Beret w akcji Beret w akcji
741
BLOG

Wspomnienia z Powstania Warszawskiego - Część 53

Beret w akcji Beret w akcji Polityka Obserwuj notkę 21

Barbara Kamińska -Lenard "Basia" Szpital polowy Wilcza 61

Ze szpitala powstańczego do szpitala jenieckiego w Zeithain

Nadszadł tragiczny moment kapitulacji. Od chwili, kiedy dowiedzieliśmy się, że nastąpi, do momentu zobaczenia pierwszych formacji niemieckich upłynęło jeszcze trochę czasu i te chwile oczekiwania były bardzo trudne. Mimo bowiem podpisanych umów kapitulacji gwarantujących nam prawa kombatanckie, w podświadomości każdego z nas tkwiła obawa - jak nas potraktują? Nasze obowiązki znacznie się zwiększyły, bo służba sanitarna - ta, która całkowicie dobrowolnie zdecydowała się towarzyszyć rannym do niewoli - musiała ich przygotować do wyjazdu. Przedtem jeszcze trzeba było odnieść ciężko rannych, nie nadających się do transportu, do wyznaczonych szpitali, a także spenetrować opuszczone miasto w swoim rejonie dla sprawdzenia, czy w mieszkaniach i piwnicach nie zostali ludzie starzy, niedołężni, chorzy, bo i takie wypadki się zdarzały. Trzeba było wtedy wydobyć ich z ruin i odprowadzić lub odnieść do punktów zbornych. W tym celu wydano nam numerowane opaski PCK i dwujęzyczne zaświadczenia, stwierdzające, że jesteśmy pracownikami Polskiego Czerwonego Krzyża uprawnionymi do poruszania się po mieście.

Pamiętam, że chwilami miałyśmy łzy w oczach ze zmęczenia, bo dźwiganie noszy przez zagruzowane ulice nie było łatwe, a mężczyzn było bardzo mało; w pomocniczej służbie sanitarnej przeważały przecież kobiety, wśród sanitariuszek głównie młode dziewczęta takie jak ja. Potem penetrowaliśmy opuszczone mieszkania i sklepy, żeby zgromadzić wszystko, co było potrzebne do transportu: pościel i jakieś ubrania dla lżej rannych ( z perspektywą, że przecież i ci ciężej ranni zaczną zdrowieć), środki opatrunkowe i medykamenty, a także żywność. Trudno uwierzyć, ale udało nam się dość dużo zgromadzić, bo przecież ludność cywilna opuszczając Warszawę pozostawiła cały swój dobytek. W tych wędrówkach tragizm sytuacji pogłębiał widok zniszczeń miasta usianego grobami, zniszczeń, z których skali nie zdawaliśmy sobie sprawy, zamknięci przez dwa miesiące w kręgu najbliższych ulic naszego "Szpitala polowego Wilcza 61".

Wreszcie 7 października nastąpił transport na Dworzec Zachodni, załadowanie do wagonów (bydlęcych przystosowanych do przewozu wojska, personelu i lżej rannych, a pulmanowskich dla ciężko rannych) i odjazd w nieznane. Polskim komendantem transportu był dr Stanisław Bayer "Leliwa", komendant naszego szpitala. Ze służby sanitarnej z Wilczej 61 jechało nas 6: pielęgniarka "Kazka" i "Teresa" oraz sanitariuszki "Tapta", "Irka", moja przyjaciółka "Hanka" i ja.

Z trzech transportów, które odeszły z Warszawy, nasz był tym, który przeżył chwile grozy w Łodzi, kiedy to Gestapo usiłowało nas przejąć i osadzić w obozie w Radogoszczy. Uratował nas nie tyle Wehrmacht, który w imię zasady "Ordnung muss sein" walczył o wypełnienie swego zadania, ile wspaniałe, odważne społeczeństwo Łodzi, które zareagowało na naszą obecność tak spontanicznie i gorąco, że skłoniło to najwyższego dygnitarza NSDAP do szybkiego wyekspediowania nas w dalszą drogę. W usłyszanej przez naszą komendę rozmowie z Berlinem jego argument był komplementem dla nas: "Nie po to przez pięć lat pracowaliśmy nad wyplenieniem polskości w tym kraju, żeby naszą robotę w ciągu kilku godzin diabli wzięli. Pod żadnym pozorem nie zgodzę się na pozostawienie tutaj tych ludzi".

13 października osiągnęliśmy miejsce przeznaczenia: Zeithain - Reserve-Lazaret (Kriegsgefangenen) Stalag IV B (Muehlberg) nad Łabą. Wielki, międzynarodowy szpital jeniecki, w którym każda nacja oddzielona była drutami od drugiej wewnątrz obozu i całkowicie odizolowani, niewidoczni jeńcy radzieccy.

Nasze przybycie wzbudziło życzliwą radość Włochów i Jugosłowian i wielkie wzruszenie naszych Wrześniaków z 1939 roku. Przydzielono nam jeden, ogrodzony drutami kwartał (na 2500 osób z dwóch transportów, w tym co najmniej 1600 rannych i chorych) z dwudziestoma zniszczonymi i straszliwie zapluskwionymi barakami. Nie pomagało podpalanie świecami i zapałkami, spadały na nas całe bataliony tych stworzeń. Była to udręka, szczególnie dla rannych leżących w gipsach. Wreszcie, po interwencjach, przeprowadzona została dezynsekcja. Nie opuszczało nas uczucie dojmującego głodu, bo nasi gospodarze okradli nas z większości przywiezionej żywności, a przydzielane przez nich porcje pseudo-zupy, dwóch kartofli i kawałka gliniastego chleba nie mogły zaspokoić elementarnych potrzeb. W tej sytuacji skarbem stały się składkowe paczki, które na wieść o naszym przybyciu nadsyłali do obozu jeńcy z innych oflagów i stalagów, nie tylko Polacy. Ich wartość materialna nie była może tak duża, ale moralna ogromna - pozwalała wierzyć w solidarność ludzką.*

W tych dramatycznych warunkach, dzięki ogromnej pracy personelu szpitalnego i gospodarczego i talentom organizacyjnym i dyplomatycznym polskiego komendanta płk. dr. Leona Strehla (dr "Feliks" komendant Szpitala Ujazdowskiego i Szef Sanitarny KG AK), w bardzo krótkim czasie stworzony został sprawnie działający organizm szpitalny, z blokiem operacyjnym, pracownią rentgenowską, laboratorium analitycznym, apteką i...oddziałem położniczym (!), a także pełnym zapleczem gospodarczym. Było to oczywiście możliwe dzięki ewakuowaniu z Warszawy wraz z rannymi sprzętu medycznego, leków i niezbędnego wyposażenia. Zadbano również o urządzenie kaplicy i świetlicy. Wkrótce, dzięki inwencji grupy utalentowanych osób, świetlica stała się miejscem różnorodnych imprez kulturalnych i działań szkoleniowych ku radości obozowiczów.

Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (21)

Inne tematy w dziale Polityka