Moje nadzieje nie zawsze się spełniają, ale zawsze mam nadzieję.
Owidiusz

Wśród rzeczy i spraw, które rozśmieszają mnie nieustannie oraz nieodmiennie jest przekonanie wielu ludzi, iż są równi Bogu. Ta identyczność deklarowana jest najczęściej podczas sporów; również na S24. Wtedy to dyżurni rezonerzy z błyskiem w oku dowodzą „prawd” wykoncypowanych przy współudziale umysłów własnych, które – rzekomo – są prawdziwie najprawdziwszymi i jeśli nawet łaskawie dopuszcza się wobec nich polemikę, to z całą pewnością są one co najmniej równorzędne z zasadami głoszonymi przez Ewangelię i Ojców Kościoła. Kwestie te dotyczą całego spektrum życia człowieczego, porządku społecznego, etyki, moralności, polityki, seksualności, wychowania i czego tam jeszcze.
Nikt, czy prawie nikt, spośród apostołów laickiego kodeksu postępowania nie przyznaje się, iż właściwie wszystko co wypuszcza w przestrzeń publiczną posiada zakotwiczenie w wielowiekowej tradycji i – sic! – chrześcijaństwie. Bo przecież skąd wściekła feministka lub piewca walki z „obsukurantyzmem” wiedzą co jest dobre, a co złe? Kradzież to czynność godna pochwały czy nagany? Skazanie na śmierć głodową członka rodziny należy potępić czy przyjąć z aplauzem? Kłamstwo trzeba postponować czy komplementować? Składanie ofiar z ludzi to barbarzyństwo, czy też usprawiedliwione zachowanie? No jak? A przecież w realnym świecie ocena ww. zachowań wyglądała bardzo różnie. „Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy to jest zły uczynek. Dobry, to jak Kali zabrać komuś krowę” nie jest wymysłem H. Sienkiewicza. To opis rzeczywistości. Odprowadzanie zniedołężniałych rodziców w głuszę, by tam pomarli z głodu i nie stwarzali kłopotów swym potomków, to nieomal standard panujący do niedawna w wielu regionach świata; w tym jeszcze w XVIII w. u naszych zachodnich sąsiadów. Celowe mówienie nieprawdy do dziś bywa usprawiedliwiane w niektórych kulturach. Duszenie, skracanie o głowę lub spalanie na stosie ludzi w imię zyskania przychylności bóstw było praktyką powszechną. Więc jak? Czyżby świadomość niestosowności takich zachowań stanowiła immanentną cechę każdej żywej istoty, czy też jawi się jako dorobek konkretnej cywilizacji? Obstawiam to drugie.
Jestem przekonany, że rozchwianie cywilizacyjne i nawoływania do powrotu do barbarzyństwa nie biorą się znikąd. Oczywiście zidiociałe nawoływania zamieszkujących szklane wieżowce dzikusów są po części wynikiem propagandy czynników wrogich cywilizacji zachodniej. Tych przecież nie brakuje. Tak samo jak nie występuje deficyt – pardon! – durniów ulegających takim pokusom. Istnieje jednak znacznie poważniejsza przyczyna, z powodu której agitacja współczesnych lewackich troglodytów odnosi sukcesy. Co mam na myśli? Jestem głęboko przekonany, iż kwestie zawiłe najlepiej wyjaśniać na konkretnych przykładach. Z tej przyczyny wykorzystam jeden, ale niezwykle wymowny i instruktywny.
Na przełomie XII i XIII stulecia znaczną część Europy podbijały idee paulicjan. Ta powstała w Azji Mniejszej sekta wykazywała się nietuzinkową ekspresją i zdolnością do ekspansji. Zaraziła Bałkany, część Italii, ziemie dzisiejszej Szwajcarii, Nadrenię oraz południową Francję. Podobno sekta próbowała zapuścić korzenie także na Morawach, w Anglii i na płw. Pirenejskim. Na naszym kontynencie kontynuatorów ormiańskiej herezji zwano m.in. bogomiłami, waldensami i katarami.
Aby uzasadnić określenie „sekta” pozwolę sobie krótko przybliżyć założenia tego ugrupowania. Otóż, jej członkowie uznawali, że świat materialny został stworzony przez „Złego”, a ten jest równy dobremu Bogu. Jako deklaratywni zwolennicy „dobra” oczekujący nadejścia Królestwa Bożego sądzili, iż zwycięstwo jasności nad mrokiem może dokonać się li tylko przy ich współudziale. Ten zaś miał polegać na bezlitosnej walce z opresją cielesności, kontestowaniem hierarchii społecznej i kościelnej, podważaniu praw rządzących światem. W tym celu zwolennicy tej grupy wyznaniowej podejmowali heroiczne wysiłki by… zniszczyć samych siebie. Skoro bowiem ciało człowieka było „wyprodukowane” przez złego boga, to należało wyrażać zdecydowany sprzeciw wobec jego intryg. Zatem… Dokonywano gromadnego biczowania się, prowadzono masowe głodówki (aż do śmierci), praktykowano zbiorowe orgie, systematycznie poddawano kobiety aborcjom, morzono głodem dzieci, zaprzestano hodowli zwierząt, odmawiano służby w wojsku, profanowano katolickie świątynie, wyniszczano swe organizmy ciągłymi głodówkami… Wreszcie zabijano reprezentantów Kościoła Rzymskiego i wszelkie inne osoby zgłaszające zastrzeżenia wobec ideologii albigensów. Działania te miały przybliżyć panowanie „Boga” na ziemi. Na skutek tegoż aktu wszyscy mieli stać się równymi, szczęśliwymi i zdrowymi, a wszelka ziemska władza miała zniknąć. Oczywiście poza wywodzącymi się spośród heretyków „doskonałymi”. Ot, taki średniowieczny komunizm…
Zdarzyło się jednak tak, że średniowieczni bolszewicy spotkali godnego siebie przeciwnika. Okazał się nim urodzony na hiszpańskiej prowincji Domingo de Guzman (1170-1221). Człowiek ten powodowany silnym przekonaniem, iż podbijające znany mu świat koncepcje są w zasadzie ideami antyludzkimi podjął się zadania dania im zdecydowanego odporu. I co ważne, stosowany przezeń modus operandi nie był kalką zachowań hierarchów Kościoła Rzymskiego, którzy z wysokości swych urzędów napominali i grozili odstępcom. Ta metoda nie przynosiła oczekiwanych skutków, tym bardziej, że wirusem ówczesnego komunizmu zaraziła się spora grupa możnych, otaczająca opieką zwolenników herezji. Co ważne, ówczesny Kościół Katolicki pogrążył się w odmętach doczesności. Spory polityczne, walki o tron Piotrowy, zmagania z burżuazją miast italskich i cesarzami niemieckimi zaprzątały głowy ówczesnych papieży. Kwestie wiary zeszły na drugi plan, gdyż mamona i ziemska potęga stały się bożkami następców św. Piotra i niemal całej kardynalskiej zgrai.
Domingo de Guzman był człowiekiem nietuzinkowym. Pomijając sprawy związane z jego osobistymi przeżyciami trzeba wspomnieć, iż posiadał wyjątkowe zdolności oratorskie, umiejętność zjednywania sobie współpracowników, olbrzymią empatię, siłę woli i odwagę. Nie wahał się wygłaszać kazań w ośrodkach opanowanych przez kacerzy. Gdy nie znajdował posłuchu potrafił wielokrotnie pojawiać się w środowiskach jemu wrogich. Jak wspominał niemal współczesny mu J. de Voragine w swej „Złotej legendzie”: „Wrogowie prawdy wyśmiewali go, pluli na niego, obrzucali go błotem i wyrządzali mu inne zniewagi tego rodzaju lub przywiązywali mu na plecach słomę na pośmiewisko. Gdy jednak grozili mu śmiercią, on nieustraszenie odpowiadał: „Nie jestem godny chwały męczennika, nie zasłużyłem jeszcze na taka śmierć”. Dlatego też przechodząc przez okolice, gdzie miały być nań przygotowane zasadzki, nie tylko nie lękał się, ale nawet szedł śpiewając wesoło.” Mimo panującej nieprzyjaźni udało się de Guzmanowi przekonać całe mnóstwo ludzi do porzucenia komunizmu. Mało tego! Bez gróźb i rzucania anatemy pozyskał wysokich heretyckich hierarchów i cała masę sprzyjającej heretykom szlachty.
Życie pokazało, że wierni Rzymowi biskupi i kardynałowie nie potrafili przeprowadzić rekonkwisty. Nie tylko dlatego, że ich umysły zaprzątały sprawy ziemskie. Polityka, pieniądze, kobiety… Także z tej przyczyny, iż wielu z nich zwyczajnie i po prostu… utraciło wiarę. Trzeba było skromnego człowieka z zagubionej pośród suchych wzgórz hiszpańskiej prowincji aby ponownie tchnąć ducha w lud i „zarazić” go przesłaniem Ewangelii. Efekty pracy Domingo de Guzmana, czyli św. Dominika, przyprawiały o zawrót głowy. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że gdyby on i jego uczniowie dostali nieco więcej czasu, to nie było by potrzeby interwencji sił ościennych. Niestety, polityka i żądze zdobyły przewagę. Tysiące zakutych w żelazo rycerzy z północnej Europy runęło na ziemie Prowansji i przez wiele lat pustoszyło tą piękną krainę; aż do ostatniego albigensa.
Św. Dominik nie był jedynym mężem opatrznościowym swego czasu. Obok niego prowadzili działalność tacy herosi jak św. Franciszek, bł. Jordan z Saksonii, św. Klara z Asyżu czy św. Jacek Odrowąż. Wszystkie te osoby łączyła wiara w przekaz Chrystusowy i rozumienie praw rządzących światem. Nie mieli zamiaru wywracać go na nice i topić we krwi. Chcieli go po prostu – zgodnie z nauczaniem Chrystusa – uczynić lepszym do życia. Byli osobami tego formatu, że nawet największy współczesny światoburca nie byłby godny wiązać im butów. A przy okazji bronili naszej cywilizacji…
Gdy dziś staram się zrozumieć gorączkę trawiącą nasz krąg kulturowy stawiam sobie jedno pytanie: do czego nas to doprowadzi? Przecież pomysły serwowane przez lewackich burzycieli porządku mają według ich zamysłu uczynić świat lepszym, a człowieka wolnym. Od wszystkiego! Doprawdy? Wszystkie tego rodzaju eksperymenty kończyły się stosami trupów i zapaścią cywilizacyjną. Czyż nie byłoby lepszym skoncentrować się na cyzelowaniu istniejących mechanizmów? Uznaniu, że natura człowieka jest ułomna, lecz nie jest absolutnie zła? Że walka z naturą i odwiecznymi prawami nie ma widoków na ostateczny sukces? A może odwoływanie się do najniższych instynktów jest działaniem podłym i bezrozumnym?
Jestem dorosłym człowiekiem i wiem, iż moje pytania spotkają się z murem milczenia. Swoisty kult destrukcji jest genetyczną cechą rewolucjonistów spod sztandaru zapiekłych wrogów tradycji. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy wszelkie znaki na niebie i ziemi dowodzą, że podgrzewanie atmosfery prowadzi prostą ścieżką do totalnej destrukcji. Dlaczego? Moim zdaniem wywrotowcy niemal we wszystkich krajach świata uzyskali carte blanche i z niej korzystają. Jedyną przeszkodą, potencjalnie skuteczną, mogliby postawić ludzie pokroju św. Dominika. Czy żyją w dzisiejszej Hiszpanii, Szkocji, na Litwie, Węgrzech, Słowacji, w Chorwacji, we Włoszech, Francji, Belgii, Anglii, Australii a może w Polsce... Tak, właśnie oni, a nie niemrawi purpuraci, którzy prawdopodobnie uznali się za pokonanych. Dlatego piszę te słowa i patrząc na pęknięty Krzyż wołam: gdzie jesteś (nowy) św. Dominiku?!
-------------------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo