Mój kolega ostatnio stał nad grobem. Nie w sensie, że poszedł na cmenrza zapalić świeczkę, tylko po prostu umierał. Już mu się błogo robiło, tylko trochę chłodno i prosił, żeby go okryto cieplej. Zza drzwi dochodziły odgłosy toczącego się konsylium lekarskiego w jego sprawie („kur...kur.... Co się dzieje? o ja pier.. co robić?") i co jakiś czas któryś łapiduch wchodził do niego do pokoju i pytał z przylepionym do ust miłym uśmiechem „No i co tam, panie Adamie, jak się pan czuje?”.
W tej sytuacji wkroczyła kochająca żona i mówi mu „Nawróć się, poganinie jeden! Wołać po księdza?”. Trzeba tu dodać, że kolega jest wierzącym i praktykującym ateistą. Zaczął myśleć, na ile mu pozwalał jego stan: „Są dwie opcje: albo Boga nie ma, albo jest. Jeśli to pierwsze, to w zasadzie wszystko jedno. Ale jeśli to drugie? A to gorzej. Bo przecież Bóg, jeśli jest wszechwiedzący, to przecież będzie wiedział, że nawróciłem się tylko w obliczu śmierci na wszelki wypadek. I na dodatek nie będę miał po tamtej stronie wymówki, że nie wiedziałem. E tam, nie będę ciął ch..., nie nawracam się! A jak umrę, to jakoś się dogadam, powiem, że nie wiedziałem że On jest, jakoś się to załatwi.”. I się koniec końców nie nawrócił. Ale za to lekarze stanęli na wysokości zadania - okazało się że prócz rzucania mięsem potrafią też leczyć. Kolega jakoś stanął na nogi i mógł mi to przy piwie opowiedzieć (piwo piłem ja, on raczej już nie wypije za wiele).
Pośmiałem się, dopiłem, poszedłem do domu, ale temat mi został w głowie. Dlaczego ja właściwie wierzę w Boga? Mógłbym być taki jak mój kolega i też miałem taki moment postanowienia – w lewo albo w prawo, nie w tak drastycznych okolicznościach, ale też w obliczu zmian musiałem dokonać wyboru. No i wybrałem. Ale dlaczego właśnie tak? Zapomniałem dlaczego i przyzwyczaiłem się traktować wiarę jako coś oczywistego – a przecież tak nie jest. Opowieść kolegi kazała mi sięgnąć pamięcią, poszukać odpowiedzi na to pytanie.
To był proces, długi. Na pewno miało znaczenie, że spotkałem na studiach ludzi wierzących a przy tym dysponujących dużą wiedzą i odwagą głoszenia swojej wiary, których mogłem podziwiać. Ale to było za mało.
U fundamentu stoi taka obserwacja: jest dajmy na to zdarzenie, które trudno wytłumaczyć. Takie np. objawienia fatimskie czy inne cudowne zdarzenie. Można wobec niego zachować się dwojako – albo próbować je zrozumieć, albo zbagatelizować. Pierwsza postawa może nam pozwolić zrozumieć zdarzenie poprzez wpisanie go w opisywalne naukowo zjawiska, ale może też wieść nas ku rzeczom, które są nieopisywalne, a tym samym z kierunku wiary. Druga postawa, postawa bagatelizująca, jest w moim przekonaniu sposobem na aprioryczne wycięcie z perspektywy poznawczej pewnego zakresu zjawisk określonego jako wykraczające poza racjonalny obraz świata. Jest to więc postawa zawężenia sposobu, w jaki poznajemy świat i ogranicza nas jako ludzi rozumnych. Znakomicie ujął to Tarantino w pamiętnym „Pulp fiction”. Jak wszyscy pamiętamy, dwóch bandytów zajęło krańcowo odmienną postawę wobec niezrozumiałego zjawiska, którego byli świadkami i które ocaliło im życie. Jeden z nich, Vincent, powiedział na to „oj tak, oj tam” i postanowił dalej wieść życie gangstera (krótkie – jak dowiadujemy się z filmu). Drugi z bandytów – Jules – potraktował zjawisko poważnie i postanowił się nawrócić. Wg Vincenta – postanowił zostać żulem.
Mi jest bliższa postawa Julesa. Wobec zjawisk, które nie umiem wyjaśnić, z który najważniejszym jest zmartwychwtanie Jezusa, zająłem stanowisko chęci zrozumienia, a nie wyrzucenia z pamięci. Nie zgadzam się na przyjęcie postawy odrzucenia pewnych zjawisk i obserwacji na podstawie przyjętego zawczasu katalogu rzeczy możliwych i niemożliwych. I to właśnie finalnie poprowadziło mnie ku wierze.
A co do mojego kolegi, to chciałbym polecić mu jedną z przypowieści ewangelicznych, tę o praconikach. Było to tak: właściciel zakładu chodzi sobie po mieście, patrzy, a tu siedzą jacyś bezrobotni i nic nie robią. Spytał, czy by nie poszli „robić” u niego. O ni na to „Za ile?”. On na to „Za stówę”. No to poszli. Potem w południe znowu wyszedł po coś i widzi drugą taką samą ekipę. Powiedział im: „Panowie, chodźcie do mnie robić, płącę stówę dniówki”. A oni na to - „Już jest południe”. A on ”Spoko, spoko, dostaniecie jak za całość”. No to poszli. I jeszcze pod wieczór, spotkał jakieś kolesia obijającego się, i go wziął do pracy. I też za stówę! Wszyscy, i ci co poszli do roboty rano, i ci w południe i ten co poszedł z samego wieczora, dostali taką samą wypłatę. Ha – sprawiedliwość Boga nie jest taka jak człowieka. Tak więc mój kolega powinien się nawrócić i niczym nie przejmować. Byle zrobił to szczerze.
Ps. Przypominam, że startuję w wyborach z listy Nowej Prawicy, okręg 7, lista 7, miejse 15.