Strategia rozwojowa współczesnej Polski brzmi: „ratuj się, kto może!”. Jest to w zasadzie wariacja na temat hasła z początku lat dziewięćdziesiątych: „śmierć frajerom”, czyli społeczno-gospodarczy darwinizm.
Przemiany społeczno-gospodarcze za rządów Donalda Tuska coraz bardziej przypominają „terapię szokową” początku lat dziewięćdziesiątych. Tyle że teraz na dobre zabrano się do „wygaszania” służby zdrowia i publicznej edukacji. Poradzić mogą sobie, choć i to nie zawsze, bogate gminy i aglomeracje. Reszta Polski skazana jest na coraz szybciej posuwającą się edukacyjną i infrastrukturalną zapaść.
Nie jest to bynajmniej antyrządowa propaganda. Chyba że przyjąć za taką elementarne wyliczenia na temat lokalnych budżetów, związane ze spychaniem coraz większych zobowiązań finansowych na samorządy, choć te nie mogą im sprostać. Ostatni palący przykład to sytuacja samorządowych klinik, ich wzrastające zadłużenie. Sprawę poruszył niedawno tytuł, który trudno uznać za „gazetę opozycji”, czyli „Dziennik Gazeta Prawna”. Pismo przeprowadziło ankietę wśród marszałków województw i prezydentów miast na temat kondycji podlegających im placówek. Jak się okazuje, długi szpitali rosną lawinowo.
Oto konkretne przykłady: Zespół Opieki Zdrowotnej w Suchej Beskidzkiej. W 2011 r. placówka swój bilans zamknęła ze stratą 2,6 mln zł. Skąd wziął się problem? Barbara Papież, główna księgowa szpitala, wyjaśniła w rozmowie z „GPC”, że podpisano niższy kontrakt z Narodowym Funduszem Zdrowia, który ponadto nie zapłacił 2,3 mln zł za nadwykonania. Z kolei Miejski Szpital Zespolony w Częstochowie miał w ubiegłym roku niemal 8 mln zł straty. O 1,8 mln zł obniżyły się w tym przypadku przychody z NFZ, a koszta działalności wzrosły o1,5 mln zł.
Problemy dotyczą szpitali podległych urzędom marszałkowskim. Na Śląsku ich straty w 2011 roku wyniosły 110 mln złotych. Podobna sytuacja, czyli ujemny bilans ekonomiczny placówek leczniczych, dotyczy województw kujawsko-pomorskiego, dolnośląskiego, mazowieckiego, wielkopolskiego. Jak się okazuje, dziura budżetowa w NFZ na przełomie czerwca i lipca wynosiła już 800 milionów złotych! Jedyną alternatywą dla likwidacji wielu placówek w całej Polsce może okazać się przekształcenie ich w spółki. Które jednak zaczną swoją działalność zadłużone.
Z perspektywy przeciętnego mieszkańca wioski lub polskiego miasteczka sytuacja wygląda tak: dzwoni do najbliższej przychodni w swojej okolicy i dowiaduje się, że lekarz danej specjalności już tam nie przyjmuje (brak środków z NFZ-etu na stosowny kontrakt). Musi zatem jechać przynajmniej kilkadziesiąt kilometrów dalej, odczekać swoje, dowiedzieć się, kiedy jest najbliższy wolny termin, albo zdecydować się, np. na płatną wizytę i odpłatne badanie. Trzeba przy tym uwzględnić lepszą lub gorszą sytuację finansową, zdrowotną, zawodową, rodzinną takiej osoby. Ale kogo to właściwie obchodzi? Przecież strategia rozwojowa współczesnej Polski brzmi: „ratuj się, kto może!”. Jest to w zasadzie wariacja na temat hasła z początku lat dziewięćdziesiątych: „śmierć frajerom”. Społeczno-gospodarczy darwinizm, teraz już nie w wersji dla indywidualistów-japiszonów, ale dla każdego, komu na „zielonej wyspie” żyje się przeciętnie i musi dokonywać bardzo skrupulatnych obliczeń, na co wyda pieniądze z przeciętnych zarobków.
Mamy z pewnością do czynienia z Polską dwóch prędkości. Pierwsza z nich to Polska otwieranych w świetle fleszy stadionów, inteligentnych biurowców, prywatnych klinik i świetnych szkół, elitarnych osiedli podmiejskich. To Polska, która ma zapewne wiele swoich zmartwień, ale nie należy do nich stanie w długiej kolejce w przychodni i kilkumiesięczne oczekiwanie na lekarza, problemy z zapisaniem dziecka do przedszkola, wysłaniem go na wakacje, do dobrej szkoły. Ta druga Polska, z zamykanymi instytucjami oświatowymi, ośrodkami zdrowia, starą infrastrukturą energetyczną, drogową, czasem wciąż bez kanalizacji jest skazana na wymarcie, na wyludnienie – bo młodzi jej nie chcą, widzą jej beznadzieję, bo nie chcą tu mieć dzieci, nie widzą swojej przyszłości, perspektyw, wcale nie wygórowanych. Nic w tym dziwnego, skoro coraz szybciej postępuje „zwijanie Polski”. Okrzyk: „ratuj się kto może” brzmi w tej sytuacji bardzo naturalnie. Ale czy na tym haśle ma się opierać nasze państwo?
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka