"Służba Ojczyźnie to zaszczyt. Chyba że spłodziłeś dzieciątko imieniem Bruno, masz rację oraz kręgosłup – wtedy cię wypierdolą."
Gdyby ktoś mnie kiedyś zapytał, co najbardziej kojarzy mi się z patriotyzmem, odpowiedziałbym bez wahania: pozwy, usrane pampersy i niezliczone postępowania sądowo-administracyjne.
Rano przewijasz dziecko, wieczorem przewijasz akta. I tylko kupa ta sama – raz w pieluszce, raz w uzasadnieniu wyroku.
Tak wyglądała moja rzeczywistość od 30 listopada 2023 roku. Siedząc na urlopie wychowawczym z Brunem na biodrze i drugim dzieciakiem drącym się w tle, dostałem nieoficjalne info: zostałem oficjalnie wypierdolony z Wojska Polskiego.
Nie za kradzież.
Nie za zdradę.
Nawet nie za oddanie moczu w miejscu pamięci narodowej.
Po prostu – przeszkadzałem. Bo znałem prawo. Bo nie ulegałem służbowej tresurze w stylu "podziękuj, że cię gnoimy – to motywacja narodowa". Bo nie dałem się wkręcić w żenujące prowokacje SKW, rozstawiane jak łapki na wiewiórki – kolorowe, tandetne, ale zawsze pod nogi.
Bo w tej armii, jak masz kręgosłup, to ci go najpierw wyprostują, a potem połamią.
Pamiętam rozmowę kadrową. Jedną. Jak z Barei. Generał z twarzą nie zmąconą żadną myślą, o fryzurze płaskiej jak lądowisko helikoptera, mówi:
"Sam złoży wypowiedzenie. Albo ja przygotuję ostateczne rozwiązanie kwestii mrozowskiej."
No kurwa. Wannsee bis. Tylko zamiast Himmlera – pułkownik z kadrowego. Zamiast transportu – paragraf. Zamiast gazu – podpis. Skala nie ta, ale mentalność identyczna: "mamy problem – rozwiążmy go raz, a dobrze."
Zostałem więc "kwestią". Już nie człowiekiem. Nie "oficerem z pozytywną opinią przez 15 lat". Kwestia. Jak wrzód. Jak gówno w basenie. Tyle że z dzieckiem w chuście i kodeksem pod pachą.
Decyzję o moim "rozwiązaniu" klepnął pułkownik z Departamentu Kadr MON – wierny żołnierz Dobrej Zmiany, co to bardziej zna numer buta niż przepisy. Człowiek, który gdyby miał choć gram honoru i dwa neurony na krzyż, to zamiast pisać decyzje kadrowe, powinien układać kartony z śrutem do wiatrówek w Decathlonie. A i to pod nadzorem.
Gdyby ten intelektualny kolos przeczytał choć raz ustawę pragmatyczą, zauważyłby, że w chwili, gdy mnie wypierdalali z armii, byłem na urlopie wychowawczym. A to, kurwa, znaczy, że nie wolno było mnie ruszyć nawet kijem. Ale po co zaglądać do przepisów, skoro można spełniać polityczne zachcianki jak pies aportujący decyzje kadrowe?
Bo jak się nie ma sumienia, wiedzy ani odwagi cywilnej, to zostaje tylko jedno – podpis i spierdalanie.
Potem było już klasycznie: tajne akt kadrowe (do dziś)fałszowane papiery, notatki pisane po pijaku albo przez asystenta z TikToka, akcje jak z "07 zgłoś się". Bo jak nie chcesz awansować przez lizanie dupy, to musisz mieć coś na sumieniu. W pewnym momencie naprawdę spodziewałem się, że do kancelarii przyjdzie pies służbowy z gotowym raportem: "Mróz raz nie powiedział dzień dobry pułkownikowi – zagrożenie dla porządku sił zbrojnych."
A jak już nie wiedzieli, jak mnie udupić, to mnie zaczęli wozić jak karton z archiwum – z Krakowa do Warszawy, do NCBC, do P7, do samego Sztabu. Tam szły wytycze: "Kto coś znajdzie na Mroza, temu karnet do spa". Ale, co ciekawe, większość oficerów zamiast szukać haków, robiła kawę i pytała, czy mi czego nie trzeba. Jeden major rzucił:
„Panie pułkowniku, pan tu siedzi jak przeciwnik systemu, ale u nas pan ma szacunek. Tylko niech pan nie mówi tego głośno, bo mnie przeniosą do Logistyki w Rembertowie.”
A żeby nie było, że wszystko w tym wojsku to tylko paragrafy, donosy i fałszowane opinie służbowe– zdarzały się też chwile prawdziwego człowieczeństwa. Podczas mojego oddelegowania do Sztabu Generalnego jeden pułkownik z Podlasia – człowiek w równym stopniu z krwi, sumienia i ziemniaka – wyciągnął spod szafki butelkę samogonu i zapytał półgębkiem:
„Panie pułkowniku… a może po kieliszeczku?”
Sytuacja była tak absurdalna, że przez chwilę poczułem się jak Borewicz na przepustce. W środku dnia, w samym sercu wojskowego betonu, podano mi ratunek destylowany w duchu obywatelskiego oporu. Nie było toastów, nie było oficjalnych słów – tylko ten gest: prosty, szczery i ludzki. I może właśnie dlatego zapamiętałem go lepiej niż niejedną odprawę w Sztabie.
A innym razem, dzięki uprzejmości znajomych, odkryłem w podziemiach Sztabu miejsce niemal mistyczne – wannę z hydromasażem. Tak, proszę Państwa. W sercu polskiego systemu dowodzenia, piętro niżej niż plany operacyjne NATO, można było zanurzyć się po szyję i udawać, że to wszystko to tylko zły sen. Siedziałem więc w tej wannie – w ręczniku z emblematem WP, z wodą bulgoczącą bardziej niż niejedno posiedzenie MON – i przez chwilę czułem się jak człowiek. Zrelaksowany,
Ale jak pokazuje życie – hydromasaż to jedyne ciśnienie, które system był w stanie mi ulżyć.
No i w końcu przyszedł ten papierek. "Rezerwa kadrowa ", "decyzja kadrowa", "potrzeby Sił Zbrojnych" – bla bla bla, urzędowy bełkot z Wordowskiego szablonu. Potem zaczęły się procesy. Jedne szybkie jak wóz zaopatrzenia, inne powolne jak sądowa rozprawa w piątek po południu. Toczyły się miesiącami, latami, przez kolejne instancje i pokolenia sędziów. Aż w końcu, już za nowej władzy, kiedy Koalicja 13 grudnia przejęła stery, a Platforma znów mówiła o odbudowie państwa prawa – siedzę z Juniorem. Czytam Brunowi Lokomotywę Tuwima, który wcina kredkę jak kabanos, w tle domowe tornado, a tu wpada list z MON.
To właśnie wtedy dostałem oficjalne pismo od ministra Kosiniaka-Kamysza:
„Minister nie może pana przywrócić do służby, ponieważ postępowanie sądowe nadal trwa i nie zostało jeszcze jednoznacznie rozstrzygnięte, czy zwolnienie było zgodne z prawem.”
Czyli tłumacząc z urzędniczego na ojcowski:
"Najpierw pana wypierdolili, potem pan walczył przez lata, a teraz – jak już niby jest lepiej – to my nic nie możemy, bo czekamy na interpretację paragrafu, co sam się nie chce domknąć."
A najlepsze? W jednej z moich spraw miał orzekać sędzia Schmidt. Tak, ten sam, co dziś udziela wywiadów z Mińska i robi za moralny drogowskaz, a jeszcze chwilę wcześniej miał podpisać wyrok w mojej sprawie. Wnosiłem o jego wyłączenie – bo jak człowiek balansuje między Konstytucją a Łukaszenką, to może niekoniecznie ma świeży ogląd spraw wojskowych.
Ale WSA stwierdził, że nie ma podstaw. A NSA – że tym bardziej nie ma. Schmidt mógł orzekać, bo najwyraźniej postsowiecka wrażliwość ustrojowa mieści się w granicach niezawisłości. Finalnie nie orzekał – bo zwiał. Ale niesmak i dokumentacja pozostały.
W aktach tej sprawy nagle pojawił się etat całej struktury Wojsk Specjalnych – ot taka ciekawostka. Cały. Nie fragment, nie tabelka. Cały jebany etat. Wydrukowany i dołączony do akt postępowania sądowoadministracyjnego jakby to był regulamin siłowni. Oczywiście bez trybu, bez podstawy, o czym najlepszą wiedzę ma przewodniczący Wydziału II WSA w Warszawie. "No mają rozmach skurwysyny" pomyślałem. Kopia mojej teczki personalnej, pewno już też zwiedza białoruskie stepy.. . Dane wrażliwe, dokumenty kadrowe – wszystko w komplecie.
Złożyłem zawiadomienie. I – zgodnie z rytuałem – nic się nie wydarzyło. Żadnego postępowania. Żadnych wyjaśnionych wyjaśnień. Bo Schmidt już uciekł, a wobec tych, którzy jeszcze nie zdążyli – też nie wypada. Bo jak się już raz system w kimś zakocha, to choćby śmierdziało Mińskiem – nie wypuści.
Więc jeśli pytacie mnie, co, kurwa, poszło nie tak, to powiem jedno:
Jak widzę Kosiniaka-Kamysza w mundurze, jak z powagą mówi o „odbudowie zaufania społecznego”, to mnie trafia szlag.Facet, który nie potrafi nawet rozliczyć betonu w kadrach, stroi się w generalski płaszczyk i mówi o przyszłości armii.
Panie ministrze – z całym szacunkiem – jak pan chce coś odbudowywać, to niech pan zacznie od własnego pionu kadrowego.
Tam, gdzie ojciec na urlopie to element wywrotowy, a represja to tylko nowa forma zarządzania potencjałem ludzkim przez prewencyjne wyjebanie z systemu.
Gdyby Władimir zrozumiał strukturę MON i sądownictwa administracyjnego, to zamiast czołgów i Iskanderów wysłałby do Polski dwóch kadrowców i jednego sędziego WSA. Załatwiliby wszystko w tydzień. Bez jednego wystrzału.
A może Władimir Władimirowicz zrozumiał ?
A ja, pułkownik prawa i pieluchy nie wracam po wyrok – tylko po sprawiedliwość.
A jak mam wracać z wyrokiem, to niech to będzie wyrok z Strasburga, oprawiony w ramkę.
Reasumując, wojna wojną, ale ojców na urlopie się, kurwa, nie rusza..
muppet and Bruno.png
pułkownik (nieuznawanej rezerwy kadrowej).
ojciec.
prawnik.
rzemieślnik niewykwalifikowany.
Wróg MON-owskiego betonu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka