Sopot.
Mewy i rybitwy.
Słyszę donośny świergot, wszędzie ich pełno.
Tak oto dusza mi ulatuje przez krzyk.
Wysoko wynoszą ją na białych skrzydłach okrakiem siedzącą.
I wszystko milknie. Osiągnięty pułap chmur - granica hałasu przekroczona.
Za nią szeptem mówi tylko cisza. Decybelami świdrującymi. Ultradźwiękami jazgotliwymi.
Szarpie uszy, aż boli bezwzględnie.
Zamknij więc oczy - może przestanie?
Szeroko tak, by świt się rosą nie przedarł.
Wszystko przemija. Jutro nigdy nie nadchodzi.
Bóg w chowanego bawi się z chmurami, gdy kamienie podpowiadają.
I zacumował okręt małego kalibru wiatrem napędzany. Na piasku legł uzbrojony po zęby.
W apatię.
Fotografii niezliczonych blichtr nieodgadniony.
Inne tematy w dziale Rozmaitości