"Wierzę że gdyby cała publika nie była wtedy na haju, Hendrix, Grateful Dead i reszta tych hipisów niczego by nie osiągnęła". To są słowa Marty Friedmana, jednego z wirtuozów gitary, który popularność zdobył jako wiosłowy heavy metalowej grupy Megadeth, choć jego największe popisy miały miejsce wcześniej w zespole Cacophony, który stworzył wraz z innym geniuszem od sześciu strun Jasonem Beckerem.
Nie czas i miejsce by rozwodzić się jakim wspaniałym gitarzystą jest Friedman, bo oprócz wspomnianych formacji można dołożyć jeszcze kilka różnorodnych płyt solowych jakie nagrał. Przytaczam jego zdanie jako autorytetu w dziedzinie na której zjadł zęby.
Zajmijmy się Jimi Hendrixem uważanym przez wielu za najlepszego gitarzystę wszech czasów. Po pierwsze odstawmy zachwyty i subiektywne odczucia, mnie muzyka Hendrixa nigdy nie pociągała ale rozumiem że wielu szczerze zachwyca się jego twórczością i naturalnie ma do tego prawo. Chodzi jednak o coś innego, o chłodne podejście do jego umiejętności. Skupmy się zatem na nich.
Jimiego Hendrixa nie sposób nazwać wirtuozem gitary jeśli weźmiemy pod uwagę standardy jakie nakreślili ci, którzy przyszli po nim. Jego gra choć oczywiście robiła wrażenie była tak naprawdę sprytną sztuczką cyrkową polegającą na robieniu hałasu w sposób kontrolowany. Skupiała uwagę nie tyle na pojedynczych dźwiękach (których nie było aż tak dużo) co na ogólnym zarysie tego jak owe dźwięki przechodziły w następne. Ratowało go to przed kanciastym brzmieniem kiedy grał solówki, czyli maskowało efekt jaki wydobywały jego paluchy ślizgające się po strunach niczym niezdarny łyżwiarz po lodzie.
Takie panowały wówczas standardy w gitarowym graniu z przesterem, gdyż należy sobie zdać sprawę, że przester przesterowi nierówny i wiele tonów nie było po prostu w tamtych czasach dostępne. Hendrix nie był żadnym tam zielonym grajkiem, który nagle poczuł bluesa ale trenowanym w muzyce klasycznej gitarzystą. Sęk w tym że tej nie uczył się na gitarze elektrycznej. Sam gram na gitarze i wiem jak ciężko gra się z "twardym" przesterem kiedy gitara nie brzmi jak żyleta tylko ma kartonowe brzmienie. A granie na czymś takim porządnych solówek to męka (abstrachując już od faktu, że żadna porządna solówka nie ma prawa w takich warunkach odpowiednio zabrzmieć).
Hendrix w latach 60 ubiegłego wieku był faktycznie ponadprzeciętny. Tylko że niemal każdy gitarzysta w latach 80 to już co najmniej dwie klasy wyżej od Henia. Na porządku dziennym były wtedy techniki jak legato, sweep picking czy finger hammering. Z technicznego punktu widzenia Jimi Hendrix został więc wyprzedzony o lata świetlne, a jego popisy nie robią już takiego wrażenia na kimś kto poznał moc solówek Vaia czy Friedmana.
Tylko że nie wolno zapominać o jednej rzeczy. To jednak Hendrix zainspirował wielu późniejszych wirtuozów gitary i choćby z tego względu jego miejsce w historii rocka pozostanie niezachwiane.
Inne tematy w dziale Kultura