Kadr z fimu "Blade Runner 2049". Zdjęcie oficjalny zwiastun filmu.
Kadr z fimu "Blade Runner 2049". Zdjęcie oficjalny zwiastun filmu.
Alpejski Alpejski
2050
BLOG

Dla „panów tego świata“ wszyscy jesteśmy robotami

Alpejski Alpejski Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 76


 

Kiedy dowiedziałem się, że powstaje kontynuacja jednego z moich ulubionych filmów, jakim jest „Blade Runner” Ridleya Scotta nie byłem pewien czy to dobry pomysł.

Film Ridleya wydawał się pełny, muzyka go ilustrująca tak jak i on sama stała się kultowa. Parę lat temu Vangelis nagrał nawet nową płytę pod wpływem samego filmu, taką muzyczną erratę. Powstały trzypłytowy album, zawiera między innymi poruszającą recytację wiersza Matka Ildefonsa Gałczyńskiego, w wykonaniu Romana Polańskiego. Muzyka Vangelisa do tego filmu jest też kompletna, zamyka moim zdaniem warstwę ilustracyjną, otwierając nas na podróże w krainie fantazji, fantazji, która niestety nieuchronnie staje się rzeczywistością. Wszak to, co pokazywał ten film było nie do wyobrażenia w 1982 roku. A dziś? Dziś jadąc autostradą, rozmawiamy ze swoim samochodem, który potrafi nawet dowcipkować, kiedy nie zrozumie naszej komendy… Kiedy rozmawiamy przez telefon słuchają nas maszyny. To co piszemy czytają maszyny. Romawiamy z telefonem prosząc go o odpowiedź na pytanie, wyszukanie cytatu. Starcy w domach opieki opuszczeni przez rodziny i dzieci, zapomniani, niepotrzebni nikomu przytulają elektroniczne pluszaki, gadające foczki, misie… Ilu ucieka w świat marzeń i dziecięcych bajek, woląc elektronicznych przyjaciół niż prawdziwych ludzi? Tak jak grany przez Willama Sandersona mechatronik Sebastian? Świat przegonił niektóre wyobrażenia filmu. A prawdziwi ludzie wydają się porcelanowymi lalkami, zimnymi i nieczułymi.

Nie jest tajemnicą, że nasz świat pełen jest ludzi odmawiających nam, zwykłym śmiertelnikom posiadania duszy. Ci „panowie tego świata” nie kryją swoich przekonań, sami twierdząc, że dusza jest jedynie ich przymiotem. Ten film to wyraźne powiedzenie im – non possumus. Problem duszy i celu. Bycia i nieistnienia, przenikał każdy kadr filmu Ridleya. Co czyni nas istotami ludzkimi? Dusza? Czy nasze uczucia? Miłość, nienawiść, strach, szaleńcza odwaga? Geniusz i obłęd?

Kto nas uczynił? Kto nas unicestwi? Czy jest życie po tym czego doświadczyliśmy tu na ziemi? Śmierć jako koniec i początek? Czy tylko koniec? W pierwszym „Blade Runnerze” Rudger Hauer grający jedną z głównych postaci, robota i przeciwnika Harrisona Forda tytułowego łowcy, sam wymyślił monolog umierającego robota.

Genialne słowa skulonej na ulewnym deszczu, przestraszonej nadchodzącym końcem maszyny. Maszyny, wcześniej bezwzględnej wobec swoich stwórców, a teraz wyzwolonej i oczyszczonej życiem darowanym swojemu ludzkiemu prześladowcy. Tuli ona w rękach białego gołębia, w tle brzmi przejmująca muzyka Vangelisa, deszcz obmywa krew z jej twarzy i rąk. Ta krew rozpuszcza się w strugach wody tracąc intensywność i barwę, coraz bardziej i bardziej, aż staje się przeźroczysta jak deszcz.

I've seen things you people wouldn't believe. Attack ships on fire off the shoulder of Orion. I watched C-beams glitter in the dark near the Tannhäuser Gate. All those moments will be lost in time, like tears in rain. Time to die.

Maszyna umiera czysta i wyzwolona, bo kto uratował jedno życie, ten uratował pamięć o sobie, wbrew wcześniejszym słowom – te wszystkie chwile zaginą w czasie, jak łzy na deszczu.


Harrison Ford, tytułowy łowca odjeżdża w dal zabierając w podróż robota najnowszej wersji, w którym się głęboko zakochał, przepiękną Rachel. Nie wiedzą ile będą mieć czasu, ale postanawiają ten czas wykorzystać jak najlepiej…

Ten wątek staje się zaczepieniem fabuły najnowszego filmu „Blade Runner 2049”.

To nie jest film dla ludzi o słabych nerwach, tu obraz i muzyka nie są w stanie żyć samodzielnie, jak to było w pierwszej części. Tu do muzyki zatrudniono nie Vangelisa, ale Hansa Zimmera i Benjamina Wallfischa. Muzyka nagrana jest bardzo głośno, obraz jest trójwymiarowy, jego „gęstość” wydaje się ostateczna. Intensywność poraża, wręcz wciska nas w fotel. Tu chrupanie popkornowe kończy się po paru minutach i ludzie wychodzą z seansu z niemal pełnymi torebkami popcornu. Tu nie ma gonitwy obrazów, są długie ujęcia, wysmakowane kadry. Aktorzy grają koncertowo. Ciężar filmu spoczywa na barkach młodego muzyka i aktora Ryana Thomasa Goslinga i wywiązuje się on z tego zadania wspaniale. Na twarzy starego Harrisona Forda widać każdą autentyczną bliznę po jego rozlicznych lotniczych wypadkach, widać pokorę wobec upływającego czasu, w oczach nie ma już tego szelmowskiego błysku Indiany Jonesa, czy Hana Sollo. Zbyt wielu prawdziwych przyjaciół aktora odeszło przez te 35 lat od premiery pierwszego filmu.

Cisza w kinie jest jak na sali koncertowej, ludzie nie wytrzymują tej intensywności, przypomina ona i wydobywa z naszej podświadomości wszystkie nasze wzruszenia, śmierci bliskich i naszych kochanych. Kiedy muzyka cichnie na chwilę, słyszymy szelest chusteczek, tu łzy nie leją się na filmowym deszczu, ten film wyciska je z naszych oczu. Kiedy w finałowej scenie wreszcie brzmi znajomy wątek z Vangelisa, przed oczami mamy znowu maszynę, ale w podświadomości stają nam wszyscy przy śmierci, których asystowaliśmy. Nasi bliscy, ludzie, których ratowaliśmy bezskutecznie w górach i na zwykłej drodze, na chodniku, w rozbitym samolocie. Czujemy naszą bezradność wobec jej majestatu. Wiemy, że oglądamy ponownie umierającą maszynę, ale widzieliśmy jej czyny i właśnie ta śmierć, wobec tych czynów nadała jej godność, ludzki wymiar. Tu płatki białego śniegu niczym biel sukni Immaculaty, podkreślają czystość i niewinność istoty dążącej ku dobru. Wbrew nadziei, wbrew planowi, jaki wobec niej miał nikczemny jej kreator i pan. Tu pojawia się odpowiedź na pytania Dicka czy roboty śnią o elektrycznych owcach. One nie tylko śnią, one wierzą w coś więcej niż nikczemny ich pan i twórca, który je zaprojektował. Ta biel w tym filmie to odniesienie do transcendentalnego  Uniwersum. Odniesienie do twórcy ładu i prawdy, zaburzonej przez będących uzurpatorami bycia Bogiem. Tu już wiemy, kto jest diabłem, a kto zrozumiał cel życia, nawet sztucznego.

Nie zdradzę Wam fabuły, ani zakończenia, ten film Musicie zobaczyć sami, koniecznie w 3D i z dobrym nagłośnieniem na dużym ekranie kinowym. Nie czekajcie na Bluraya, i tak go kupicie po obejrzeniu, aby stał koło pierwszej części, na najwyższej półce Waszej biblioteki i zapewne wiele razy po niego sięgniecie.

To jeden z największych filmów SF jaki widziałem, tu nowoczesna technika filmowa spotyka się z niebywale skomplikowanym instrumentarium i muzyczną wiedzą kompozytorów. Ani jeden kadr, ani jedna nutka nie są zbędne i wzbudzają przejmujące alikwoty w naszej duszy. Wychodząc z kina choć przez sekundę nie mamy wątpliwości czy ona istnieje. Dobra robota panie Denisie Villeneuve!

Kiedy pojawiają się napisy, nikt nie rusza się z miejsc przez dobrych parę chwil, potrzebnych po to, aby po zdjęciu okularów 3D pokazać suche oczy. Ale inni pod tymi okularami ocierają ukradkiem łzy, jakby zaskoczeni, że one same płyną. Żyjemy przecież w czasach, kiedy wzruszenie jest bardzo rzadkim fenomenem…

Zobacz galerię zdjęć:

Olśniewająca robocica (Ana de Armas)  towarzyszka głównego bohatera. Zdjęcie: oficjalny zwiastun.
Olśniewająca robocica (Ana de Armas)  towarzyszka głównego bohatera. Zdjęcie: oficjalny zwiastun. Holenderska uroda Sylvi Hoeks jako kontrapunkt dla ciepłej "domowej" urody Any de Armas. Zwiastun filmu. Para idealna. Rayan Gosling nowy łowca i jego filmowa towarzyszka życia  Ana de Armas. Zwiastun filmu.
Alpejski
O mnie Alpejski

Nie czyńcie Prawdy groźną i złowrogą, Ani jej strójcie w hełmy i pancerze, Niech nie przeraża jej postać nikogo...                                                                     Spis treści bloga: https://www.salon24.pl/u/alpejski/1029935,1-000-000

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura