Nie powstał film dokumentalny o Kwaśniewskim. Nie powstał dokument o Lepperze. Polscy dokumentaliści lat 80-tych i 90-tych stracili strasznie dużo tematów – o 9. Planete+ Doc Film Festival, kondycji polskiego filmu dokumentalnego, neoliberalizmie i społeczeństwie obywatelskim rozmawiam z Arturem Liebhartem, dyrektorem Festiwalu.
Z prawie ostatniej chwili: Nagrodę Blogerów 9/9 otrzymał "Ambasador" Madsa Brüggera (tutaj wyniki). Otwarliśmy mu worek z nagrodami?
Consolamentum: Skąd pomysł na Nagrodę Blogerów 9/9 na tegorocznym Planete+ Doc Film Festival?
Artur Liebhart: Blogosfera jest dziś nie tylko popularna, ale i opiniotwórcza. Bardzo nas interesują zarówno ludzie, którzy tworzą opinie w Sieci, jak i samo spotkanie w „Sieci opinii”. Tu jest miejsce na niezależną opinię. Chcemy z naszymi filmami także w tym uczestniczyć. Wymaga to tylko jednej rzeczy: otwartego umysłu. Już rok temu zastanawialiśmy się nad podobną nagrodą, ale m.in. z przyczyn organizacyjnych nie wystarczyło nam na to czasu.
W wywiadzie dla piątkowej „Gazety Wyborczej” mówiłeś o dwóch debatach organizowanych w trakcie festiwalu: „Zrównoważone miasta przyszłości: plany czy marzenia?”, „Rozwój – miraż wiecznego postępu”. Macie ambicje wpływać na debatę publiczną?
Są to dwie z bodaj dwunastu debat, które organizujemy w tym roku. Do tego dochodzi bardzo merytoryczna dyskusja na temat gazu łupkowego, robiona nie w oparciu o film zagraniczny, ale na podstawie materiałów stworzonych przez polskie telewizje. Mieliśmy także debatę na temat ruchu „Oburzonych”, po polskiej premierze filmu Tony`ego Gatlifa o „Oburzonych”. To nasza tradycja od pierwszego Festiwalu, od 2004 r.: obrazy wysokiej próby są zalążkiem dyskusji, aby tematy filmów poszerzyć, dać przestrzeń do dyskusji.
Ważna jest także festiwalowa debata o współczesnej Rosji. W zeszłym roku naszym gościem był syn Chodorkowskiego. W ogóle temat Rosji jest nad Wisłą niesamowicie ważny.
Będziemy także mieli bardzo ciekawy film o przyczynach kryzysu finansowego, stworzony nie tyle przez jakiegoś filmowca, ale przez renegata z Wall Street, człowieka, który ma głęboką wiedzę o zachodzących tam procesach, czerpaną z wewnątrz. To jest prawdziwy „inside job” [pokaz filmu „Czterej jeźdźcy Apokalipsy”, reż. Ross Ashcroft i debata odbyły się we wtorek wieczorem – Conso].
Jakie są reakcje mediów na to, co proponujecie? Czujesz się usatysfakcjonowany oddźwiękiem?
Nie robimy tego dla mediów. Robimy debaty dla przysłowiowego „jednego człowieka”, który pod ich wpływem ma szansę czymś się bardziej zainteresować, coś sobie samemu wyjaśnić. Może dostrzec, że sprawy nie są czarno-białe, jak pokazuje je „logika newsa”. Uczestnik naszych debat nie musi natychmiast decydować się na jakąś opinię. Ma czas ją przemyśleć.
Mówisz o tym z wielkim zapałem. Traktujesz to jako misję?
Jestem też z wykształcenia politologiem. To, co na styku samego filmu i tego-co-dalej jest dla mnie bardzo istotne.
Film dokumentalny właściwie zdetronizował literaturę, która przez dziesięciolecia była „zwierciadłem przechodzącym się po gościńcu”, zdetronizował także reportaż pisany...
Najciekawsze książki, w tym te nominowane do nagrody NIKE, są dziełami mocno nawiązującymi do reportażu, lub wręcz próbują go udawać. Myślę, że fabularność – zarówno w sztukach wizualnych, jak literackich – zaczyna szukać (formalnie i treściowo) większego kontaktu z rzeczywistością, z tym, co się stało/dzieje naprawdę. W dużym stopniu widzimy to także w hollywoodzkich fabułach. Wiele filmów fabularnych wręcz udaje filmy dokumentalne, z lepszym lub gorszym skutkiem.
Dokument jest odzwierciedleniem świata? Czy go tworzy? Czy interakcja jest bardziej złożona?
To bardzo mocno zależy od tego, pod jaką szerokością i długością geograficzną jesteśmy. Tu i teraz: bardzo powoli się to zmienia. Polscy dokumentaliści lat 80-tych i 90-tych stracili strasznie dużo tematów. Przepadło mnóstwo rzeczy, które powinny być „napisane filmowo”, dokumentalnie. Nie powstał film dokumentalny o Kwaśniewskim. Nie powstał dokument o Lepperze. Nie powstał choćby duży, kręcony cztery, pięć lat film o Stadionie Dziesięciolecia, w którym można by pokazać nową klasę ekonomiczną w Polsce, która od łóżek polowych przez szczęki weszła do większego biznesu. To by mogły być filmy, do których pokolenia by nawiązywały.
Tego typu problem nie wystąpił choćby w Czechach, czy na Słowacji. Tam można było robić jeden film dokumentalny pięć, sześć lat. U nas dopiero powstanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej umożliwiło sytuację, w której robimy dokument „na wzorcach zachodnich”: film jako proces, który trwa wiele lat. Wcześniej telewizja była nastawiona na „teraz”.
Pokazujecie na tym Festiwalu „Jarmark Europa” z 2004 roku...
Tak. Ale młodych twórców z Niemiec zainteresował wówczas inny fenomen: jak ponad dwa tysiące kilometrów przemierzają spauperyzowani inteligenci z Rosji, aby sprzedawać tutaj, w Warszawie, jakieś drobne rzeczy codziennego użytku. Nie jest to jednak perspektywa, która dla Polaków byłaby najbardziej interesująca.
Nasuwa się temat: filmy dokumentalne a społeczeństwo obywatelskie...
Rzecz jest istotna. Tam, gdzie demokracja jest silna, gdzie społeczeństwo obywatelskie ma duże znaczenie, tam filmy dokumentalne są szalenie ważne, jest na nie bardzo dużo pieniędzy. Nie idzie tylko o to, by obserwować swój kawałek rzeczywistości, ale cały świat. Nie jest przypadkiem, że Duńczycy, Szwedzi, Amerykanie, Kanadyjczycy, Niemcy są nacjami, które mają obecnie największy dorobek, jeśli idzie o filmy dokumentalne. Sposoby finansowania tych produkcji są bardzo różne.
Filmy dokumentalne „robią politykę”?
Pierwsza dekada XXI wieku to był czas filmu dokumentalnego, jeśli idzie o to, jak sztuka wizualna może wpływać na życie społeczne. W Polsce bardzo mało się o tym wie i bardzo mało mówi, także dlatego, że są to często sprawy podskórne. Choć zdarzały się sytuacje niesamowicie spektakularne...
...Moore?
Moore jest wierzchołkiem góry lodowej. Podam przykład Irlandii, gdzie kilka lat temu, na dzień przed wyborami parlamentarnymi, puszczono film dokumentalny o nieprawdopodobnym, złowieszczym wpływie korporacji na rolnictwo w Stanach. Pokazano w nim, w jaki sposób niszczy się tam farmerów, jak się ich pauperyzuje i „wypycha z ziemi”. Partia Zielonych, która była wówczas skazywana na czwarty, piąty wynik wyborczy zajęła pierwsze lub drugie miejsce i właściwie obaliła neoliberałów. Później wprost powiedziano, że ten film w bardzo dużym stopniu się do tego przyczynił.
Co do Moora: jest nazwiskiem, ale zarówno jego metody, jak jego forma nie są tym, co promujemy na Festiwalu. W ogóle nie pokazywaliśmy jego filmów. Mamy lepszych reżyserów, którzy potrafią połączyć świetną formę z ważną treścią. Mamy sporo filmów, które w ogóle nie zajmują się polityką, a dotyczą sztuki, kultury, są „zwykłymi”, intymnymi historiami. Jednak dużą mówią także o życiu społecznym. Film nie musi krzyczeć, że jest polityczny, żeby był polityczny.
Brałem udział w cyklu dokumentalnym Andrzeja Horubały i Wojtka Klaty: „System 09” i „System: rewolucja Solidarności”, jako jedna z „gadających głów”. Wtedy uświadomiłem sobie, jak mało dokumentów z prawdziwego zdarzenia pokazują media w Polsce.
My nie zbieramy się na cztery miesiące przed Festiwalem, żeby całość zorganizować. To nie jest festiwal filmów fabularnych: otwieramy-zamykamy imprezę. Zależało mi na tym, żeby zebrać ludzi, którzy byliby w stanie pracować nad naszą misją przez cały rok. Reprezentujemy producentów, firmy zajmujące się sprzedażą filmów dokumentalnych w Polsce. W 2004 roku zaczęliśmy sprzedawać filmy do różnych, komercyjnych i publicznych stacji TV. Jeśli chodzi o pełnometrażowy film dokumentalny, to mieliśmy kanały Planete+ i Canal+, czyli płatną telewizję. Obecnie sprzedajemy pełnometrażowe filmy dokumentalne do trzynastu kanałów w Polsce. Jest zdecydowana poprawa. Poza tym, wprowadzamy do kin około ośmiu, dziesięciu filmów rocznie. I mamy swoją linię DVD. Próbujemy zatem odzyskać film dokumentalny także dla kina artystycznego.
Miałeś okazję obejrzeć któryś z festiwalowych filmów w spokoju?
Selekcjonuję filmy mniej więcej od początku września do końca marca. Widziałem wszystkie pokazywane na festiwalu produkcje, wybieram je samodzielnie w około 95 procentach. Ponad 80 procent to autorzy zaproszeni, reszta to aplikacje, które do nas przychodzą.
Czyli program autorski?
Planete+ Doc Film Festival jest ukoronowaniem całorocznej pracy grupy ludzi. Na początku rozmowy zacytowałeś Stendhala. Festiwal to ogromne lustro, które przechadza się po gościńcach, autostradach, ścieżkach, puszczach, między wieżowcami. Jest na to ogromne zapotrzebowanie. Wiele osób, które po raz pierwszy styka się z filmem dokumentalnym w kinie, z atmosferą festiwalu, już z nami zostaje. Na pierwszym festiwalu pokazaliśmy siedemnaście filmów, które zobaczyło cztery i pół tysiąca widzów. Pokazywaliśmy je tutaj, w PKiN, w jednej sali. To zdumiewało: „Jaki świetny wynik! Jak wam się to udało?!”. W ubiegłym roku mieliśmy 150 filmów, 30 tys. widzów, co daje nam czwarte miejsce w rankingu popularności festiwali filmów dokumentalnych na świecie.
Głód dokumentu?
To jedno. Musieliśmy też zaproponować potencjalnym odbiorcom inne spojrzenie. Przed naszym Festiwalem film dokumentalny był postrzegany jako rzecz tylko dla facetów w przydługich swetrach, którzy chowają się w niszy i celebrują tam swoją „niszowatość”, inność. Ja tak nie chcę! Chcę, żeby tego rodzaju filmy oglądało bardzo dużo ludzi. Bo to jest coś do wspólnego przeżycia.
Wczoraj byłem na „Zurbanizowanych”. I zacząłem się zastanawiać, jak wygląda polska debata nad miastem, jak to widzą władze miast, jak deweloperzy [śmiech Artura], jak obywatele. I kto ostatecznie decyduje. Miałem gorzkie wnioski, tym bardziej, że film mnie zafascynował.
Przestrzeń publiczna została kompletnie odłączona od ludzi. Kompletnie. To co jest u nas, można określić mianem neoliberalizmu w jeszcze bardziej wynaturzonej formie. Tu nie chodzi już tylko o kwestię zysków. Ludzie tracą nie tylko wpływ, ale i ochotę na myślenie: „może powinienem mieć wpływ na to, co oni robią”.Perspektywa „bycia obywatelem” znika gdzieś poza horyzont świadomości Polaków. To nas bardzo przybliża do sytuacji, która jest za Bugiem i – można tak powiedzieć – za Orszą... Lubimy pokazywać palcem innych, a mamy bardzo dużo do zrobienia u siebie. Bo niemal każdego dnia społeczeństwo obywatelskie w Polsce przegrywa, na wielu polach.
A może jedno, dwa pokolenia muszą dojrzeć, także w takich miejscach jak sale kinowe, gdzie ludzie zobaczą ambitny dokument, inną perspektywę, przemyślą sprawę, pójdą z tym dalej, do innych...
Uważam, że na nasz Festiwal przychodzi także przyszła elita Polski. Trzy lata temu przyjechali do nas Yesmani, dwóch ludzi, którzy potrafią wpłynąć na miliony poprzez niezwykłe akcje. U nas w Warszawie zaczynają się pojawiać podobne rzeczy. Takie łatwo realizować, gdy ma się pomysł i odwagę. Ale rzeczy poważniejsze, duże zmiany wymagają oczywiście o wiele większej organizacji, szerszej świadomości społecznej.
Jak widzisz przyszłość Festiwalu?
Ona wyrasta z tego, co jest teraz. W tym roku udało nam się zrobić równoległą akcję festiwalową we Wrocławiu: 50 filmów, część z udziałem twórców, cztery debaty. Chcę, żeby jak największa liczba osób brała w tym samym czasie w tym samym wydarzeniu. Żebyśmy to wspólnie czuli. Na tym polega także globalna wioska. Na to pozwalają technologie. I w ten sposób można najlepiej wykorzystać energię, którą Festiwal produkuje. Jestem przeciwny „festiwalom kroczącym”, które jak Cyganie z taborem wędrują z miasta do miasta. Chcemy uderzać w wielu miejscach naraz.
Dziękuję za rozmowę.
Warszawa, „Kinoteka”, 14 maja 2012 r.
Fot. Weronika Pacewicz
Autor wywiadu dziękuje Dianie Gaik z Planete+ Doc Film Festival za smsa, którego wysłała gdy oglądał
"Jedziemy dalej". Bez tego smsa wywiad by nie powstał.:-)
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka