Brun Brun
314
BLOG

ORP WICHER

Brun Brun Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

   Tam na wodzie. Późnowrześniowe popołudnie, miękkie i słoneczne, ciepłe jeszcze ciepłem niedawno  minionego lata zamieniło się w noc. Jak to już o tej porze roku, po jesiennemu  kontrastowo ostrą w oziębłym po zachodzie słońca powietrzu. Mieliśmy po szesnaście  lat, niewielki jacht i dobre dwie godziny halsowania do Helu, czyli do domu.   

Szliśmy gdzieś tam od Jastarni z wiatrem za cypel bo jazda była fajna, aż do miejsca  gdzie rozsądek podpowiedział by się odłożyć na wiatr bo niedziela właśnie się  skończyła a trzeba było na rano dojechać autobusem do szkoły czyli, jak dla nas  trzech na tym malutkim pokładzie, do Gdańska i Gdyni.

Pierwszy hals poszedł w  Zatokę.     W drugiej połowie lat siedemdziesiątych Trójmiasto nie było jeszcze tak  iluminowane jak obecnie. Blask świateł miasta obserwowany z niskiego pokładu niknął za  horyzontem. W lewo od dziobu wzeszedł wielki Księżyc a pochylona tężejącym wiatrem  łódka wtuliła się w smugę księżycowego na wodzie blasku. Lekki trzepot wybranych na  blachę żagli, bryzg wody od nawietrznej na chwile zapalony księżycem. Rozpryśnięty w  przodzie genuii, która już dolnym likiem zaczęła łapać morze.

I wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, bez żadnego hałasu prócz zwykłych odgłosów morza, tego trzepotu żagli na  wyciągniętym tylnym liku, uderzeń fali w  dziób, kropel wody strząsanych z  dziobowego żagla, czasem krótkiego drżenia strunowego olinowania, nic ponad to, przez  smugę księżycowego blasku przemknęła czarniejsza od nocy sylwetka. Z prawa na lewo,  od Gdyni w kierunku morza. Najeżona lufami, z cieniem trójnożnego masztu przed  zgrabnym kominem. Potem za chwilę, kiedy zniknęła pierwsza, druga, trzecia i czwarta.  

Szły bez świateł w szyku torowym w jakimś sobie tylko znanym celu.

   Ponieważ wszyscy byliśmy z Helu i ten kawałek Zatoki był naszym kawałkiem Zatoki to wiedzieliśmy świetnie i bez słów, że te czarne sylwetki, które już zdążyły  rozpłynąć się w mroku nocy to polskie trałowce radzieckiego projektu 254.

Trzeba  wiedzieć, ze trałowiec projektu 254 był okrętem o najładniejszej chyba, w naszej  marynarce, sylwetce. Wzniesiona i długa dziobówka zwieńczona półwieżą armaty  przeciwlotniczej 37 mm, nad tym poczwórnie sprzężone NKM, wysoki i odkryty pomost  bojowy, rasowy maszt, krótki i szeroki komin za nim kolejna półwieża i niski pokład  rufowy ze spienionym w kilwaterze morzem.

W nocy i z profilu, bez punktów odniesienia  pozwalających wymierzyć ich rzeczywisty rozmiar wyglądały na małe niszczyciele. 

  Pochodzenie tej sylwetki jest wprost z paktu Ribbentrop Mołotow, z czasów kiedy w  jedną stronę płynęły surowce i materiały w drugą zaś technologie. Przez chwilę  mieliśmy przed sobą zgrabne okręty o sylwetkach niemieckiego pochodzenia, dezajen taki. Zamurowało  nas bo ten obrazek jakby żywcem był przeniesiony z nie tak odległej wówczas historii,  był obrazkiem, który przez lata prześladował komandora De Waldena, dowódcę, we  wrześniu '39 kontrtorpedowca Wicher.

Kawałek na północny wschód od tej naszej pozycji  ujrzał dokładnie to samo, niemieckie sylwetki okrętów, w szyku torowym i z  wygaszonymi światłami poruszające się w blasku księżycowego światła. Wszystkie elementy celów były wypracowane, wystarczyło dać sygnał.

Stefan De Walden sygnału nie  dał, był bowiem przekonany, że osłania inne polskie okręty, a strzały zdekonspirowały  by operację minowania, o której nie wiedział, że była odwołana. Był za to, po wojnie,  niesłusznie postponowany.  

   Z trudem przełknąłem ślinę, bo wszystkie te historie raptem stanęły mi przed oczami i, nie wiedzieć czemu, w gardle. 

Rozwiało się w międzyczasie do piątki. Łódka kołysała się coraz gwałtowniej na  rozświetlonej księżycem krótkiej, ale stromej fali. Morze przybrało ten  charakterystyczny nocny wygląd. Biała piana łamiącej się fali wpadała w ten sam  odcień co bladoczarne, bo oświetlone banią Księżyca niebo. Doliny pozostawały ciemne,  czasem tylko eksplodowały bielą wody spływającej z naszego małego pokładu dziobowego.  

Genua to już było za dużo.

   Trzasnęliśmy zwrot. Zamieszanie w kokpicie, liny się plączą, nawietrzny szot, zanim zostanie owinięty na kabestanie, trzepocze się gwałtownie, wali o pokład i o  wanty. Sternik zapiera się o długi rumpel, walczy przez chwile z tym martwym, a  jednak żywym kawałkiem drewna. 

   Zagłówek materaca z koi, w ciągu dnia wyniesiony na kokpitową ławkę, wraz ze zmrokiem zapomniany i pozostawiony, teraz przypadkiem kopnięty łukiem wylatuje za  burtę. Przez chwile zapalił się tym Księżycem na  szczycie fali, zanurkował w ciemną dolinę, mignął jeszcze przez moment na kolejnym  grzbiecie i na zawsze rozpłynął się w morzu.  


https://www.youtube.com/watch?v=Wsj_bi4bbp4&feature=emb_logo

Brun
O mnie Brun

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości