach? Pierwszy krok, to wyrzucić telewizor z domu. Drugi, zacząć samemu gotować. Jak głodny człowiek, który się dotąd bezskutecznie próbował nasycić kolorowymi obrazkami z telewizora, może sam pójść do kuchni i zacząć gotować tam pożywną strawę dla własnego, łaknącego pożywienia (a nie obrazków pożywienia) ciała, tak i pozostali - czyli my - możemy zacząć od energicznego wyrzucenia menu i obrazków. To - początek. Co dalej, po wyrzuceniu TV z domu?

Marsz, do kuchni, gotować samemu.

Tam w kuchni nie wolno powtórzyć błędu. Nie wolno pomylić książki kucharskiej (nie jemy książki kucharskiej!) z żywnością. Cały czas pilnując się, by nie zjechać znów "na dane" musimy zająć się wprost zdarzeniami — to znaczy, zacząć wreszcie pracować nad najbliższym otoczeniem, które ogarniamy, a nie oglądać to otoczenie przez wchłanianie danych i obrazków, przygotowanych "dla nas". Żaden propagandowy telewizyjny obrazek i żaden gazetowy reportaż nie jest odwzorowaniem otoczenia, którym możemy się pożywić. To, jak potrawę, musimy zrobić sami. Lub pójść do zaufanej restauracji, gdzie serwują potrawy, a nie ich obrazeczki. Czyli ograniczyć się do naocznych świadków, tych umiejących uważnie obserwować. Reszta relacji jest bezwartościowa i zawsze będzie bezwartościowa, lub gorzej: trująca.


Wiemy aż nadto dobrze, że dane są zmanipulowane. To deprymujące widzieć ludzi kalibru Czachora, którzy trzymają się kurczowo idei, że "obrazek jest prawdziwy i pożywny". Nieprawda, jest tak samo zmanipulowany, jak dane, a jego ingestia to krok do śmierci, a nie żadnej "naukowej analizy". Zwróćmy uwagę, jak z tym samym problemem poradził sobie specjalista-leśnik Cieszewski, który najpierw krytycznie przyjrzał się obrazkom, jakie mu serwowano, a następnie odmówił spożycia ich (naukowej analizy). Odrzucił całe menu, jakie mu przyniesiono. Niesłychane! Telewizja, oraz inni wciskacze obrazów i danych natychmiast go zaatakowały. Ten, spokojnie, do dziś odmawia spożywania bredni o "wypadku" bo wie, z doświadczenia, że takie dane jak i obrazy, jakie zaserwowano Polakom po 10-4-10, są niemożliwe, są fabrykacją. W ostatnich latach nikt go zdecydowanie nie poparł, choć jego stanowisko jest jedynym możliwym; w każdym bądź razie dla naukowca.


Wróćmy teraz na nasze, blogerskie podwórko. Poza Cieszewskim żaden inny naukowiec nie zrozumiał tego, co w pierwszym akapicie przedstawiam. Najbliżej odrzucenia sfałszowanych danych był Broda; napisał on bodaj dwa lata temu wnikliwy artykuł, pokazujący niejasności i niezborności, wręcz niesamowitości "danych telewizyjnych", ostatecznie poszedł jednak nie w stronę odrzucenia takiego konwolutu danych, ale wytłumaczenia w stylu "był zamach". Nie. Oczywiste jest jedno: tak zmanipulowane dane należy odrzucić. Nie należy nic z nich brać - podobnie, jak nie należy zjadać ani jednej kartki papieru, gdy jesteśmy głodni - nawet, gdy to jest strona, wyrwana z książki kucharskiej. Gdy taka kartka nie smakuje, nie oznacza to, że "był zamach" — po prostu wcinasz papier, a ligninę strawić może co najwyżej koza. Ale nie człowiek. Skąd ten błąd u dobrych skądinąd naukowców? Dlaczego tak zajadle żują ligninę i kredę?


Trening, tresura od najmłodszych lat aż po uniwersytet zrobiły swoje. Ludzie, którzy nam mówią, że oni niby się "zajmują nauką" są wszechogarniająco pomyleni (tzn. mylą się - zostawmy na boku drugie znaczenie słowa "pomyleni") — bo czego się nie dotkną, tam wpierw biorą dane, a nie zdarzenia, do analizy. Najczęściej kończą na analizie otrzymanych danych; do samego zdarzenia w ogóle nie dochodzą, pomijają je wygodnie.


Technika i fizyka.


Możemy liczyć na niektórych trzeźwo myślących techników. Ci wiedzą, że bez testów zniszczeniowych niczego się "z komputera" czy też z przesłanego im obrazka, nie dowiedzą. Dlatego też dzisiaj samochody jeżdżą lepiej i są bezpieczniejsze, niż dawniej. Czy tak naprawdę jest? - Owszem, tak.

To jest prawda.

Niemniej i tu musimy być czujni. Technik Manek (występujący także jako Wielki, Kenam, Izaak i około 15 innych nicków) zalewa potokiem "przeanalizowanych danych" fora internetowe od ośmiu lat. Nie widać końca tego potopu, przeplatanego okazjonalnymi inwektywami.

Dane z obliczeń Manka byłyby interesujące, być może nawet jakoś wartościowe, gdyby one opierały się na parametrach wziętych z autentycznych wydarzeń. Z niewiadomych przyczyn temu skądinąd pracowitemu technikowi nie da się wytłumaczyć, że działa na hybrydzie zmyśleń i faktów.

Sumaryczny wynik analiz Manka jest kompletną fikcją, więc autora rzekomo za to uprawianie fikcji atakują, ten szermuje wyzwiskami, usuwany jest z forum, wraca od razu pod zmienionym nickiem, rozpoznany jest znów atakowany, itd. Komiczna epopeja niekończących się fikcji i wyzwisk… niepotrzebna nikomu, dezawuująca techników. Na tym przykładzie widać, że inżyniera czy technika także trzeba pilnować, by nie odleciał w krainę fantazji, gdzie zajada się na obiad fotografie dań — kolorowe, z wykresami prosto z plottera. Smacznego, Manek!


Pójdźmy tam, gdzie robi się naukę.


Na naukowców, zwłaszcza na fizyków, nie ma co liczyć. Rozjechał im się świat realny i wydumany, i to dawno już, bo za czasów Macha, Bohra, Poincare'go, Michaelsona, Morleya, Millera. Świetnym przykładem, znakomicie ilustrującym zjawisko, będzie cornellowiec Feynmann. Stary profesor Feynmann, choć miejscami złapał trakcję (sprawa promu kosmicznego, gdzie nie dał się zbić z pantałyku i gdzie trzymając się realiów ostatecznie odkrył przyczynę eksplozji rakiety, zaszłej spektakularnie natychmiast po starcie) to równowagi utrzymać nie potrafił i co krok wykładał się na "podstawianiu danych", gdy on próbował wytłumaczyć studentom fizykę. Jego wykładów z tego powodu nikt nie notował. 

Paradoksalnie dlatego właśnie postanowiono, by zapisać te wielkopomne wykłady, co stało się zadaniem dla legionu fizyków, poprawiających ewidentne błędy, popełnione przez Feynmanna, zresztą bezskutecznie: drugiego tak błędnego "podręcznika fizyki" nie ma. Gęste brednie Feynmann sprzedawał jako "współczesną fizykę", odnosząc tutaj niejakie sukcesy; jego wykłady były tak gromko nagłaśniane - przez nierozumiejące niczego głównościekowe przekaziory - że aż zainspirował innych do podobnych łamańców (Higgs et al.). W rezultacie brakuje dziś fizyków krytycznych wobec siebie i wobec tzw. autorytetów. Czyli brakuje dzisiaj ludzi, potrafiących przemyśleć poprawnie nawet tak - zdawałoby się nam - prostą rzecz, jak różnicę

- między obrazem rzeczywistości, a

- samym zdarzeniem, zachodzącym realnie.

Fizyk dziś mówi o tym pierwszym - o danych - sprzedając nam to drugie - analizę realnych wydarzeń. Efektem tego pomieszania jest kociokwik, widoczny w artykułach Jaworskiego, Artymowicza czy innego Biniendy.


Chociaż i między fizykami są perły intelektu: potężnie powiązani z ziemią trzeźwi realiści, nie dopuszczający do mieszania danych o zdarzeniu z nim samym. Broni się Dakowski, niezmordowanie zbierający zwolenników solidnego myślenia, ale nie otrzymuje znikąd pomocy. Paru przyjaznych blogerów, niestety, nie liczy się.


Rozsądny rozbijacz?


Paradoksalnie jeszcze najrozsądniejszy głos analityczny — to ten domagający się kontrolowanego rozbicia drugiego tupolewa, bo "wtedy zobaczymy, jak było". To prawda, niemniej ponieważ żadno zdarzenie nie zaszło (co wykazałem w innyym miejscu) lepiej będzie zachować tupolew numer dwa, w nietkniętym stanie — ów drugi, bliźniaczy tupolew, który kiedyś latał dla warszawskiego rządu, jako pomnik.

Nie, nie głupoty.

Jako pomnik myślenia, wyprzedzającego wypadki. Oraz jako pomnik myślenia, rozróżniającego między jakkolwiek pozyskanymi danymi, a realnym wydarzeniem.


Kto wie, czy nie zdarzy się Polsce fizyk, obecny, doświadczony — lub przyszły, dopiero uczący się — który, patrząc na taki pomnikowo umieszczony w centrum Warszawy tupolew, do wystawienia którego na postumencie gorąco namawiam warszawskie władze, i wtedy opamięta się i wróci do realu; do rzeczywistości.


Nazwijmy go roboczo "Feynmannem wolnym od bredzenia feynmannowskiego". To fizyk ponadprzeciętny, wybitny, a chodzący po ziemi. Precyzyjnie wykładający studentom fizykę, a nie wykładający się co krok na twarz na niefizycznych fantazmatach. To jest, sądzę, możliwe. Poznałbym Go chętnie, gdy już się objawi.


Zakończenie.


Pamiętajmy, że komisje pobierają za pieniądze za pracę nad problemem. Nie istnieje taka komisja, którą powołano by do ROZWIĄZANIA problemu i jednocześnie tak ustawiono honoraria dla Wysokich Komisarzy, że ci otrzymują pieniądze tylko wtedy, gdy rozwiążą problem i wyłącznie za rozwiązanie problemu. Gdyby ktoś poznał takową komisję, niech natychmiast spali wszystkie swoje notatki, powyrzuca komputery i zamknie się na cztery spusty: atak Marsjan. To się realnie nie wydarzy. Choć — dobrze by było, by nareszcie jakaś uczciwie pracująca komisja niesamowitości tzw. smoleńska zbadała.


Ziemskie komisje, patrz Sejm, zbierają się i płacą sobie, oraz sekretarzom, wyłącznie za NIErozwiązywanie żadnego prezentowanego im problemu. Czasami te komisje wzywają społeczeństwo na pomoc. Wówczas, gdy ktoś rozwiąże problem nad jakim "pracowali", natychmiast są zmieniane warunki rozwiązania tak, że problem znów powstaje, tym razem nierozwiązywalny, przy czym komisja w obliczu problemu rozwiązanego dla nich posuwa się do dowolnego tricku, by temu kto rozwiązał, nie zapłacić, z odwróceniem poprzedniego zagadnienia włącznie. Lub powtórką. Lub…

Przykład.

Jeśli obraduje komisja wybuchowa, to za wykazanie wybuchów odkrywca natychmiast zostanie ukarany, wybuch zostanie nazwany kiełbasą z pastą do butów (lub podobnie), a problem zostanie wysadzony w powietrze na poligonie. Po czym… komisja wypłaci sobie nagrody, na wszelki wypadek - dziesięciokrotnie wyższe od rocznego jej budżetu. Odkrywca wybuchów zostanie pozbawiony pracy, a dostawca wykrywaczy dowie się, że jego urządzenia "nie wykrywają żadnych materiałów wybuchowych". Normalka. Komisja uda się na trzydziestomiesięczny płatny poczwórnie urlop, a następnie powróci do pracy, by szukać… wybuchów.


Powtórzmy, dla naiwnych, raz jeszcze: komisje płacą sobie za rozwiązywanie problemów, a nie za rozwiązanie ich. Króliczek, gonić, sedno. Ludzie mający wszystkie swe pięć klepek, chcąc rozwiązać problem, unikają komisji jak ognia.


Dedykuję Markowi Czachorowi, człowiekowi uczciwemu.


A-Tem
O mnie A-Tem

Polecane blogi: ATEM  —  notatki

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Technologie