khavira khavira
337
BLOG

Józefa Mackiewicza wspomnienia wigilijne

khavira khavira Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Wspomnienia wigilijne

LiW, 1949 nr 99


 

Jaką to ładną rzecz napisał W.Trościanko o «żórawiach» w świątecznym numerze! A zaczął od banału. Zaczął bowiem od tego, bez czego nie zdarzyło się chyba pewnej kategorji szanującego pisma w Polsce na dzień Bożego Narodzenia, mianowicie od czyichś wspomnień z minionej wigilji. Wspomnienia takie były uświęconą tradycją, może nie taką jak opłatek, ale coś na równi z rybą, makiem, kisielem. W czasach gdy wycie syreny przeciwlotniczej nie było rzeczą powszechną, gdy uważano wycie wiatru w zadymkę za syntezę życiowej grozy, - szczególną, pokupnością i popularnością, z dreszczykiem sensacji, a przecież nie wkraczając w zakazany index bulwarowy, - cieszyły się zdarzenia skojarzone właśnie z zadymką. Jechał człowiek saniami, zdawało się miejscowość znajoma... No i wiadomo co później: wychodziła żeromszczyzna. Koń po pas w niegu i wilki. Nie bywało w dawnych czasach hitlerowców, bolszewików; były wilki. Dziś powiemy napewno, że dobre,stare czasy, ale tamtemu w saniach było straszno. - W domu stół zasłany białym obrusem po wierzchu pachnącego sianka (Bo siano musi przecie pachnieć, nie?) Czekają, tam, przy trzaskającym ogniu, ciepło. A on, oto, w lesie, białym od śniegu i czarnym od pni drzewnych, czy w polu, jak w matni złapany w zawieję. Tam świeczki na choince, tu wilcze ślepia. Kontrast klasyczny. Wieleż to takich opowiadań czasem prawdziwych, najczęściej zmyślonych, czytało się od lat najlepszych, dziecinnych począwszy. Bohater się zazwyczaj jakoś ratował, bo bez tego cóż by to był za bohater! Strzępy podarte, krwawe, a nie bohater! Głowa tu, noga tam rozwleczone, objedzone kości, z ubraniem, kożuchem czy futrem na poły. Tfu! Śmierć straszna i brzydka trzeba to przyznać. Ale nie starczało fantazji na jej wyobrażenie. Podobnie dziś wspomina się różne okrucieństwa minionej wojny, a prawie nigdy o najstraszniejszej ze strasznych śmierci jaką musieli ponosić marynarze w ciepłych morzach, zjadani żywcem przez rekiny. Takoż wilki rzecz okropna.

Przed wojną zabrnąłem kiedyś w taką miejscowość, nad graniczną rzekę Stwigę. Puszcza i puszcza. Do najbliższej stacji kolejowej, do Mikaszewicz, kilometrów bez mała dziewięćdziesiąt. Mróz stopni trzydzieści. I oto powiada mi spotkany na drodze chłop:

- Bo widzi pan, wilki są i takie i takie. A jest ludojedy.

Ejże?...

- A jakże. Jak który zakosztuje ludzkiego mięsa, to już później... Ot, chociażby w ta zima: szedł człowiek w sama, jak raz, wilja... - Ale opowiadanie skończyło się pointą nieoczekiwaną. Chłop był tknięty conieco zakordonową propagandą i strasznie pomstował na dyrektorów i urzędników mikaszewickich, słynnych tartaków. Wilki-ludojedy, wiadomo, ludzi jedzą. Kogoż będą jeść, wiadomo biednych, wioskowych ludzi będą jeść. A panowie zabawiają się. Wilków niszczyć nie dają, żeby polowac było na co. Czy to jest sprawiedliwość w naszym kraju?

Koń z zimna przestępował z nogi na nogę i podzwaniał niecierpliwie janczarkami - bubienczikami. Ja wyraziłem wątpliwość.

- Toż mówią panu: szedł człowiek, w samą jak raz wilja...

Chłop się doczekał. Przyszli bolszewicy, dyrektorów mikaszewickich tartaków diabli wzięli. No cóż, wyobrażam sobie, jakby tam dziś jeszcze stał na tym rozstaju leśnym, na «trybie», w puszczy, przy zamarzniętej rzece, przy wykrocie trzystoletniego chyba świerku, czapkę pewnie zepchnął na oczy i drapie się w głowę. Cóż ma powiedzieć: «Ech...»


 

***


 

Oto więc pierwsza wigilja bolszewika. Trościanko ma rację. Nie podobna pamiętać wszystkiego. Pamięta się fragmenty. Raczej zapach niż fabułę. Dla mnie przypadła ona na krótki okres, w którym Zbyszek namówił był mnie do pędzenia samogonu. Noc, gwiazdy, drzewa postękujące w lesie i t.d. Siedzimy w izbie ciepłej jak łaźnia, worki na oknach, wpatrzeni w płomień, który należy utrzymywać równomiernym. Zbyt zapewniony był w mieście, trzeba się było spieszyć bo tu wigilja, a tu gołoledź, a tu koń nie przekuty.

Do karjery samogońszczyka zniechęciłem się wskutek okoliczności zupełnie pobocznej, która jak sprawdziłem, nie znana była 99 procentom naszej ludności. Rzecz ta poprostu mnie rozzłościła. Chodziło o miarę. Litr, prawda? A kto mógł wiedzieć, że u nas w Polsce była nie jedna miara litra, a dwie! Zrobiliśmy szczegółową kalkulację, odmierzając skrupulatnie, z lekkim przelaniem, metalowym, stemplowanym litrem urzędowym. Wyszło tyle-to i tyle. Zleliśmy do bidonów od mleka dla kamuflarzu, świetny, sześćdziesięcioprocentowy samogon, przywieźli z dumą pierwszą porcję, zajechali na podwórko wileńskie, nakryli konia burką, zwolnili polpinkę, podrzucili siana, jednym słowem dotychczas wszystko jak się patrzy.

Ile - pyta były woźny wileńskiej filji «Kurjera Warszawskiego», aktualnie hurtownik samogonu.

- Trzydzieści litrów.

- Psia krew, późno panowie przyjechali. Dwunasta w południe, ludzie do wigilji za kilka godzin siadać będą, niema czasu mierzyć.

- Koń był niepodkuty, musieliśmy pożyczyć od sąsiada taką szkapę zdychającą, niech ją..!

- Możesz pan nie mierzyć - powiada Zbyszek - na słowo.

Istotnie, powodu do podejrzeń b. woźny filji «Kurjera Warszawskiego» nie miał żadnych. Rzecz, jak mówią, między ludźmi honorowymi. Ale zaczął rozlewać na prędce do butelek litrowych polskiego monopolu spirytusowego, aby dostarczyć najbliższym klijentom, spojrzał jakoś na bidony, zafrasował się, bo miał oko wyrobione.

- Oj, tu zdaje się tyle niema.

Zbyszek aż poczerwieniał: ..Jakto! - powiada - niema!

- A nu, zmierzymy.

W miarę jak zbliżało się dno, zaczynały nam miny rzednąć. A w końcu: co za wstyd! NIe trzydzieści a zdaje się niecałe 24-ry. Spojrzeliśmy po sobie. Ot tobie i samogoniarze! Taki «kant» na pierwszej tranzakcji, jak to się mogło stać!

- Czym panowie mierzyli?

- Jakto czym! Litrem, zwyczajnym litrem mlecznym.

- Ach, stęknął i machnął ręką.

Okazało się, że nasz polski litr wódczany, za taki uchodzący, nie jest wcale litrem, a około 1/5 wiecej. Tylko fachowcy o tym wiedzą. Nasz ludek, o którym powiadają, że jest zmaterializowany, a przecież nie znając tej prostej tajemnicy, wieleż to razy sprzedawał mleko w butelkach litrowych, nie wiedząc nawet, że siebie oszukuje. Zachwalana przez Zbyszka kalkulacja finansowa i wszelkie proporcje brały w łeb. To mnie trochę rozzłościło. I zaraz wszystko zaczęło się nie składać. Nie znalazłem co obiecałem kupić ze sprawunków do domu. Pieniędzy mało. Słońce co prawda świeciło w ciągu dnia tak silnie, że z dachu drewutni poczęło kapać jak na wiosnę, niebo blado niebieskie i sanna nawet ładna, wyślizgana, ale cóź z tego skoro koń pożyczony iść nie chce. A tu w dodatku bicza zapomniałem w sieniach u byłego woźnego. Zanim wybrałem się z miasta (Zbyszek został na wigiję u znajomego), zrobiło się późno.

Już nie jedna gwiazda wigilijna, a ich cała normalna masa wysypała ma firmament. Mrugają, kpią z biednego człowieka. Wiatr za miastem, zaraz za krzyżem przy rozstaju staro-ejszyskiego traktu, dmuchnął raz, drugi, mroźny, a później już uczepił się i nie puścił, i tylko «wiii...» w drutach telegraficznych przydrożnych, a co słup, to mu odpowiada basem: «huuuuu...»

Pusto w polu. Pusto, zimno, śnieg miejscami zwiany, płozy szorują po gołoledzi, koń sie potyka i coraz to przystaje, zdechlak. Światełka w chatach dalekich, ledwo gdzieś widoczne wśród leśnych horyzontów. Przypomniałem sobie «wspomnienia wigilijne» czytane za młodu. Żeby tu choć wilk, a to zając przebiegł drogę na zły znak. Żeby to koń ponosił, a to wlecze się noga za nogą nawet nie truchtem, wprost stępa idzie, przeklęty i nima go czem popędzić. Gdyby choć źdźbło romantyczne było w całej przygodzie, a tu tylko się człowiek garbi, kurczy w sobie, siada bokiem to tak, to siak - nic nie pomaga, wiatr włazi za kołnierz jak wesz.

Późno. Noc. W domu żona czeka z wigiją. I jak tu nie powiedzieć: «Ech».

Koń stanął.

Dygresja: wieleż to razy słyszało się słuszne pomstowanie, ile razy ja sam wykrzykiwałem ongiś: «Wieszać-by tych chłopów za połamane drzewka! Żadnej drogi nie można u nas obsadzić, zaraz chamstwo wyłamie wszystko jak na złość!» - Ot, i przyszło się, jak to mówią, samemu. Wyłażę z sań, zgrabiałymi z mrozu rękami wyłamuję pręt młodego drzewka zasadzonego przy drodze i popędzam koniem. Poszedł, ale pręt się złamał. Wyłażę, łamię znowu, a przyznam, iżbym w swej biedzie i chłodzie, nie zawahał się wyłamać wszystkich gdyby o to chodziło. Tak to każda rzecz wygląda inaczej z dołu niż z góry. Tymczasem jeszcze szmat kilometrów przede mną.

Na przejeździe kolejowym wyrosła nagle postać milicjanta z karabinem. Djabli go wiedzą czego szukał w tę noc, wśród zaśnieżonych, pustych równien. Może szedł, może wracał z jakiegoś zaproszenia, dość, że zatrzymał mnie i pyta:

- Dokąd jedziesz?

Wiadomo co się odpowiada:

- Do domu.

Spojrzał na bidony:

- Mleko woził?

Nie odpowiem przecie, że samogon.

- Mleko - mówię i nagle robi mi się straszno. Niechby spróbował otworzyć pokrywy, a tu wyziew samogonu w nos go uderzy na mrozie jak pięścią. Żeby to kiedyindziej ale w taką noc. Ot los! Na szczęście postukał tylko lufą w blachę, sprawdził, że puste i poszedł swoją drogą.

Odetchnąłem z ulgą i była to pierwsza radość tej nocy wigilijnej.

J.M.

 

khavira
O mnie khavira

Kraj nasz - to ziemie byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego - to tradycja ludów, które niegdyś w Wilnie miały swą stolicę - to amalgamat krwi litewskiej, polskiej, białoruskiej, przemieszany z żydami, tatarami, karaimami, starowiercami ! To kraj szeroki mający ośrodek w naszem Wilnie, jak w soczewce skupiającym ideę i myśl ześrodkowującą dążenia krajów odwiecznie stąd rządzonych. Wilno to miejsce święte, to Mekka tylu narodów, szczepów i ludów, to ukochanie tych wszystkich, którzy w szerokim promieniu tego Znicza się rodzili, trwali, pracowali, cierpieli i kochali.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura