Cały czas oglądamy nowe filmy, seriale, czytamy książki, ale tylko te które nas zainteresują. Wybieramy te historie, które są podobne do naszych, albo te, które chcielibyśmy przeżyć. Kibicujemy tym bohaterom, których najbardziej czujemy.
Pamiętam jak założyłam sobie konto na Netflixie, oszalałam. Zakochałam się w hiszpańskich serialach i "muy quapo" mężczyznach, dlaczego? Bo w środku czuję się jak latynoska, uwielbiam tą kulturę, ten brak zmartwień, brzmienie głosu. Kiedy pierwszy raz obejrzałam cały sezon "Gypsy" stwierdziłam, że moją ulubioną perfumą jest "Chance" od Chanel, tylko dlatego, że główna bohaterka ją używała, a przysięgam, że nawet nie wiedziałam jak wyobrazić sobie ten zapach. Patrzyłam jak się nią pryskała i co robiła po ich użyciu. Tydzień później miałam już swoją buteleczkę na toaletce. Po "Grand Army" zaczęłam interesować się cheerleaderkami, choć wcześniej trenowałam inny styl tańca. Chciałam poczuć jak to jest być właśnie nią. Kończąc "Spinning out" przetrenowywałam się na zajęciach, mało jadłam, zawalałam się obowiązkami sprawdzając czy ja też dałabym tak radę. A przy wszystkich lżejszych serialach typu "The bold type", "Valeria", "Emily w Paryżu" czułam się jedną z tych najbardziej szczęśliwych, niezależnych kobiet w mieście, które czerpały radość z każdej minuty życia.
Kiedyś uważałam to za normalne, że człowiek tak szybko utożsamia się z bohaterem i żyje jego życiem, ale w swoim życiu. Jednak te całe zachwycenie się bohaterem po chwili znika, a decyzje które podjęliśmy na podstawie wyimaginowanych bohaterów ciągną się za nami.
Dlaczego tak trudno zakochać się nam w drugiej prawdziwej osobie, a tak łatwo bierzemy przykład z nierealnego bohatera?